Co się stało tamtej nocy?

13 grudnia 1981 roku. Plany i marzenia milionów Polaków legły w gruzach. Wśród tych, których życie znalazło się na zakręcie była także Monika Jaruzelska, córka generała, który wprowadził stan wojenny. Oto jej historia.

Monika Jaruzelska, ur. W 1963 roku, projektantka, jedna z pierwszych polskich stylistek. Pracowała m.in. dla "Twojego Stylu" i "Pani". Prowadzi szkołę stylu i wykłada w Wyższej Szkole Psychologii Społecznej w Warszawie.

"Chciałabym, aby ta rozmowa była ostatnią na ten temat w moim życiu. muszę Zamknąć wreszcie ten rozdział!" - wyznaje Monika Jaruzelska. Najpierw zdecydowanie odmówiła. Później oddzwoniła, że zastanawia się, czy jednak nie powiedzieć tego, co od trzech dekad leży jej na sercu. Ostrzegła, że nie pozwoli zmienić ani jednego słowa w tekście. Spotkaliśmy się dwa razy, powoli nabierając do siebie zaufania. Tak powstał wywiad z córką człowieka, który według jednych uratował Polskę, natomiast według innych ma na rękach krew. Monika Jaruzelska: Wolałabym dziś mówić o Ruchu Oburzonych albo kryzysie w Grecji, a nie o stanie wojennym. To był dla mnie bolesny czas.

Reklama

PANI : Trudne doświadczenia wzmacniają.

Monika Jaruzelska: - Nie zgadzam się z tym i z irytacją czytam w celebryckich wywiadach zbanalizowany cytat z Nietzschego: "Co cię nie zabije, to cię wzmocni". Uważam, że jest wręcz przeciwnie. To dobre doświadczenia dają nam siłę, pewność siebie i optymizm. Cierpienie ogranicza, powoduje rysy, które wpisują się na "twardy dysk" naszej osobowości. I gdzieś tam pozostają, mniej lub bardziej ukryte. Wydaje mi się, że w moim przypadku nie wypada się użalać. Wolę te uczucia "wymilczeć", niż "wyskomleć". Inni mieli gorzej.

Miała pani świadomość tego, że 13 grudnia 1981 roku jej życie się zmienia na zawsze?

- Trzynastego grudnia, jak większość Polaków, patrzyłam ze zdziwieniem na skoty i czołgi na ulicach, na żołnierzy grzejących się przy koksownikach. To była abstrakcja. Dopiero szesnastego grudnia zrobiło mi się czarno przed oczami, gdy ojciec zadzwonił i powiedział: "Córeczko, stała się rzecz straszna. Zginęli ludzie".

W kopalni "Wujek".

- Zabrzmi to pewnie pompatycznie, ale to cień, który od tamtego dnia mi towarzyszy. W jakimś sensie czuję, że nie wypada mi być zbyt radosną.

Gdyby...

- Nie lubię "gdybania", pisania alternatywnych scenariuszy. Choć, oczywiście, zastanawiałam się nad tym, co by się stało z nami, z moją rodziną, gdyby ojciec podał się do dymisji 12 grudnia 1981 roku.

Czy to byłoby lepsze dla Polski? Kto wtedy przejąłby władzę? Twardogłowy nurt w PZPR? A może kraj by się rozpadł i Rosjanie rzeczywiście by weszli? W obu przypadkach ofiar byłoby nieporównywalnie więcej. Czy wtedy ojciec byłby uznany za bohatera, czy za tchórza? Nigdy nie osądzałam jego decyzji. Byłoby to groteskowe. Nie miałam ochoty, by zostać Pawką Morozowem. Najchętniej byłabym obrońcą ojca, ale rodzina w tej roli nie wypada wiarygodnie. Nie wierzę też, że "historia sprawiedliwie go oceni", jak często słyszę. Już zawsze na temat konieczności wprowadzenia stanu wojennego zdania będą podzielone.

Pamięta pani ostatnie lato przed tymi wydarzeniami?

- Kojarzy mi się z dawno zgubionym zdjęciem, które zrobił mi chłopak na Mazurach w dzień moich osiemnastych urodzin. Jestem roześmiana, bo chciałam wdrapać się na brzozę i zapozować do artystycznej fotografii. Oczywiście nie udało mi się to, mało nie spadłam, i wyszło zabawne zdjęcie. Miałam wtedy w sobie sporo życiowej śmiałości. Uwielbiałam swoje liceum od strony towarzyskiej. Nie lubiłam specjalnie się uczyć, choć rozsmakowałam się w czytaniu. To był czas pierwszego zetknięcia z Freudem, Dostojewskim. Zastanawiałam się nad studiami psychologicznymi albo nad reżyserią.

Stan wojenny zweryfikował pani krąg przyjaciół?

- Na szczęście nie. Kiedy chodziłam do podstawówki, to miałam przyjaciół z "branży". Mieszkaliśmy obok wojskowego osiedla. W liceum, a później na studiach, szukałam już towarzystwa ludzi z drugiej strony barykady. Może dlatego, że podświadomie czułam, że taka "trudna" przyjaźń będzie bezinteresowna? Nie byłabym pewna intencji kogoś, kto planuje karierę partyjną. Bardziej ufałam tym, którzy przyjaźnili się ze mną nie dlatego, ale pomimo to, że jestem córką generała Jaruzelskiego. Chociaż byłam także blisko z kilka lat ode mnie starszą Ewą, córką generała Kiszczaka.

Jak można było jednocześnie być po stronie władzy i opozycji?

- Nie byłam. Słuchałam argumentów i nikogo nie oceniałam, choć było to trudne. Ta umiejętność asymilacji przeciwieństw przydaje się również dzisiaj. Dzięki temu cenię sobie zarówno postawę Magdaleny Środy, jak i Marka Jurka. Jestem feministką, uważam, że nie można zmuszać kobiet do rodzenia, jeśli nie chcą. To jednak dla mnie oczywiste, że kiedy ktoś uważa, że życie zaczyna się od poczęcia, to jest przeciwnikiem aborcji i będzie o to walczył. W tym sensie obie strony mają rację.

Są sytuacje, w których trzeba wybrać między dobrem a złem. W grudniu 1981 roku też pani tak dobrze rozumiała racje obu stron?

- Nie ma pan pojęcia, jak irytują mnie takie pytania. Chciałabym, aby nasza rozmowa była ostatnią na ten temat w moim życiu. Powiem górnolotnie... Pragnę, aby po tych wszystkich latach doszło wreszcie do symbolicznego pojednania, przekazania sobie znaku pokoju. Zamknąć wreszcie ten rozdział! Niestety dobrze wiem, że niektórzy politycy, dziennikarze czy historycy nie dopuszczą do tego, bo dzięki temu sporowi mogą zaistnieć. Pamiętam, jak kilka lat temu w telewizyjnym programie u Tomasza Lisa doszło do spotkania rodzin ofiar górników z kopalni "Wujek" z moim ojcem. Oni szczerze opowiedzieli o swoim bólu i stracie. Ojciec tłumaczył swoje dramatyczne decyzje.

- Mogło dojść do historycznego katharsis. Niestety w programie brał też udział polityk, niedoszły "premier z Krakowa" Jan Rokita, który udaremnił próbę pojednania. Protestował przeciwko "podawaniu ręki zdrajcy".

Dziś Polacy z reguły oceniają tamten okres lepiej niż politycy. Według Pani stan wojenny był czymś dobrym?

- To był zły czas. I to dla obu stron. Oglądałam niedawno z synem ostatnią część "Harry'ego Pottera" i w tym filmie panuje podobna atmosfera do zimy 1982 roku: cały czas ciemno, wszystko jest zamrożone, depresyjne. Ojca praktycznie nie było w domu. Miał swój pokój w Urzędzie Rady Ministrów. Od czasu do czasu przyjeżdżał jego adiutant po świeże koszule. Mama była kłębkiem nerwów. Miałam wtedy poczucie dojmującej samotności, a to był przecież rok, w którym przygotowywałam się do matury. Kiepsko ją zdałam i podjęłam decyzję, by nie iść od razu na studia, choć większość moich przyjaciół znalazła się na uniwersytecie. Zostałam kompletnie sama. Miałam wrażenie, że na zawsze zostanę zamknięta w świecie, z którego już nie wyjdę. Jakoś otrząsnęłam się i wiosną z ogromnym zapałem zaczęłam przygotowywać się do egzaminów na studia. Zdałam na polonistykę - jeden z najbardziej politykujących wydziałów. Wtedy w ogóle o tym nie pomyślałam.

Córka pierwszego sekretarza PZPR mogła w połowie lat 80. Prowadzić barwne studenckie życie?

- Imprezowałam tak jak inni. Alkohol, wówczas powszechny, przynosił ulgę i łączył ludzi ze sobą. Picie było wtedy czynnością bardzo "inteligencką". Rozmawiało się mądrzej niż na dzisiejszych napuszonych bankietach. No i nie było tabloidów, więc i zachowanie było swobodniejsze. Proszę sobie wyobrazić, że w domu generała, który wprowadził stan wojenny, częstym gościem był narzeczony córki, student politechniki, który chodził z brodą, z wpiętym w sweter "opornikiem" - symbolem protestu opozycji - i działał w nielegalnym Niezależnym Zrzeszeniu Studentów. Ojciec o tym oczywiście wiedział, ale nigdy nie usłyszałam od niego słowa krytyki czy sugestii, że nie powinnam wiązać się z kimś z tej "drugiej strony". Mama bardziej próbowała na mnie wpływać. Patrzyła na to emocjonalnie, ale w końcu bardzo Pawła polubiła.

Uważała, że jest pani nielojalna wobec rodziny?

- Nielojalnością by było, gdybym uciekła z domu, schowała się w ambasadzie amerykańskiej, wyjechała. Byłam lojalna, ale w pewnym sensie niezależna. W dużym stopniu zawdzięczam to mamie, która nie chciała, żebym należała do ówczesnego harcerstwa ani do Związku Młodzieży Socjalistycznej. Ona, trochę na złość, a trochę z ciekawości, dość ostentacyjnie słuchała Wolnej Europy. Ojciec z kolei podrzucał mi czasem książki z drugiego obiegu wydawane przez paryską "Kulturę". Kilka razy się zdarzyło, że te same publikacje dostawałam już wcześniej, od przyjaciół z uczelni. Na specjalnym, zamkniętym pokazie widziałam zatrzymaną przez cenzurę "Seksmisję" Juliusza Machulskiego. Pod tym względem miałam lepiej niż inni.

Działający w opozycji przyjaciele nie próbowali wykorzystywać pani wpływów?

- Parę razy zdarzyło mi się pomóc komuś wyjść z opresji, ale nie chciałabym dziś dorabiać sobie etosu.

Z jakimi uczuciami przyjęła pani nową Polskę?

- Z nadzieją. Gdy w 1988 roku zaczęto rozmawiać o okrągłym stole, po raz pierwszy moi przyjaciele z kręgów związanych z opozycją i znajomi ojca z PZPR mówili w podobnym tonie o porozumieniu. Wierzyłam, że zaczyna się coś dobrego.

Dlaczego więc zajęła się pani "bezpieczną" modą? Kiedy Pani słucham, wydaje mi się, że większą pasją jest polityka.

- Bo wydaje mi się ciekawsza, ale moda była "bezpieczniejsza". Choć nigdy bym nie przypuszczała, że stanie się moim zawodem. Gdy byłam małą dziewczynką, moja mama - zawsze bardzo elegancka doktor germanistyki - przywoziła mi z NRD "szykowne" ubrania. Pamiętam swój zawód, że to sukienka, a nie zabawka czy słynny budzik firmy Ruhla z fosforyzującymi wskazówkami.

Uciekła więc pani na zawsze od polityki.

- Tylko w pewnym sensie. Po trzydziestu latach od stanu wojennego w swoim życiorysie postawiłam "grubą kreskę" i zaczynam nowy projekt. Program internetowy o psychologii polityki. Pierwszy gość będzie kontrowersyjny: Piotr Tymochowicz. Będziemy rozmawiać o cynizmie. Zaczynamy symbolicznie - 13 grudnia.

Cynicznie wykorzystuje pani nazwisko ojca.

- To moje nazwisko! Od wielu lat na nie pracuję i nie ma powodu, żebym je ukrywała. Po dwóch dekadach zajmowania się modą stworzyłam nawet autorską kolekcję MJ - Monika Jaruzelska.

Kiedyś to byłoby nie do pomyślenia.

- W latach 80. miałam, ze względów bezpieczeństwa, dowody osobiste na różne nazwiska. Potem mogłam wyjść za mąż, zmienić nazwisko, wyjechać... Ale nie wyobrażałam sobie tego. Miałabym wyrzec się swego środowiska? Przyjaciół? Uciekać przed własną tożsamością? Bez sensu...

Upływ czasu wszystko zmienił?

- I tak, i nie. W latach 90. rzeczywiście wyglądało na to, że stan wojenny powoli przestaje być ważny. Już tylko w każdą rocznicę 13 grudnia pod oknami rodziców garstka ludzi krzyczała: "Mordercy!". Bardzo mnie to denerwowało i wielokrotnie proponowałam, by na ten czas rodzice gdzieś wyjechali. Ale ojciec zawsze mi stanowczo odpowiadał, że jest żołnierzem i nie zamierza uciekać z własnego domu. Jednak z roku na rok było coraz spokojniej. Moje życie zawodowe kwitło. Czułam się spełniona. Wierzyłam, że odium tego nazwiska już znika. Wtedy zdecydowałam się na urodzenie dziecka. Nie przewidziałam, że wraz z dojściem PiS do władzy w 2005 roku wszystko zacznie się od początku.

Znów świat stał się czarno-biały?

- Dla mnie nigdy taki nie był. Zawsze będę pamiętać rozdanie Srebrnych Jabłek PANI w 2007 roku. Spotkałam wzrok pani prezydentowej Marii Kaczyńskiej. Siedziałyśmy blisko siebie. W pewnym momencie wzięła mnie za rękę i powiedziała: "Często myślę o tym, jak pani musiało być wtedy trudno. Jak nam wszystkim było trudno... I tak się boję o moją Martę, jak ona sobie poradzi". To było niezwykle poruszające. Świadczyło o wielkiej moralnej klasie. Wierzę w to, że niezależnie od układów politycznych i uwikłań rodzinnych najważniejszy jest zawsze człowiek. Choć często o tym zapominamy.

Rozmawiał Sergiusz Pinkwart

Koniecznie przeczytaj drugą część artykułu

PANI 12/2011

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Dowiedz się więcej na temat: 13 grudnia | 13 grudnia 1981
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy