Koń doskonały. Opowieść o najlepszych arabach

Witeź był najwartościowszym ze wszystkich młodych ogierów z Janowa Podlaskiego /archiwum rodziny Quinlivan /INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama

Wojna dobiega końca. Amerykański oddział przechwytuje informację o stadninie, w której ukryto najcenniejsze polskie araby z Janowa Podlaskiego i austriackie lipicany z Wiednia. Naziści starają się stworzyć z nich rasę doskonałych koni wojskowych.

Koń doskonały to porywający reportaż historyczny, odsłaniający kulisy jednej z najbardziej spektakularnych misji wojskowych. Elizabeth Letts, łącząc kronikarską skrupulatność z literacką wrażliwością, przybliża czytelnikom nieznane wydarzenia II wojny światowej. Prowadząc czytelnika przez zagrożone spadającymi bombami stajnie, zniszczone walkami osady i amerykańskie sztaby dowodzenia, autorka przedstawia nam galerię niezwykłych postaci - nie tylko opiekunów wierzchowców i kawalerzystów, lecz przede wszystkim konie na czele z Witeziem II - dumą Janowa Podlaskiego.Jak ratowano konie z Janowa Podlaskiego?

Reklama

Jak pisze Elizabeth Letts, "wiosną 1944 roku, gdy Podhajsky starał się ocalić swoje ogiery w okupowanym Wiedniu, front zbliżał się coraz bardziej do zarządzanej przez Niemców stadniny koni w Janowie Podlaskim. Jeszcze raz, ze względu na swoje położenie, zaledwie kilkanaście kilometrów od Rosji, stadnina znalazła się w bezpośrednim sąsiedztwie pola walki. Ruch oporu we wschodniej części Polski prowadził skuteczną dywersję - wysadzanie pociągów paraliżowało niemiecki transport. Ze wschodu nacierała Armia Czerwona. W stadninie trwało pełne napięcia oczekiwanie. Jej bezpieczeństwo zależało od decyzji okupantów. Z początkiem maja nadeszły rozkazy Gustava Raua. Dziewięć najcenniejszych arabów miało być przewiezionych do Hostau, dokąd Rau strategicznymi posunięciami szachisty kierował najbardziej obiecujące konie. Wśród wybranych znajdował się Witeź - najwartościowszy ze wszystkich młodych ogierów.

Do stajni z wysoką wieżą zegarową wszedł strapiony Jan Ziniewicz, jeden z najbardziej ofiarnych janowskich masztalerzy. Powolnym, ciężkim krokiem mijał kolejne boksy, przemawiając łagodnie do każdego konia. Witeź, polski książę, przywitał go delikatnym poszturchiwaniem. Ziniewicz nałożył czterolatkowi uzdę, a potem czule pogładził go po pysku, przesuwając palcem po charakterystycznej białej plamce. (...) Ziniewicz mierzył niewiele ponad metr pięćdziesiąt, miał pomarszczoną, ogorzałą twarz człowieka, który większą część życia spędził na świeżym powietrzu. Jego łagodne, ciepłe usposobienie sprawiało, że wszystkie konie darzyły go zaufaniem. Witeź nie był wyjątkiem. Widząc, że nie ma innego wyboru jak tylko podporządkować się niemieckim rozkazom, Ziniewicz przypiął długą linkę do mosiężnego kółka przy uprzęży, a ogier chętnie dał się wyprowadzić na zewnątrz. Dzisiaj Witeź miał wyjechać pociągiem do Czechosłowacji.

Na peronie w pobliskim miasteczku masztalerze otoczyli kołem cennych podopiecznych, czekających na swoją kolej, by wejść do wagonu. Każdy arab miał na grzbiecie miękką derkę, na nogach bawełniane ochraniacze starannie umocowane flanelową owijką. Wnętrze wagonu było miękko wyściełane, aby drogocenne konie mogły podróżować bezpiecznie. Dziewięć wybranych arabów jeden za drugim wprowadzano na rampę. Zieniewicz został wyznaczony do pilnowania koni podczas jazdy. Jedna z młodych pracownic stadniny nie odstępowała Witezia, gdy umieszczano go w wagonie. Zastanawiała się, czy jeszcze kiedyś go zobaczy. Kiedy pociąg szarpnął i powoli ruszył z miejsca, wyszeptała: "Do widzenia, Witeziu, jedź z Bogiem". Lokomotywa zagwizdała dwukrotnie i Witeź odjechał w stronę Pragi, nie wiedząc, że na zawsze opuszcza swoją ojczyznę.

Do Czechosłowacji

Ziniewicz opiekował się Witeziem w czasie dziewięciodniowej podróży na zachód przez Warszawę i Łódź, i dalej na południe w stronę Pragi. Gdy wreszcie dotarli do Hostau, dostrzegł znajome twarze ludzi, których spotykał w Polsce - kierownik stadniny Rudofsky i sympatyczny młody weterynarz Lessing często gościli w Janowie. Była to jednak tylko słaba pociecha: Ziniewicz musiał szybko pożegnać się z końmi i wypełniając rozkazy, wracać do Janowa, pozostawiając polski skarb na obcej ziemi. (...) Witeź był daleko, w obcym kraju kontrolowanym przez Niemców. Nikt nie wiedział, czy kiedykolwiek uda mu się powrócić. Z trzech wspaniałych synów Ofira urodzonych w 1938 roku pozostało już tylko dwóch - Witraż i Wielki Szlem.

Witeziowi w Hostau wiodło się dobrze. Siana i zboża nie brakowało, stajnie były przestronne i wygodne. Witeź i jego towarzysze, choć z dala od Polski, mieli troskliwą opiekę i nie groziło im już bezpośrednie niebezpieczeństwo. (...) Tymczasem w Janowie Podlaskim ciągle czekano na rozkazy okupanta. Pomiędzy oddziałami Wehrmachtu a partyzantami, działającymi na tym terenie, często dochodziło do potyczek. W maju 1944 roku na Janów spadła niemiecka bomba, która częściowo zniszczyła jedną ze stajni ogierów. Na szczęście konie przebywały na pastwisku i żaden nie ucierpiał. Zaledwie pięć lat po spustoszeniach poczynionych przez Rosjan pracownicy janowskiej stadniny patrzyli w oszołomieniu na dymiące ruiny niedawno odbudowanego budynku.

Pod koniec czerwca Rau zapowiedział wreszcie ewakuację całej stadniny. Tym razem przynajmniej zorganizowano koniom transport. Rau postarał się o przewiezienie ich pociągiem do Sohland, miasteczka położonego na terenie Niemiec, kilkaset kilometrów na zachód. Udało mu się nakłonić emerytowanego kawalerzystę, pułkownika von Bonneta, aby udostępnił swoją stadninę uchodźcom i przejął odpowiedzialność za konie. (...)

Ratowanie Janowa

Pierwszego lipca dziewięćdziesiąt sześć koni, które przebywały jeszcze w Janowie, załadowano do wagonów kolejowych. Dwaj przyrodni bracia Witezia, Witraż i Wielki Szlem, tanecznym krokiem pokonali kładkę i drzwi za nimi zostały zaryglowane. Wzdłuż torów jechały ciężarówki wyładowane workami z piaskiem, które miały chronić pociągi z uciekinierami przed ostrzałem. Mimo wielkiego ryzyka konie bez przeszkód opuściły Janów.

Dziewiętnaście dni później wyjechała z Janowa kolejna partia koni, również wysyłana do Niemiec. Nazajutrz, 20 lipca 1944 roku, doszło w Trzeciej Rzeszy do dramatycznego wydarzenia, które wywarło ogromny wpływ na losy ludzi i koni ewakuowanych z Janowa. Grupa konspiratorów podjęła próbę zamachu na Hitlera w jego bunkrze Wilczy Szaniec w Prusach Wschodnich. Celem spisku było przejęcie kontroli nad rządem i wynegocjowanie z aliantami korzystniejszych warunków kapitulacji. Bomba eksplodowała, ale ze względu na to, że umieszczono ją w nieco innym miejscu, niż zaplanowano, Hitler odniósł tylko drobne obrażenia.

Spisek 20 lipca miał bezpośredni związek z janowską stadniną. Jednym z konspiratorów był brat Hansa Fellgiebla, Erich, którego natychmiast schwytano i stracono. Po kilku dniach aresztowano Hansa i osadzono go w berlińskim więzieniu.

Dalsza ucieczka

Choć imperium Raua wyślizgiwało mu się z rąk, usiłował zachować nad nim kontrolę. Konie wysłane do Sohland znalazły się poza zasięgiem bezpośredniego zagrożenia, ale nie wszystko układało się pomyślnie. Przepiękne araby cierpiały w udostępnionych stajniach z powodu ciasnoty, braku obsługi i niedoborów wysokowartościowej paszy. (...)

W lutym 1945 roku, sześć miesięcy po ucieczce z Janowa, stało się jasne, że Sohland przestało być bezpiecznym miejscem. Mimo niedoboru personelu i słabej kondycji koni nie pozostawało nic innego jak ruszyć dalej na zachód. Tym razem celem była wielka stadnina remontów dla wojska w Torgau, oddalona o około sto czterdzieści kilometrów. Pociągi okazały się już nieosiągalne, więc podobnie jak pięć lat wcześniej ludzie i konie mieli przed sobą długi marsz, tym razem w przeciwnym kierunku. Planowano dotrzeć najpierw do Drezna, pokonując dwadzieścia pięć kilometrów dziennie z przerwą na jedną noc, i po kilku dniach odpoczynku powędrować dalej do Torgau. Ogiery miały iść na początku. W ślad za nimi Krzyształowicz zamierzał poprowadzić najbardziej wymagającą grupę - klacze ze źrebiętami.

W drodze wąskimi drogami wśród wzgórz towarzyszył im lodowaty deszcz, który przemaczał wełniane płaszcze i końskie derki, a na ziemi zamarzał w podstępną gołoledź. Wiatr przenikał na wskroś przemokniętą odzież, końskie grzywy i zmatowiałą gęstą zimową sierść. Źrebne klacze brnęły naprzód ciężkim krokiem ze zwieszonymi łbami i pustym spojrzeniem. Krzyształowicz z niepokojem przyglądał się przyszłym matkom - im przede wszystkim mogły zaszkodzić ciężkie warunki.

Niebawem najgorsze przeczucia stały się faktem - pod wpływem stresu doszło do kilku przedwczesnych porodów. Noworodki nie nadążały za stadem. Mężczyźni dobijali się do domów, próbując zarekwirować wozy do przetransportowania najmłodszych źrebiąt, ale w spustoszonej okolicy znalezienie jakiejkolwiek podwody było prawie niemożliwe. W tym czasie miliony ludzi z okupowanych przez Niemców obszarów na Wschodzie próbowały uciekać przed zbliżającą się Armią Czerwoną. Wozy, samochody osobowe, ciężarówki, benzyna - wszystko to było na wagę złota. Większość przejęła armia, a resztę wykorzystywali uchodźcy.

W dniach powszechnej niedoli nikt nie miał litości dla sponiewieranej grupy koni i ludzi z Polski." Czy Kryształowiczowi udało się uratować janowskie konie? Tego dowiecie się z książki Elizabeth Letts "Koń doskonały. Ratując czempiony z rąk nazistów".

INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy