30 ucieczek Zdzisława Najmrodzkiego

Zdzisław Najmrodzki przyszedł na świat w  roku 1954 i dorastał na mazowieckiej prowincji, gdzie nie było cudzoziemskich, elegancko ubranych kobiet, szybkich aut i luksusowych restauracji. Naukę zakończył na szkole zawodowej, ale to nie przeszkadzało mu w marzeniach o lepszym - czyli bogatym - życiu. Tymczasem jednak trafił do wojska, gdzie zwrócił uwagę przełożonych swą znakomitą sprawnością fizyczną.

Zaproponowano mu służbę w czerwonych beretach, ale odmówił - wolał spróbować szczęścia w cywilu. A miał ku temu wszelkie dane: był nie tylko wysportowany, ale też niezwykle przystojny, elokwentny, dowcipny, no... może tylko z jedną drobną wadą: trochę seplenił i  nazwę ulubionego dania wymawiał jako "saszłyk". Stąd wzięła się jego późniejsza przestępcza ksywka.

Reklama

Pociąg do wolności

Po wyjściu z  wojska rozpoczął pracę w warsztacie samochodowym w Gliwicach, odkrywając przy tym swoje zamiłowanie do motoryzacji. Już niedługo przejawi się ono w dość specyficzny sposób...

Teraz jednak przewrotny los postawił mu na drodze dwóch nietrzeźwych pracowników aparatu bezpieczeństwa, z którymi Najmrodzki wdał się w  bójkę w  knajpie w  Żyrardowie. Sąd nie dał wiary jego tłumaczeniom i skazał młodego mężczyznę na półtora roku więzienia. Na szczęście w Gliwicach i z możliwością pracy w warsztacie przy zakładzie karnym. Cóż, okazja czyni jednak złodzieja!

Gdy pewnego razu przewożony był pod nadzorem konwojentów na proces innego aresztanta, do drzwi zajętego przez nich przedziału zastukał objuczony torbami sprzedawca.

- Piwko Żywiec! Świeżutkie!

Zdzisław miał przy sobie pieniądze, a strażnicy nie byli od tego, żeby umilić sobie podróż paroma butelkami złocistego napoju. Już po kilkudziesięciu minutach atmosfera rozluźniła się na tyle, że więźniowi zdjęto z rąk kajdanki, a po następnej godzinie zrobiło się na tyle przyjemnie, że konwojenci posnęli na swych siedzeniach, ukołysani jednostajnym stukotem kół.

Kiedy pociąg gdzieś w lesie nagle zwolnił, Najmrodzki poczuł, że nie może przepuścić takiej okazji - otworzył okno i jednym susem wyskoczył z  jadącego wagonu.

- Zobaczyłem bociana za oknem i poczułem zew wolności. Wyskoczyłem bez użycia rąk. Taki skok byłby oceniony na każdej olimpiadzie jako złoty - wspominał później.

Tak zaczęła się kariera "króla ucieczek".

Dżinsy, peweksy i "czeski film"

Bez papierów i ścigany przez milicję, zatrudnienie znalazł jako kierowca gangu przemytników handlującego dżinsami ze spragnionymi powiewu Zachodu obywatelami Związku Radzieckiego. Kursował na trasie między Wybrzeżem a Terespolem, graniczną stacją kolejową nad Bugiem.

Jego szefowie szybko docenili rajdowe talenty młodego mężczyzny, który otrzymał oryginalne, choć dość ryzykowne zadanie: otóż wyposażony w pomarańczowego Fiata 131 Mirafiori miał za zadanie odwrócić uwagę milicjantów od pojazdów przewożących trefny towar, a potem im uciec. W czasach, gdy stróże prawa poruszali się wysłużonymi Fiatami 125 p, nie stanowiło to dla "Saszłyka" większego problemu.

Mistrz kierownicy szybko jednak uznał, że woli pracować na własny rachunek. Zorganizował więc grupę włamywaczy, którzy zaczęli plądrować sklepy metodą "na plakat". Ponieważ pod koniec lat 70. zeszłego wieku w dające się łatwo spieniężyć "luksusowe" dobra obfitowały właściwie tylko dewizowe placówki Peweksu (Przedsiębiorstwa Eksportu Wewnętrznego), to one stały się głównym celem napadów.

Jak je przeprowadzano? W  bardzo prosty sposób. Złodzieje nocą wycinali diamentem do cięcia szkła otwór w  szybie wystawy (alarmów wtedy prawie się nie spotykało), wchodzili do środka, wynosili towar, a następnie zalepiali dziurę plakatem informującym o jakiejś wystawie czy przedstawieniu teatralnym.

Dzięki tej sprytnej sztuczce milicja o włamaniu dowiadywała się dopiero następnego dnia, po otwarciu sklepu. Po splądrowaniu ponad 70 peweksów Najmrodzki po raz drugi poczuł jednak zew wolności. Tym razem miał zamiar pokosztować jej naprawdę.

Otóż, nie namyślając się wiele, spakował najpotrzebniejsze rzeczy i namówił swoją matkę do opuszczenia na zawsze obozu demokracji ludowej, czyli - krótko mówiąc - ucieczki na Zachód. Ponieważ postanowili dotrzeć do Wiednia, ich droga wypadła raczej na południe, a zakończyła się dość nieoczekiwanie w Czechosłowacji, niedaleko Brna.

Zostali zauważeni przez leśnika, który zawiadomił tamtejszą milicję, a ta szybko osaczyła zbiegów. Wyszło trochę jak w czeskiej komedii, gdyż Najmrodzki w akcie desperacji wspiął się na wysoką sosnę, ale gdy już zszedł na ziemię, otrzymał całkiem nieśmieszne lanie. Odstawiono go do granicznego Cieszyna (próbował uciec, ale młodym żołnierzom Wojsk Ochrony Pogranicza udało się go dogonić), a potem trafił do aresztu - o dziwo, znów w Gliwicach!

W lipcu 1980 roku, przebywając sam w pomieszczeniu sądu, wypchnął z okna przepiłowane wcześniej przez jego kumpli kraty, zszedł po linie i... zaczął się rozglądać za nowym zajęciem.

Polonezy czas zacząć!

Kolejnym obszarem socjalistycznego luksusu, który Najmrodzki zaczął systematycznie zubażać, był ściśle reglamentowany rynek samochodów rodzimej produkcji. Marzeniem każdego bardziej majętnego Polaka był wówczas sztandarowy produkt fabryki na Żeraniu, czyli FSO Polonez. Zaprojektowany przez włoskich stylistów, pozwalał rozpędzić się do 150 km/h i zachwycał bogatym, jak na tamte czasy, wyposażeniem wnętrza.

Nie wszystkim szczęśliwcom dane było jednak się nim długo cieszyć. Szajka "Saszłyka" wyszukiwała pojazdy i  kradła je, wyjmując uprzednio uszczelkę spod tylnej szyby i w ten sposób dostając się do wnętrza.

Zdobyte w ten sposób polonezy zyskiwały "drugie życie" dzięki kompletowi nielegalnie zdobytych blankietów dokumentów i pieczątek.

Następnie, po przebiciu numerów, były sprzedawane na giełdach w  całej Polsce. To była prawdziwa żyła złota! Proceder ten rozwścieczył podobno samego ministra Kiszczaka. Zorganizowano specjalną grupę operacyjną pod kryptonimem "Polonez" i rozpoczęto zakrojoną na szeroką skalę obławę. W 1983 roku zakończyła się ona sukcesem: Najmrodzkiego złapano i osadzono w pilnie strzeżonym warszawskim areszcie przy Rakowieckiej.

Stamtąd uciec nie mógł, ale... okazja trafiła się 11  miesięcy później. Przewieziony na przesłuchanie do pałacu Mostowskich, ogłuszył w  ciemnym korytarzu eskortującego go milicjanta, zabrał mu legitymację, przebrał się w jego mundur i - machając przed nosem dyżurnemu podoficerowi przy drzwiach świeżo zdobytą przepustką na wolność - spokojnie wyszedł na ulicę...

Numer życia

Kolejny raz aresztowano go dopiero trzy lata później. Skazany w 1987 roku na karę 15 lat więzienia, został ponownie osadzony - choć trudno w to uwierzyć - w zakładzie karnym w Gliwicach. Nie trzeba chyba dodawać, że następna ucieczka była tylko kwestią czasu. Tym razem jednak została przygotowana jak w  amerykańskim filmie sensacyjnym. Matka Zdzisława, Sabina, przeprowadziła fachowe rozpoznanie terenu i sprowadziła do Gliwic emerytowanego górnika Kazimierza Ożoga.

Ten w  ciągu kilku miesięcy wykopał tunel, prowadzący z piwnic miejscowej szkoły pod więzienny spacerniak. Ziemia z wykopu została ukradkiem wyniesiona, a wylot tunelu - nad którym znajdowała się tylko cienka warstwa ziemi - profesjonalnie podstemplowany. Któryś z przekupionych strażników zawiesił nad nim kawałek blachy, aby oznaczyć drogę ucieczki. I wszystko przebiegło zgodnie z planem!

Trzeciego września 1989 roku Najmrodzki podczas pobytu na spacerniaku zbliżył się do muru, popatrzył w górę, zrobił dwa kroki w bok, a następnie podskoczył i... zapadł się pod ziemię, znikając z oczu zdumionych strażników! Zanim minęło ich osłupienie, zdążył już przedostać się do szkolnej piwnicy, stamtąd na ulicę i podstawionym motocyklem do przygotowanego wcześniej mieszkania. W celi pozostawił dla naczelnika więzienia podziękowania za dwuletnią "troskliwą opiekę".

To, według milicyjnych statystyk, była jego 29. ucieczka. Niestety, ta przerwa w odbywaniu kary nie trwała długo. Już kilka miesięcy później po pijanemu rozbił w Krakowie prowadzony przez siebie samochód i ponownie wpadł w ręce milicji, która ucieszyła się również z faktu, że tym samym autem jechał Kazimierz Ożóg. Skazany na siedem i pół roku pozbawienia wolności "Saszłyk" poszedł siedzieć - wyjątkowo do zakładu w Strzelcach Opolskich.

Syn marnotrawny z więzienia o zaostrzonym rygorze nie było tak łatwo uciec, więc król złodziei miał dużo czasu na rozmyślania. Ich efektem był nie tylko własnoręcznie napisany tomik wierszy, ale i przekonanie, że przestępcą stał się "za komuny",
a w obecnej sytuacji społeczno-politycznej (był początek lat 90.) ma szansę stać się uczciwym człowiekiem. Udało mu się przekonać do tej argumentacji samego prezydenta Wałęsę, który ułaskawił go w roku 1994.

Czy Najmrodzkiemu powiodła się najważniejsza, trzydziesta ucieczka w jego życiu: od swojej kryminalnej przeszłości?

Niestety nie! W sierpniu 1995 roku policja została wezwana do tragicznego wypadku drogowego w okolicach Nidzicy w  Warmińsko-Mazurskiem. Jadące z  ogromną prędkością BMW wyleciało z  zakrętu i zderzyło się czołowo z nadjeżdżającą ciężarówką. Śmierć ponieśli wszyscy jadący samochodem osobowym: 41-letni kierowca oraz dwóch chłopców w  wieku 12 i 14 lat.

Już wkrótce, po rozpoznaniu zmasakrowanych zwłok, okazało się, że za kierownicą siedział nie kto inny, jak Zdzisław Najmrodzki. W kieszeni miał dowód na fałszywe nazwisko, BMW było kradzione, a tablice rejestracyjne podrobione. Synów znajomego zabrał "na przejażdżkę". Nie wrócił z niej nikt...        

Świat Tajemnic
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy