Czelabińsk: Nuklearny koszmar

Awaria w Czarnobylu przyćmiła inne podobne wydarzenia, ale to Czelabińsk jest do dziś najbardziej skażonym obszarem na Ziemi /East News
Reklama

Awaria w elektrowni atomowej w Czarnobylu przyćmiła wszystkie inne podobne wydarzenia, ale przez wciąż powtarzające się, trzymane latami w tajemnicy, wypadki w Czelabińsku nosi on niechlubny tytuł najbardziej zanieczyszczonego obszaru na Ziemi.

Przeczytaj fragment książki Anne Garrels "W kraju Putina. Życie w prawdziwej Rosji":

Czelabińsk jest kolebką radzieckiego programu jądrowego, rosyjskim odpowiednikiem Hanford w stanie Waszyngton czy Oak Ridge w Tennessee. Historyczka Kate Brown w swej książce Plutopia dobitnie zwracała uwagę, że zarówno amerykański, jak i radziecki program nuklearny oszczędzały na bezpieczeństwie i zarządzaniu odpadami, priorytetowo traktując produkcję.

Jedni i drudzy zatajali informacje o wypadkach, fałszując statystyki bezpieczeństwa, tuszując problemy zdrowotne pracowników, jednak skala tych nieprawidłowości w Czelabińsku nie miała sobie równych. Dziesiątki tysięcy osób padło ofiarą choroby popromiennej, a pozostali drżeli o swój los. Zatrute zostały rozległe połacie ziemi.

Reklama

Podczas gdy wybuch w Czarnobylu przyćmił wszystkie inne podobne wydarzenia, wciąż powtarzające się wypadki w czelabińskich obiektach, przez lata trzymane w tajemnicy, przysporzyły obwodowi niechcianej opinii "najbardziej zanieczyszczonego obszaru na Ziemi".

Tysiące kilometrów od Moskwy

W roku 1945 Józef Stalin wybrał odległy zakątek obwodu czelabińskiego na miejsce rozwijania nowego programu badań nad bronią jądrową. Lokalizacja - tysiące kilometrów od Moskwy i setki od stolicy regionu - gwarantowała dyskrecję przy jednoczesnym utrzymaniu dogodnej komunikacji. Rozległe lasy dostarczały budulca, a nieskazitelnie czyste rzeki i jeziora zapewniały dostęp do wody.

Wysiłek włożony w zwycięską walkę z hitlerowskimi Niemcami spustoszył Związek Radziecki. Olbrzymie połacie kraju zostały zrównane z ziemią. Wszechobecna była bieda, doskwierał poważny niedostatek ekspertów naukowych i wykwalifikowanych technologów. Podjudzony użyciem broni jądrowej przez Stany Zjednoczone przeciwko Japonii, Związek Radziecki ruszył do budowy własnej bomby, pochłaniając swe niewielkie zasoby.

Konstruowanie broni jądrowej postępowało wolniej, niż zakładały plany, jednak i tak udało się ją stworzyć w zawrotnie szybkim tempie. Pośpiech doprowadził do licznych wypadków, zaniedbań w zakresie bezpieczeństwa i higieny pracy, potężnych zanieczyszczeń, chorób oraz zgonów. Jedni utrzymywali: - Ocaliliśmy Związek Radziecki. Warto było. Inni uważali, że cena była zbyt wysoka.

Program nuklearny ostatecznie przeszedł pod kontrolę Ministerstwa Średniego Przemysłu Maszynowego, resortu, którego celowo myląca, niewinna nazwa stanowiła kamuflaż dla gorączkowych tajnych działań. Początkowe prace wykonywali więźniowie skazani na roboty, niemieccy jeńcy i młodzi poborowi. Mimo często panujących tęgich mrozów, robotnicy mieszkali w namiotach i ziemiankach. W ciągu dwóch lat ich liczba wzrosła do czterdziestu siedmiu tysięcy.

Pierwsze zadanie Majaka

Miejsce nie miało nazwy, a jedynie kod pocztowy: najpierw znane było jako Czelabińsk-40, później Czelabińsk-65. Zakład przetwarzania plutonu z czasem otrzymał nazwę "Majak", czyli "Latarnia Morska".

Pierwszym zadaniem Majaka było stworzenie reaktora eksperymentalnego. Urządzenie, prymitywne nawet jak na owe czasy, wyglądało jak olbrzymi ceglany ul. Kolejnym krokiem była budowa czterech pierwszych reaktorów grafitowych, które zostały uruchomione w roku 1948. Przy elektrowni działały też zakłady chemiczne, gdzie z napromieniowanego w reaktorach uranu pozyskiwano pluton, a także fabryka, w której ze stężonego roztworu plutonu wytwarzano czysty metaliczny pluton do produkcji pierwszej radzieckiej bomby atomowej.

Krótko po uruchomieniu pierwszego przemysłowego reaktora urządzenie uległo poważnej awarii i żeby ratować znajdujące się w jego wnętrzu cenne bloki uranu, robotnicy wyciągali je gołymi rękami. W zamian za nieco zwiększone racje żywnościowe żołnierze czyścili silnie radioaktywne wycieki, używając do tego ścierek i wiader. Nie mieli pojęcia, że w ciągu dziesięciu, może dwunastu minut przyjmują więcej szkodliwego promieniowania, niż wynosiła ówczesna, i tak wysoka, dopuszczalna dawka roczna.

Pracujące na zmianę brygady regularnie narażały się na promieniowanie, które przekraczało wszelkie normy. Żołnierzy i więźniów w końcu zwolniono, nie pozostawiając żadnej dokumentacji na temat miejsca ich pobytu ani zagrożenia, na jakie byli wystawiani. Jeśli po powrocie do domu zapadali na zdrowiu, nie było szans, by lekarze rozpoznali przyczyny ich złego stanu. Choroby ani śmierci pierwszych pracowników kompleksu Majak nie zostały udokumentowane.

Władimir Czerwiński, w roku 1951 przymusowo skierowany do pracy w zakładzie nuklearnym, wspomina totalny brak szacunków dla rekrutów: - Kiedy pytaliśmy, dlaczego chorujemy, mówili nam, że gdy skończymy pracę, uleczy nas świeże powietrze. Ale z czego miało nas uleczyć, już nam nie powiedzieli. Po dziewięciu miesiącach pracy w zakładach atomowych Czerwiński został zwolniony, nie otrzymawszy żadnych papierów ani rekompensaty.

Umierali przed trzydziestką

Jako pierwsi zaczęli umierać żołnierze i więźniowie. Kolejne przypadki choroby popromiennej stwierdzono w fabryce, gdzie załoga, złożona przeważnie z kobiet, ręcznie wyodrębniała pluton z radioaktywnego uranu. Badacz I.W. Pietranow-Sokołow wspominał, jak niezdrowym wyglądem charakteryzowały się te kobiety, zwracając uwagę na brak najbardziej podstawowych zasad bezpieczeństwa pracy. Wiele pracownic fabryki zmarło przed osiągnięciem trzydziestego roku życia.

Lekarze zostali sprowadzeni do kompleksu nuklearnego w roku 1949, by diagnozować i leczyć kolejne osoby cierpiące w wyniku choroby popromiennej, a było ich coraz więcej. Doktor Mira Kosenko, która została zatrudniona w Majaku później, ale znała wielu medyków pracujących tu wcześniej, skrupulatnie udokumentowała początki opieki medycznej w zamkniętej strefie. Opisuje, jak lekarze byli przywożeni do Czelabińska-40 samochodami z zaciemnionymi oknami, tak by nie wiedzieli, którędy jadą. Nie wolno im było kontaktować się z rodzinami. Czasem ich krewni myśleli, że lekarze zostali aresztowani i wysłani do łagrów.

Pierwsi pracownicy medyczni Majaka nie byli szkoleni w zakresie leczenia choroby popromiennej, a z powodu tajności przedsięwzięcia nie mieli prawa do uczestnictwa w międzynarodowych i krajowych konferencjach poświęconych tej tematyce. Doktor Anżelina Guskowa, która należała do pierwszych lekarzy przybyłych na miejsce, wspomina pogodnie: - Uczyliśmy się na własnych błędach.

Ratowanie pacjentów było trudnym zadaniem. Kiedy lekarze próbowali usuwać z miejsca pracy ewidentnie napromieniowanych ludzi, byli w protekcjonalny sposób zbywani przez przełożonych, którzy ich diagnozy uważali za "wymysły niedoświadczonych dziewcząt i chłopców". Władze nie chciały zrezygnować ze sprawdzonych pracowników. Guskowa, która ustaliła, że robotnicy regularnie otrzymują dawki promieniowania przekraczające normy, musiała walczyć o każde odsunięcie chorego od pracy. Po latach mówiła: - Jestem bardzo dumna, że zdołaliśmy przywrócić do zdrowia 90 procent pacjentów.

Ale jak długo ci ozdrowieńcy pozostawali w dobrym stanie, nie wiadomo, zważywszy na brak długofalowych badań obserwacyjnych i dokumentacji.

Odpady? Do rzeki!

Krótko po uruchomieniu programu pojawił się kolejny problem: trzeba było jakoś zagospodarować odpady radioaktywne. Przez cztery lata pracownicy zakładów wyrzucali olbrzymie ilości silnie zanieczyszczonych odpadów do pobliskiej rzeki Tieczy, przepływającej przez czterdzieści wsi, zamieszkanych wówczas przez dwadzieścia osiem tysięcy osób. Tiecza jest wąska - miejscami nie szersza niż uliczny chodnik. Z powodu odpadów nagromadzonych wzdłuż brzegów i osadu dennego woda rzeki płynie powoli. Tiecza przemierza dwieście czterdzieści kilometrów, zasilając zlewisko, które kończy swą drogę w Morzu Arktycznym.

Wioski położone wzdłuż brzegów Tieczy z dawna zamieszkane były przez ubogie wspólnoty rolnicze, złożone z Rosjan i przedstawicieli lokalnych grup etnicznych - wyznających islam Tatarów oraz Baszkirów. Tiecza zaopatrywała tych ludzi w wodę do picia, nawadniania upraw i prania ubrań, pływano w niej i łowiono ryby. W roku 1990, gdy dr Mira Kosenko w końcu zdołała zadać urzędnikom wysokiego szczebla pytanie, dlaczego nie zrobili nic, by chronić ludzi, których byt zależał od rzeki - z czego oficjele znakomicie zdawali sobie sprawę - otrzymała nieprzekonującą odpowiedź: podobno urzędnicy myśleli, że promieniotwórcze odpady rozpuszczą się w wodzie i znikną. Nie znikały, a oni doskonale o tym wiedzieli.

W roku 1951 wreszcie przebadano wodę w rzece, po tym, jak w wodach Morza Arktycznego, tysiące kilometrów od Tieczy, wykryto skażenie promieniotwórcze. Olbrzymi poziom napromieniowania stwierdzono nie tylko w Tieczy, lecz także w glebie i na terenach, gdzie wieśniacy trzymali swoje świnie, krowy i kury.

Mieszkańcy Mietlina, pierwszej wioski położonej w biegu rzeki poniżej miejsca porzucania odpadów, zostali napromieniowani największymi dawkami radioaktywnych izotopów: od czterystu do sześciuset razy przekraczającymi dopuszczalną roczną normę. Ludzie zamieszkujący dalsze nadtieczańskie miejscowości także byli poddani dużym dawkom szkodliwych promieni. Pomimo to zakaz używania wody z rzeki wydano dopiero w roku 1952, gdy od przeprowadzenia badań minął okrągły rok, i cztery lata po tym, jak zaczęło się zatruwanie Tieczy odpadami. Ze względu na tajność projektu mieszkańcom wiosek nie podano powodu, dla którego mieli zaprzestać korzystania z wód rzeki, która stanowiła podstawę ich egzystencji. Nie mieli innych możliwości, bo większość z nich nie posiadała studni.

Niebawem u mieszkańców wiosek zaczęto stwierdzać zawroty głowy, nudności, uszkodzenie czerwonych ciałek krwi i spadek liczby białych krwinek. Odnotowano liczne przypadki białaczki i innych chorób nowotworowych. Rząd podjął decyzję o przesiedleniu niektórych wsi, ale ewakuacje były wciąż odraczane. Ze względu na utajnienie programu nuklearnego schorowanym mieszkańcom wiosek nie podano powodu ich nagłej eksmisji, przysparzając im kolejnej traumy. Zmuszono ich do opuszczenia miejsc, które zamieszkiwali od pokoleń, gdzie znajdowały się groby ich przodków. Zostawili swoje domy - nie otrzymując praktycznie żadnej rekompensaty - i zamieszkali w o wiele gorszych warunkach.

Ewakuacja wstrzymana

Ewakuacje wsi wstrzymano w roku 1957, gdy pewien radziecki urzędnik ogłosił, że Tiecza jest bezpieczną rzeką. Zdaniem dr Kosenko: - Rekomendacja wydana przez jednego człowieka przyniosła katastrofę tysiącom ludzi, którzy pozostali na skażonym terenie, jednak program nuklearny był priorytetem, więc postąpiono zgodnie z zaleceniem urzędnika. Fundusze przeznaczone na przesiedlenie wykorzystano na inne cele. Jakby tego wszystkiego było mało, największe kłopoty dopiero miały nadejść.

29 września 1957 roku system monitorowania temperatury zbiornika na odpady promieniotwórcze w zakładach Majak uległ awarii. Zbiornik wybuchł. Większość odłamków upadła w pobliżu miejsca eksplozji, gdzie, jak wykazały dozymetry, poziom napromieniowania czterdzieści tysięcy razy przekraczał dozwoloną normę. Z reszty odpadów nad obszarem o powierzchni porównywalnej z New Jersey uformowała się radioaktywna chmura. Radzieckie władze zataiły ten fakt przed mieszkańcami terenów znajdujących się w jej w zasięgu i przed całym światem. Kolejny raz najbardziej poszkodowane były ekipy robotników, złożone głównie z poborowych.

Do porządków po wypadku w 1957 roku wezwano co najmniej dwadzieścia tysięcy żołnierzy. Nie ma żadnych informacji na temat dawek promieniowania, jakim zostali poddani, a ich dalsze losy również nie są znane. Jak mówi dr Mira Kosenko: - Gdy tylko żołnierze zostali zwolnieni ze służby, państwo przestało się nimi interesować.

Pozostałe wioski, już wcześniej zatruwane wodami Tieczy, ucierpiały ponownie. Władze przez dziesięć dni nie mogły zdecydować, czy istnieje konieczność ewakuacji mieszkańców skażonych miejscowości. Iran Chajerzamanow opowiada, jak jego dziesięciomiesięczna córeczka, dostawszy się w zasięg chmury, zmarła dziesięć dni później, wymiotując krwią. Inne dzieci chorowały. Iran mówi, że dorośli lepiej znosili skutki napromieniowania. Do wioski Chajerzamanowa przyjechali żołnierze i w ramach przygotowań do ewakuacji zabili wszystkie psy i koty. Potem uśmiercili także krowy oraz stada kur i gęsi. - Wszyscy płakali: krążyły pogłoski, że po zwierzętach przyjdzie kolej na nas - wspomina Iran. - Zapanowała totalna panika.

Mieszkańcom wioski rozkazano pozostać w domach przez kolejnych dziesięć dni, a kiedy w końcu nastąpiła ewakuacja, nie wolno im było zabrać z sobą niemal niczego. Musieli spalić prawie całe dobytki, a potem zostali przewiezieni do odległej wsi, gdzie na mieszkanie zostały im przydzielone byle jakie komórki sklecone ze sklejki. Kolejny raz nie otrzymali żadnych wyjaśnień.

Prowizoryczne centra medyczne

W latach sześćdziesiątych dr Mira Kosenko została zatrudniona w nowo utworzonym instytucie, zajmującym się badaniami nad szkodliwym promieniowaniem i leczeniem jego ofiar. Wprawdzie marzyła o pracy w klinice kardiologicznej, jednak na przeszkodzie stanęła jej "biografia": ojciec Miry w roku 1937 został wysłany do łagru, po tym, jak oskarżono go o działalność "antyradziecką", zaś jej matka była Żydówką. Nawet by jej do głowy nie przyszło, żeby ubiegać się o pracę w tajnej instytucji medycznej, o której prawie nic nie wiedziała, ale jak sama mówi: - Niezbadane są koleje losu.

Kosenko i jej koledzy starali się, jak mogli, dysponując ograniczonymi zasobami. Lekarstwa i krew były dobrami deficytowymi. Kolejne utrudnienie stanowiła znaczna odległość pomiędzy kliniką a wioskami, których mieszkańcom lekarze próbowali pomóc. Za drogi dojazdowe służyły im pożłobione koleinami gościńce. W miesiącach letnich rolę prowizorycznych centrów medycznych pełniły lokalne szkoły, do których lekarze przywozili wszystko: od materacy i pościeli, po sprzęt laboratoryjny i czystą wodę, której mieszkańcy okolicznych wiosek oczywiście nie mieli.

Zgodnie z restrykcyjną ustawą o ochronie tajemnicy państwowej medykom zabroniono informowania pacjentów o zagrożeniu, a także o wszelkich przyczynach nękających ich chorób powiązanych z napromieniowaniem, przez co tylko nasilało się zagubienie wśród ludności, a skażenie narastało. Z powodu braku solidnej dokumentacji trudno było stwierdzić, które dolegliwości są wynikiem długotrwałego napromieniowania, a które po prostu wynikiem życia w ubóstwie i szerzących się chorób zakaźnych. Objawy jednych i drugich często są takie same. Jedno było pewne: stan zdrowia miejscowej ludności był zły.

Podczas gdy Kosenko i jej współpracownicy próbowali uporać się ze skutkami wypadku w zakładach Majak, nieodpowiedzialne władze przysporzyły im kolejnych chorych do leczenia. Miejscowym dzieciom nakazano rozbieranie budynków w skażonych wioskach. Ani one, ani ich rodzice nie zostali poinformowani o zagrożeniach, zresztą nie przeprowadzono tam pomiarów poziomu i dawek promieniowania.

Z rzeki do jeziora

Wkrótce wydarzył się kolejny druzgocący wypadek. Gdy władze "oficjalnie" skończyły z wyrzucaniem olbrzymich ilości odpadów do Tieczy, zaczęto je składować w pobliskim jeziorze Karaczaj. Jezioro, bardziej przypominające bagnisko, wybrano, ponieważ nie wypływała z niego żadna rzeka. Jednak promieniotwórcze substancje i tak przeniknęły do podziemnych wód gruntowych. A potem, w czasie długiego gorącego lata 1967 roku, Karaczaj wysechł, a silne wiatry rozniosły wysoce radioaktywny pył po olbrzymim obszarze, nadwątlając zdrowie tysięcy kolejnych osób oraz tych, którzy już wcześniej niejednokrotnie byli zatruwani.

Dopiero w roku 1989, pod presją nowego ruchu na rzecz ochrony środowiska, Ministerstwo Średniego Przemysłu Maszynowego wydało obszerną broszurę na temat wypadków w zakładach Majak. Amerykański badacz Thomas Cochran, który jako jeden z nielicznych zdołał odwiedzić okolicę, oszacował, że Karaczaj wciąż zawiera dwa i pół razy tyle promieniotwórczych zanieczyszczeń, ile w sumie uwolniło się po wypadku w Czarnobylu.

Z ustaleń Cochrana wynika, że już po godzinie spędzonej nad brzegiem jeziora człowiek otrzymałby śmiertelną dawkę promieniowania. Coraz aktywniejszy ruch antynuklearny wymusił odtajnienie do tej pory skrywanych przed światem ośrodków medycznych w regionie. Dzięki pomocy działaczki ruchu Natalii Mironowej pewna rodzina zdołała wygrać proces o odszkodowanie, a rosyjskie władze nieoczekiwanie przyznały, że istnieją powiązania pomiędzy emisją szkodliwych substancji z kompleksu Majak a wadami genetycznymi.

Mironowa miała nadzieję, że niesprawiedliwości ekologicznej w końcu położy się kres. Jednak, jak pisze Kate Brown, ówczesny prezydent Borys Jelcyn wycofał się z poparcia udzielonego ekologom, kiedy nie byli mu już potrzebni po zakończeniu kampanii, podczas której dążył do zdyskredytowania przeciwników wywodzących się z Partii Komunistycznej. Po wygranych wyborach obrońcy środowiska stali się wrogami prezydenta, zmierzającymi do narażenia zakładów Majak i władz na olbrzymie koszty. Pozwy składane w sądach przez ekologów przepadały jeden za drugim.

W roku 1994 tajne nuklearne miasta wreszcie pojawiły się na mapach Rosji. Wśród nich były położone w obwodzie czelabińskim Śnieżyńsk, gdzie mieszkają Szurowie, oraz Oziorsk, który swe miano zawdzięcza otaczającym go jeziorom. Te niewinne nazwy wcale nie położyły kresu kontrowersjom i podejrzeniom. Wypadki w Oziorsku zdarzały się nadal, a władze konsekwentnie starały się je tuszować. Na wczesnych aktywistów, takich jak Natalia Mironowa, wywierano potężną presję, by zmusić ich do milczenia. Mironowa została oskarżona o zdradę i zrujnowana finansowo przez putinowską policję skarbową. Mimo to jej śladami podążyło wiele osób, które nieugięcie walczą dalej.(...)

Fragment książki Anne Garrels "W kraju Putina. Życie w prawdziwej Rosji". Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego. Kraków 2017 r.

Skróty i śródtytuły pochodzą od redakcji.

INTERIA/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama