Alpejskie agrafki

W drodze na 14. europejski zlot HOG-u, który odbył się na francuskim Lazurowym Wybrzeżu, podczas dwutygodniowej wyprawy zwiedziliśmy słynne kurorty i pokonaliśmy dziesiątki karkołomnych alpejskich przełęczy.

Siedem Harleyów śmiga z Warszawy na zachód. Wczesnym wieczorem pierwszego dnia jesteśmy w zgorzeleckim motelu, blisko przejścia granicznego.

Najbliższe trzy dni mamy spędzić na autostradach Niemiec i Francji. Noclegi zabukowaliśmy wcześniej, więc jedynym naszym zmartwieniem będzie nie przegapić odpowiedniego zjazdu z autostrady i znaleźć leżący zazwyczaj na uboczu hotel. Jedziemy w równym szyku, utrzymując prędkość około 120 km/h.

Co plus minus 150 km przystanek na dymka i tankowanie. Szczęśliwie udaje nam się uniknąć korków, jazdę urozmaicamy sobie obserwacją innych uczestników ruchu. A jest na czym oko zawiesić. Porsche i Ferrari zawsze robią wrażenie, podobnie jak znane z kina wielkie amerykańskie ciągniki siodłowe. Udało nam się nawet "trafić" Maybacha.

Reklama

Ciśniemy w kierunku Francji. Za Heilbronnem mijamy znane mi z wcześniejszej wizyty słynne Auto + Technik Museum Sinsheim. Oprócz samolotów, czołgów, rakiet i okrętów, mają tam fantastyczną ekspozycję motocykli. Szkoda, że tym razem nie mamy czasu. Może kiedyś...

Wjeżdżamy na francuskie autostrady. Im bardziej na południe, tym jest cieplej. Postanawiamy na chwilę zjechać z autostrady, aby obejrzeć historyczne miasto Avignon. Trasa chwilami wiedzie bardzo wąskimi uliczkami. Parkujemy niedaleko Pont St-Benezet - słynnego np. z piosenki Ewy Demarczyk mostu na rzece Rodan. Do dziś zachowała się tylko połowa pochodzącej z XII wieku budowli. Podziwiamy XIV-wieczne mury obronne miasta, zbudowane z białego kamienia. Wracając do autostrady, stajemy jeszcze po drugiej stronie Rodanu, by zrobić zdjęcie z siedzibą papieską w tle. W XIV wieku siedmiu kolejnych papieży rezydowało w tym francuskim mieście.

Wieczorem docieramy do celu - wielkiego kempingu w letniskowej miejscowości Port Grimaud. Rozlokowujemy się w przestronnych przyczepach kempingowych, potem przy szklaneczce wina planujemy trasy wycieczek krajoznawczych. Zlot rozpocznie się dopiero za trzy dni, mamy więc trochę czasu, by zwiedzić okolicę. Aby dać nieco wytchnienia bike'om, następnego dnia pieszo zwiedzamy Port Grimaud. To miasteczko letniskowe zostało wzniesione w 1966 roku. Ruch kołowy jest tu mocno ograniczony. Liczne kanały, poprzecinane wypukłymi mostkami, stwarzają uroczy klimat.

Mieszkańcy małych kolorowych kamieniczek cumują swoje łodzie tu. przy wejściu do domu. W małym porcie podziwiamy luksusowe jachty i łodzie motorowe. Prawie w każdym domu kawiarnia, restauracja lub sklep z pamiątkami.

Wieczorem odpalamy maszyny i jedziemy do pobliskiego Saint Tropez. Dziś miasto kojarzy się z grana przez niezapomnianego komika Louisa de Funesa postacią żandarma, jednak sława tego miejsca jest znacznie starsza. W końcu XIX wieku cicha, ustronna wioskę rybacka odkryli dla siebie pisarze, malarze i w ogóle artyści. W latach 50. XX wieku w tych okolicach Roger Vadim nakręcił bardzo odważny - jak na owe czasy - film "I Bog stworzył kobietę" z Brigitte Bardot. Od tego czasu do Saint Tropez Eciagaja przedstawiciele międzynarodowego high society.

Wąskie uliczki urokliwej starówki prowadzą nas do zatoki i leżącego nad nią portu. Parkujemy przy nadmorskim bulwarze i siadamy na czerwonych krzesłach jednej z najsłynniejszych kawiarni - Senequier.

Popijamy wyborną kawę, patrzymy na zacumowane przy nabrzeżu luksusowe jachty. Potem przenosimy się do sąsiedniej restauracji, którą poleca przewodnik naszej grupy Rysio. Dzięki interesom i narciarskiej pasji, alpejskie rejony Francji, Włoch i Szwajcarii zna jak własna kieszeń, orientuje się też w tutejszych zwyczajach i kulinarnych specjałach. Restauracja jest wytworna i nie za bardzo na nasza kieszeń, ale raz w życiu można zaszaleć. Nieświadomi tego, co nas czeka, zamawiamy langustę. Po chwili przychodzi kelner, przynosząc na olbrzymiej tacy żywego potwora w chitynowej zbroi, który poruszając wielkimi szczypcami patrzy na nas czarnymi ślepiami na szypułkach. Widok przysmaku wyższych sfer robi takie wrażenie, że czym prędzej zmieniamy zamówienie. Kiedy jeszcze raz dokładnie sprawdzamy menu, widzimy, że ta paskuda kosztowałaby nas 130 euro.

Następnego dnia zaraz po śniadaniu ruszamy nadmorską trasą do Monte Carlo. Wijąca się zakrętami droga wiedzie skalistym wybrzeżem. Po prawej mamy piękny widok na morze, po lewej . porośnięte niskopienną roślinnością rudawe skały. Docieramy do Cannes. To jedno ze słynniejszych kąpielisk Lazurowego Wybrzeża. Co roku ściągają tu tłumy turystów i łowców sensacji, by podczas festiwalu filmowego zobaczyć z bliska gwiazdy kina.

Przejeżdżamy przez Antibes, gdzie w zamku Grimaldich mieści się muzeum Pabla Picassa, i docieramy do Nicei. Jej historia liczy 2400 lat. Przejeżdżamy obsadzoną palmami słynną Promenade de Anglais, która stała się pierwowzorem wszystkich nadmorskich bulwarów na świecie. Po prawej stronie ulicy szerokie plaże, po lewej - szpaler hoteli, które przypominają raczej pałace. Najsłynniejszy z nich Negresco od prawie 50 lat prowadzi ta sama rodzina. Wyjeżdżając z miasta, podziwiamy dziesiątki luksusowych willi.

W początkach XX w. Nicea stała się mekką rosyjskiej arystokracji, która tu urządzała sobie zimowe rezydencje. Jadąc dalej drogą prowadzącą po półkach skalnych, w końcu wjeżdżamy w granice Monaco. Zajmujące 2 km2 księstwo ma 32 tys. mieszkańców. Po Watykanie jest to drugie najmniejsze suwerenne państwo. Przejeżdżamy trasą słynnego wyścigu samochodowego, którego tradycja jest znacznie dłuższa od historii Formuły 1.

Pierwsze Grand Prix Monaco odbyło się bowiem w 1929 roku. Dokumentuje to pomnik przedstawiający pędzący bolid Bugatti - taki sam, w którego koła wkręcił się szal słynnej Isadory Duncan. Taka śmierć spotkała tę chyba najbardziej znaną tancerkę międzywojnia. W Monte Carlo podziwiamy słynne kasyno i pałacową architekturę luksusowych hoteli, po czym ruszamy w drogę powrotną.

Do Port Grimaud docieramy późnym wieczorem. Następny dzień wypełnia nam wycieczka w głąb Alp Nadmorskich. Po pokonaniu setek serpentyn zwiedzamy Grand Canyon du Verdon. Jeden z najpiękniejszych cudów przyrody w Europie oferuje fantastyczne widoki i jest dla nas wytchnieniem od tłoku nadmorskich kurortów. Prawie pionowe ściany wyrzeźbionego w wapiennych skałach wąwozu mają w niektórych miejscach wysokość 700 m.

Po trzech dniach zlotowego balangowania pora na powrót. Przewodzący naszej grupie Rysio przygotował ambitny program. Czekają na nas najwyższe przełęcze w szwajcarskich Alpach. Autostradą docieramy do Turynu, potem szosą nr 6 kierujemy się ku położonej na wysokości 2082 m n.p.m. przełęczy Col du Mt. Cenis. Asfalt jest doskonały, droga dość szeroka, ale najeżona zakrętami i nawrotami. To królestwo włoskich motocyklistów, którzy pokonują wiraże w prawdziwie wyścigowym stylu.

Znów jesteśmy we Francji. Przed nami gwoźdź programu - jedna z najwyższych drogowych przełęczy w Europie, czyli przejezdna tylko przez niespełna 4 miesiące w roku Col de l'Iseran, 2770 m n.p.m.!

Początkowo nic nie zapowiada emocji. Szosa kręta, ale serpentyny raczej łagodne. Wokół drogi rozpościerają się ukwiecone łąki i hale. Jednak im wyżej, tym robi się zimniej. Roślinność stopniowo zanika, wjeżdżamy w pierwsze ostre agrafki. Jadący z naprzeciwka motocykliści już nie wchodzą w zakręty na kolanie, strome przepaście i brak jakichkolwiek zabezpieczeń robią swoje. Coraz więcej śniegu (jest połowa czerwca!), coraz gorszy asfalt, szare, ponure skały. Chwilami łapię się na tym, że nie mam już ochoty spoglądać na boki. Koncentruję się na drodze.

Mój Harley nic sobie nie robi z wysokości i ciągnąc bez zająknięcia dźwiga dwuosobową załogę wraz z dobytkiem pod najstromsze podjazdy. Najostrzejsze nawroty wymagają redukcji do pierwszego biegu i przyspieszania pod gorę z niskich obrotów. Amerykański V2 znosi to wszystko bez narzekania. Wreszcie Col de l'Iseran. Zimno, ale widoki zapierają dech. Wokół kilkanaście trzytysięczników, ogromne połacie dziewiczego śniegu, dziko, ale pięknie. W dali widać wielką tamę na Izerze i sztuczne jezioro w Tignes.

Zjeżdżamy niżej, śnieg stopniowo ustępuje miejsca zieleni. Mijamy zupełnie pusty o tej porze kurort narciarski Val d'Isere. Przejeżdżamy przez Bourg St. Moriz, obok Les Arcs, La Plagne, słynnych Trzech Dolin i wreszcie Albertville. Dalej droga wije się nad przepięknym jeziorem Blue Lac. Nocujemy na skraju Annecy, nad samym jeziorem. Kolejny dzień rozpoczynamy od zwiedzania starówki w Annecy. Przecina ja błękitna rzeka. W wodzie przeglądają się kościół, zamek i staromiejskie kamienice.

Wsiadamy na sprzęty i autostradą pomykamy do Genewy. Zatrzymujemy się na chwilę nad wielkim jeziorem, obok bijącej na 33 metry fontanny. Jadąc dalej zachodnim brzegiem Jeziora Genewskiego, docieramy do Lozanny. Miasto zwiedzamy z siodła, po czym chwila przerwy dla podziwiania panoramy na jezioro i leżące za nim ośnieżone trzytysięczniki. Dalej jedziemy autostradą, wysoko nad jeziorem, wśród winnic, w kierunku Montreux i dalej serpentynami przez przełęcz Col du Pillon do miasta milionerów - Gstaad.

Jest ukwiecone, z typową architekturą alpejską, dużo kamienia i malowanego na brązowo drewna. Nocujemy w malowniczym miasteczku Spiez, w hotelu położonym nad jeziorem Thuner See. Rano ruszamy w kierunku wielkich przełęczy szwajcarskich, w stronę St Moritz. Szczyty gór nikną pod potężnymi zwałami czarnych chmur. Spotkani podczas tankowania motocykliści mówią o deszczu i śniegu w górach. Wspinamy się coraz wyżej, ale i chmury jakby uciekają w gorę. Nie pada, jezdnia lekko wilgotna, wokół bujna, ociekająca wodą roślinność. Cudownie przyczepny asfalt.

Zbliżamy się do Grimselpass (2165 m n.p.m.). Wspaniała droga, serpentyny wśród dzikich, wypolerowanych, majestatycznych skał, w oddali wielka zapora, jedziemy już w chmurach, padają rzadkie, pojedyncze krople wody. Widok podobnego do bunkra hotelu stojącego na szczycie nagiej skały przypomina film "Tylko dla orłów". Mokro, ale jedzie się dobrze. Znów w dół, bez końca agrafki. Ruch niewielki, ale wszędzie spotykamy zwiedzających Alpy motocyklistów. Przed nami najsłynniejsza i najwyższa szwajcarska przełęcz Furkapass (2431 m). Znów wspinamy się, pokonując niezliczone agrafki. Lekko mży.

Dojeżdżamy do podłoża wielkiego lodowca. Można wejść do lodowych jaskiń wydrążonych w jego wnętrzu, podziwiać rzeźby lodowe, zimne komnaty i korytarze, grę świateł. Furkapass jest fragmentem długiej trasy widokowej, ciągnącej się od Chur po Zermatt (Matternhorn) i dalej w kierunku Walis i Jeziora Genewskiego.

Podczas zjazdu nagle wjeżdżamy w chmurę, mgła jak mleko. Droga wiedzie po półkach skalnych, od przepaści dzielą nas tylko rzadko rozstawione betonowe słupki. Do tego ta mgła... Skóra cierpnie. Na szczęście, mgła dość szybko mija, wychodzi słońce. I znów przełęcz, Oberpass, "tylko" 2044 m, i jeszcze jedna - Julierpass (2284), a za nią "nasz" hotel Julierpallace w Silvaplana, 5 km od St Moriz. Nieuchronnie zbliża się kres wyprawy.

Przejazd przez St Moritz i kolejną przełęcz Fluelpass (2383 m) już nie robi wrażenia, przejeżdżamy skrajem Davos i jeszcze raz w gorę, i jeszcze raz w dół, czyli Wolfgangpass (1631 m), no i wreszcie wjazd na autostradę. Po drodze wpadamy do księstwa Liechtenstein i do Bregenz, austriackiego miasta nad wielkim jak morze Jeziorem Bodeńskim.

Za Bregenz autostradą do Ulm i dalej w kierunku Norymbergi. Nocleg niedaleko Feuchtwangen. Potem znów autostrady i wreszcie Zgorzelec, a za nim polskie koleiny. Ale najważniejsze - wszyscy dojechali do domu szczęśliwie. Razem prawie 6000 km. Dziękujemy ci, Rysiu, za wspaniałą przygodę.

Lech Wangin

Motocykl
Dowiedz się więcej na temat: port | autostrady | w drodze
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy