Diabelski trójkąt. Zagadka wałbrzyskich podziemi

Wałbrzyskie tunele wiele dziesięcioleci po wojnie nadal kryją przed nami mroczne tajemnice /Wikipedia /materiały prasowe
Reklama

Góry Sowie i Wałbrzyskie rozciągają się na przestrzeni zaledwie 50 kilometrów. Jednak skrywają więcej tajemnic niż niejedno ogromne pasmo górskie. Według badaczy historii II wojny światowej w ich wnętrzu znajdują się nawet kilkadziesiąt razy dłuższe tajne instalacje: tunele, sztolnie i olbrzymie hale. Większość z nich nadal nie została odkryta.


Czołg T-34 z wymalowaną na wieży czerwoną gwiazdą zatrzymał się ze zgrzytem gąsienic przed bramą strzegącą wjazdu na zamek Książ. Przez chwilę obracało się lusterko peryskopu. – Wychodim, riebiata! – dała się słyszeć komenda dowódcy. Załoga wysiadła ze stalowego wnętrza, a czołg pozostał przed wjazdem na pusty dziedziniec.

Dlaczego? Lejtnant Konkow nie pozwolił, by pojazd przejechał po budzących grozę strażnikach bramy – u stóp czerwonoarmistów leżało dwanaście ciał w więziennych pasiakach. Dzień wcześniej ten sam czołg wraz z kilkunastoma żołnierzami zwiadu właściwie bez jednego wystrzału zajął Wałbrzych „udekorowany” na przybycie 21 Armii Frontu Białoruskiego setkami białych prześcieradeł zwisających z okien.

Reklama

Teraz czołgiści, oczekując na przybycie jednostki NKWD, pochylali się w milczeniu nad zabitymi, nie podejrzewając, że stoją nad jedną z największych tajemnic II wojny światowej – podziemiami zachodniej części kompleksu Riese (Olbrzym).

Tak naprawdę ta historia zaczyna się jednak dużo wcześniej – w latach 30. XX wieku. Po objęciu władzy przez Adolfa Hitlera III Rzesza podjęła gorączkowe próby ukrycia przed mocarstwami zachodnimi rozkręcającej się przemysłowej machiny zbrojeń.

Nie był to tylko problem przestawienia profilu produkcyjnego fabryk – ale także umiejscowienia magazynów gotowych części dział, czołgów czy samolotów oraz urządzeń testujących. Jedynym sensownym wyjściem wydawało się ulokowanie ich pod ziemią. Ale gdzie? Spójrzmy na mapę przedwojennych Niemiec. Musiał to być obszar położony możliwie daleko od czujnych oczu (i oczywiście samolotów) Francuzów oraz Brytyjczyków, a więc na wschodzie kraju. Teren powinien być górzysty i zalesiony – aby utrudnić ewentualną obserwację i bombardowanie – oraz posiadać dużą liczbę podziemnych korytarzy i wyrobisk czynnych kopalni.

Nie trzeba być szczególnie zdolnym strategiem, żeby wskazać najlepszą lokalizację: Sudety Środkowe na Dolnym Śląsku z wałbrzyskim zagłębiem węgla kamiennego... W przededniu wojny z Polską Führer i jego współpracownicy poczuli się już na tyle pewnie, że przekazali kierowanie tym „podziemnym” państwem w państwie wyspecjalizowanym jednostkom.

Przykłady można mnożyć. W roku 1939 została zamknięta kopalnia Wenzeslaus (po wojnie Wacław) w Ludwikowicach Kłodzkich. Oficjalny powód? Zagrożenie metanem. Załoga została zwolniona – górnicy musieli nawet opuścić zajmowane przez siebie mieszkania służbowe. Okazało się, że tylko po to, by zrobić miejsce fachowcom i żołnierzom SS.

Przejęli oni teren, otoczyli go szczelnym kordonem strażników, sprowadzili nowe urządzenia i zainstalowali je w podziemiach. Okoliczna ludność ze zdziwieniem przyglądała się pracy „kopalni”. Pod nadzorem ludzi w czarnych mundurach na powierzchnię transportowano „urobek”. Nie był to jednak węgiel. Broń, amunicja, materiały wybuchowe – oto co powstawało w korytarzach Wenzeslausa.

Wraz z pogarszającą się sytuacją na wojennych frontach ubywało siły roboczej przy podziemnych maszynach. Ale i na to znalazł się sposób. W Ludwikowicach ulokowany został w roku 1942 obóz pracy dla polskich Żydów. Niemcy przetrzymywali w nim ok. 600 mężczyzn, których wykorzystywali przy produkcji amunicji w dawnej kopalni.

Z czasem powstał też drugi obóz, a 1500 więźniów w pasiakach rozpoczęło prace nad drążeniem kolejnych sztolni i tuneli we wzgórzach nad miejscowością. Los tych ludzi do dzisiaj pozostaje nieznany – tak jak i większości wykopanych przez nich tajnych instalacji.

Podobnie potoczyła się historia wałbrzyskich kopalni Glückhilf-Friedenshoffnung (po wojnie Victoria) i Abendröthe (Klara). Również w tych przedsiębiorstwach w 1938 roku pojawili się dziwni „fachowcy”, którzy już rok później otwarcie paradowali w mundurach SS.

Wydobycie węgla w kopalnianych szybach dramatycznie spadało, choć do pracy w nich zmuszano coraz więcej więźniów z pobliskiego obozu koncentracyjnego Gross-Rosen. Co powstawało zatem kilkaset metrów pod ziemią? Do dzisiaj dokładnie tego nie wiemy.

Według relacji ocalałych więźniów była to fabryka amunicji chemicznej. O skali jej produkcji niech świadczy fakt, że 1 kwietnia 1945 roku, 37 dni przed zajęciem Wałbrzycha przez Rosjan, pracowało tu blisko 3000 osób – przede wszystkim jeńców z frontu wschodniego. A dzień, w którym pierwszy radziecki czołg przejechał przez opustoszałe ulice górniczego miasta, stał się początkiem łańcucha do dziś nierozwiązanych zagadek...

Górska twierdza Luftwaffe

Na mapie zaznaczyliśmy to czerwoną przerywaną linią. Zamek Książ, Szczawno-Zdrój i centrum Wałbrzycha są wierzchołkami trójkąta, w którym nagromadzenie niewyjaśnionych zagadek dorównuje z pewnością słynnemu Trójkątowi Bermudzkiemu.

Czy kluczem do nich były zwłoki dwunastu zastrzelonych więźniów? Jeśli tak, to został on szybko pogrzebany przez żołnierzy NKWD, którzy stali się władcami w zamku Hochbergów.

Skąd ten pośpiech? Ponieważ najprawdopodobniej byli to przebrani Niemcy. Syn lejtnanta Konkowa wspomina po latach: – Enkawudziści powiedzieli [mojemu ojcu], żeby tych więźniów, znaczy się zwłoki, dokładnie zbadali, bo dziwne były.

Mówili, że to przebierańcy jacyś, bo za dobrze odżywieni byli, a przed śmiercią do fryzjera i dentysty chadzali. Nie pasowało, by byli to więźniowie. Zabici zabrali swój sekret do masowego grobu.

Trzeba jednak powiedzieć, że radziecki wywiad był zazwyczaj dobrze poinformowany przez swoich agentów, na jaki teren wkracza. Oficerowie NKWD otrzymali jasno brzmiące zadanie: wydrzeć Niemcom ukryte w podziemiach tajemnice i schwytać ludzi, mogących pomóc przy ich rozwiązywaniu.

Przystąpili do pracy natychmiast. Mieszkańcy Wałbrzycha pytani o Książ w większości potwierdzali to, o czym Rosjanie już doskonale wiedzieli. Po wysiedleniu z zamku ostatniej dziedziczki – Daisy von Pless – w roku 1942 przystąpiono ogromnym nakładem sił i kosztów do przebudowy całego kompleksu. Nieliczni wiedzieli, dlaczego: został przeznaczony na kwaterę główną wodza Rzeszy Adolfa Hitlera. Czy tak było naprawdę?

Rozmach prac był ogromny. Z zamku wykwaterowano wszystkich jego dawnych mieszkańców, połączono go liniami kolejki ze Szczawienkiem i Lubiechowem, po czym rozpoczęto gigantyczny transport materiałów budowlanych i zaplombowanych wagonów z nieznanym ładunkiem.

Organizacja Todt nadzorująca pracę setek więźniów z obozu Gross-Rosen „adaptowała” na potrzeby Führera sale zamkowe i najbliższe otoczenie budowli. Najciekawsze jest jednak to, co umieszczono pod ziemią. Do roku 1945 udało się jeńcom wydrążyć w skale co najmniej dwa poziomy tuneli i hal, do których miały wjeżdżać całe składy pociągów z pobliskich Świebodzic! Do tego windy, systemy wentylacji, oczyszczania ścieków, zaopatrzenia w wodę itp.

Czy to nie za wiele, jak na lubiącego surową prostotę i funkcjonalność wodza III Rzeszy, który – nawiasem mówiąc – Książa nigdy nie odwiedził? Czy nie wydaje się dziwne, że po przejęciu zamku został on otoczony szczelnym wewnętrznym kręgiem strzegących go żołnierzy pochodzących nie z SS, lecz w przeważającej części z Luftwaffe?

Nie, jeśli weźmiemy pod uwagę, co rzeczywiście ulokowano w podziemiach Książa i innych sztolniach kompleksu Riese w Górach Sowich. Były to kompletne fabryki produkujące na potrzeby niemieckiego lotnictwa wojskowego. To one stanowiły dla Rosjan tak pożądany łup i o ich wyposażenie toczyli oni zaciekłe potyczki z niemieckimi oddziałami Werwolfu.

Część z korytarzy została pospiesznie wysadzona bądź zaminowana przez Niemców jeszcze przed wycofaniem się z tego terenu, część zniszczyła Armia Radziecka po zakończeniu przez nią trwających 13 miesięcy prac eksploracyjnych i „wydobywczych”.

Na dzisiejszych poszukiwaczy skarbów III Rzeszy czekają zamurowane i zawalone przejścia, których nie można otworzyć – oficjalnie ze względu na zagrożenie życia. Czy komuś uda się w końcu do nich dotrzeć?

Doktor Śmierć ze Szczawna-Zdroju

Niemiecka Luftwaffe nie tylko nadzorowała produkcję samolotów, uzbrojenia i amunicji w podziemiach Książa i innych obiektach kompleksu Riese. Na teren, na który przez całą wojnę nie spadła ani jedna bomba, zostali także skierowani wojskowi specjaliści lotnictwa z zadaniem przeprowadzania eksperymentów z nowymi rodzajami broni. Badali również wpływ czynników zewnętrznych na organizm pilota.

Chodziło głównie o reakcje na rezonans mechaniczny, niskie temperatury oraz rozrzedzone powietrze. Niemieccy pseudolekarze wykonywali już takie doświadczenia od 1942 roku w Dachau. Uśmiercali więźniów w wannie wypełnionej lodem oraz specjalnie skonstruowanej komorze, w której stwarzano warunki, jakie panują na wysokości 21 kilometrów.

Jej konstruktorem był lekarz i pułkownik Luftwaffe doktor Hubertus Strughold. Ten sam, który po wojnie stał się pionierem amerykańskiej medycyny kosmicznej, za co został odznaczony orderem Kongresu Stanów Zjednoczonych.

Jak sam przyznał w udzielonym po wojnie Krzysztofowi Kąkolewskiemu wywiadzie, znalazł się w Książu po zbombardowaniu w 1944 roku Instytutu Badawczego Medycyny Lotniczej, którym kierował. Nad czym mógł pracować na Dolnym Śląsku? Gdzie ulokował się ze swoim laboratorium śmierci?

Przyjrzyjmy się punktowi wyznaczającemu drugi wierzchołek trójkąta. To Sanatorium Przyrodolecznicze w Szczawnie-Zdroju. Według relacji świadków pod koniec wojny sanatorium – w którym wypoczywali tylko ważni wojskowi i urzędnicy Rzeszy – zamknięto dla kuracjuszy. Zakwaterowano w nim grupę oficerów Luftwaffe wraz z personelem pomocniczym.

Po okolicy szybko zaczęły rozchodzić się pogłoski, że będą prowadzić jakieś tajne eksperymenty. „Materiału” do prac miał im dostarczać pobliski obóz w Gross-Rosen i jego liczne filie. Cała dokumentacja „kompleksu Strugholda” została zniszczona. Co do miejsca i liczby zamordowanych więźniów pozostają nam domysły i... przekonująco brzmiąca hipoteza tropiciela sudeckich tajemnic Jerzego Rostkowskiego.

– W Szczawnie-Zdroju Strughold znalazł świetne warunki do prowadzenia swych zbrodniczych eksperymentów – twierdzi. – Były tu nie tylko wanny do zabiegów terapeutycznych. W pomieszczeniach sanatorium leczono choroby układu oddechowego, obniżając ciśnienie powietrza.

Ciężkie drzwi, pancerna szyba komory, judasz do obserwacji jej wnętrza – to wyposażenie niemal identyczne z tym, którym dysponował wcześniej Instytut Badawczy Medycyny Lotniczej. Do dziś zachowało się w sanatorium w prawie nienaruszonym stanie. Hubertus Strughold zmarł jako ceniony amerykański naukowiec w 1986 roku. Czy odkrycia Jerzego Rostkowskiego spowodują, że śledztwo w jego sprawie zostanie wznowione?

Bomba atomowa pod Wałbrzychem

Podobnie potoczyły się losy innego niemieckiego naukowca, choć po zakończeniu wojny znalazł się on z drugiej strony żelaznej kurtyny. Manfred von Ardenne uruchomił w roku 1947 pierwszy radziecki reaktor jądrowy, zostając w ten sposób ojcem sowieckiej bomby atomowej.

Mało kto jednak wie, że był też jednym z największych sukcesów NKWD. Dla wywiadu ZSRR niemiecka Wunderwaffe w postaci broni jądrowej nie była chorym majaczeniem upadającego dyktatora. Rosjanie byli pewni, że próbną eksplozję Niemcy przeprowadzili na poligonie Ohrdruf dwa miesiące przed kapitulacją.

Oficerowie Armii Czerwonej zostali poinformowani, że to właśnie na Dolnym Śląsku należy spodziewać się przeniesionych z głębi Rzeszy urządzeń do uzyskiwania plutonu – tutaj zresztą, w pobliżu Kowar, znajdowały się największe złoża służącej do jego produkcji rudy uranu.

Na tym obszarze mieli także szukać ludzi pracujących dla „ostatecznego zwycięstwa” Niemiec. Rosjanie schwytali Manfreda von Ardenne w Dreźnie. Ale już wkrótce został on w towarzystwie radzieckiego naukowca Gieorgija Florowa przetransportowany do Wałbrzycha. Po co? By wskazać miejsce, gdzie pomagał budować instalacje atomowe.

Sprawa była otoczona najwyższą tajemnicą. Oficjalnie niemiecki program nuklearny podlegał Ministerstwu Poczty Rzeszy, nieoficjalnie budowy podziemnych urządzeń strzegli zaufani żołnierze SS należący do organizacji Ahnenerbe (Dziedzictwo Przodków). Von Ardenne był pełen dobrych chęci, ale nie mógł odnaleźć miejsca, w którym znajdowało się wejście do podziemi.

Z jego ust padała jednak stale nazwa Rüdiger. To kryptonim kopalni, w której ukryto cyklotron (akcelerator cząstek służący do otrzymywania izotopów plutonu) i być może pojemniki z materiałem radioaktywnym. Co na ten temat mówi po latach Florow? – Manfred von Ardenne z kolegami zawiózł tam cyklotron. Okazało się, że drugi, bo jeden już tam był. (...) Opowiadał, że kopalnię specjalnie dostosowano. Były wózki, stoły, wszystkie konieczne urządzenia, a na wejściach – śluzy i wartownicy. (...) Mieli w tej kopalni łączność telefoniczną z innymi fabrykami – pod ziemią tam na miejscu i z całymi Niemcami. Była podobno też telewizja. (...) On by nie ryzykował kłamać. Za to była wtedy kula.

Rüdiger od lat rozpala wyobraźnię łowców tajemnic II wojny światowej. Rosjanie twierdzą, że go nie znaleźli. Na drodze stanęły im zawalone korytarze i zaminowane przejścia. Ale jeśli naprawdę istnieje, to gdzie go szukać? Jego lokalizacja musiałaby spełniać kilka warunków:

1. Znajdować się w bezpiecznej odległości od fabryk produkujących dla wojska.

2. Wykorzystywać podziemne korytarze którejś z kopalni.

3. Mieć połączenie z budynkami służby bezpieczeństwa.

4. Posiadać rozbudowany system łączności, a także linie do transportu ludzi i materiałów.

5. Mieć stały dostęp do odpowiednio dużych zasobów energii elektrycznej.

6. Dać się zakamuflować w miejscu, do którego dojazd trudno zapamiętać, i jednocześnie – niewzbudzającym podejrzeń.

Według Rostkowskiego takie miejsce w Wałbrzychu jest tylko jedno. To Góra Parkowa w samym centrum Parku Miejskiego im. Jana III Sobieskiego. Tam znajdują się podobno podziemia, które spełniają wszystkie wymienione wyżej warunki. I to jest właśnie trzeci wierzchołek naszego trójkąta. Jak na razie niedostępny dla badaczy.

W Wałbrzychu istnieją, co prawda, dziesiątki wejść do wielopoziomowego kompleksu sztolni i tuneli, którego plątanina kilometrami ciągnie się pod miastem, ale tylko część jest dostępna dla dociekających prawdy. Liczne zawały, tamy i mury, a także opowieści o zaminowanych chodnikach skutecznie odstraszają większość poszukiwaczy przygód.

A jeśli ich nie zniechęcą? Wtedy, według znawców tematu, do akcji wkraczają tak zwani strażnicy...

Strażnicy podziemnego świata

Po przekazaniu przez Armię Czerwoną wałbrzyskich kopalni pod polską administrację stało się jasne, że z braku fachowców konieczne jest zatrudnienie w nich ludzi, którzy wcześniej tu pracowali. Niemcy po 1945 roku wrócili pod ziemię, przekazawszy wcześniej Polakom mapy sztolni, chodników i wyrobisk.

W dużej mierze były one sfałszowane. Nie umieszczono na nich wielu tuneli i kryjówek, z których – jak się wkrótce okazało – korzystały lokalne oddziały Werwolfu. Poza tym niemieccy górnicy stanowczo odradzali zapuszczanie się w nieuczęszczane korytarze, twierdząc, że na nieostrożnych czekają tam miny i pułapki.

Kilka śmiertelnych wypadków i zaginięć tylko potwierdziło te opowieści. W ten sposób z czasem przyjęło się, że pewne fragmenty labiryntu pod Wałbrzychem są „zakazane” i lepiej się nimi nie interesować. Zaczęły też krążyć legendy o skrytkach, złożonych w nich skarbach i pilnujących ich strażnikach.

Pierwszym pokoleniem podziemnych dozorców mieli być właśnie niemieccy mieszkańcy Wałbrzycha, którzy pod przymusem lub dobrowolnie pozostali po wojnie w swoim rodzinnym mieście. Kim są dzisiejsi strażnicy? Czego pilnują? O to – twierdzi wielu dolnośląskich poszukiwaczy skarbów – lepiej zbyt głośno nie pytać...

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

Świat Tajemnic
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy