Na narkotycznej smyczy CIA

Była piękna, inteligentna, ufna i ciekawa świata. Zbieg okoliczności, a może przemyślna gra macherów od szpiegowania sprawiły, że stała się... królikiem doświadczalnym.

Jesień 1966 roku, USA, tajny ośrodek Centralnej Agencji Wywiadowczej (CIA) pod Waszyngtonem. W zaciemnionym pokoju siedzi kobieta, jej ciało oplatają kable elektryczne. Jeden z przewodów połączono z niewielką skrzynką ustawioną na podłodze. Mężczyzna w sąsiednim pomieszczeniu, obserwujący scenę przez szybę, nakazuje podać kolejną porcję elektrowstrząsów.

Kobieta krzyczy, błaga, by przestać, bo tego nie wytrzyma. Wreszcie omdlewa na krześle. Wtedy do pomieszczenia wchodzi kilku agentów w garniturach, odczepiają kable. Podają przesłuchiwanej kawę, jakieś leki. Kobieta przez długi czas nie może wydobyć z siebie słowa.

Reklama

To była rutynowa kontrola po zakończeniu zadania na Tajwanie. Sprawdzano, czy agentka przypadkiem czegoś nie zapomniała powiedzieć swoim szefom albo, broń Boże, nie przeszła na stronę wroga. 

Misja po narkotykach

Zanim centrala CIA posłała Candy Jones na Tajwan, poddano ją specjalnej "kuracji" z wykorzystaniem narkotyków i hipnozy, by w takim stanie mogła bezbłędnie wykonać zadanie. Po powrocie do Stanów Zjednoczonych sprawdzono efekty pracy agentki. Ani obywatele USA, ani żadnego innego kraju na kuli ziemskiej nie mieli prawa wiedzieć o pięknej i inteligentnej pracownicy CIA. I pewnie Candy Jones odeszłaby z tego świata, zabierając do grobu największe sekrety wywiadu, gdyby nie jej drugi mąż. 

Mężczyzna zauważył podejrzane zachowania żony. Niekiedy działała jak automat oddzielony od niego niewidzialną ścianą. Aby się przebić przez tę zaporę, mąż poddał Candy hipnozie i wydobył z niej największy sekret Agencji, a mianowicie informacje o programie sterowania ludźmi, "ludzkimi zombi", za pomocą narkotyków i hipnozy.

Kiedy w 1978 roku dziennikarz Donald Bain wydał książkę "Control of Candy Jones", szefowie CIA wpadli w popłoch. Grunt pod nogami palił im się coraz bardziej, w miarę jak Bain wydawał poszerzone wersje książki. Amerykanie dowiedzieli się o ponurych praktykach Agencji, w tym o supertajnym projekcie MK-Ultra.

Chodziło o wytresowanie szpiegów zdolnych wykonywać polecenia pod wpływem narkotyków i hipnozy. Rolę "operatorów" czy też "treserów" powierzano najbardziej zaufanym oficerom CIA. Ofiarą nieludzkich praktyk padła w latach 50. i 60. XX wieku wspomniana kobieta.

Modelka Candy Jones

Urodziła się w 1925 roku i naprawdę nazywała się Jessica Wilcox. Za ojca miała ponoć przystojnego Polaka, jej matka wywodziła się z rodziny anglosaskiej. Tatuś nie przepadał za pracą, kochał za to kobiety. Z jedną poszedł w siną dal, gdy Jessie miała ledwie 3 lata.

Bieda w domu była taka, że matka zabrała dzieciaka i pojechała do mieszkającej w Pensylwanii babci dziewczynki. Jessica była bardzo samotna. Nie miała koleżanek i kolegów, nie mogła ich spraszać do domu, matka uznała bowiem, że nie będzie sprzątać po dzieciakach. W reakcji na samotność mała uciekała w świat fantazji, zmyślonych postaci i zdarzeń.

Jessica wykształciła w sobie coś w rodzaju autohipnozy, pozwalającej jej obejść zakaz goszczenia w domu swoich rówieśników. Siadała przed lustrem i rozmawiała z koleżankami i kolegami. Zapraszała Dorothy, Willy, Pansy i Arlene. Ta ostatnia była najważniejsza, stanowiła jej lustrzane alter ego. 

Matka nie zawracała sobie głowy tym, co robiła córeczka, albo nie widziała w jej zachowaniu nic niezwykłego. Nie miała zresztą czasu zajmować się dzieckiem, bo musiała zarabiać na chleb. U Jessiki granica między światem realnym a wymyślonym stopniowo zaczęła się zacierać. 

Krok do wielkiego świata

Nie przeszkodziło jej to sprawnie funkcjonować w rzeczywistości, skoro w 1941 roku wzięła udział w konkursie Miss Atlantic City. Wpadła w oko kilku jurorom, którzy w nagrodę ściągnęli ją do konkursu Miss America. To było coś! Przedsionek sławy, przyjęć, pięknych kreacji, wpływowych ludzi, którzy mogli jej pomóc w karierze. A Jessica marzyła o pracy na wybiegu. Dobrze zaczęła, bo poznała Johna Powersa, właściciela agencji modelek.

Na jego zaproszenie przyjechała do Nowego Jorku, ale mężczyźnie bardziej chodziło o wdzięki dziewczyny niż o jej promowanie. A ponieważ Jessica sprzeciwiła się załatwianiu spraw przez łóżko, to i na wymarzoną pracę musiała poczekać.  

Okazja nadarzyła się wkrótce potem, gdy na jednym z przyjęć poznała Harry’ego Conovera. Też był szefem agencji modelek. Facet stracił dla niej głowę, szybko się oświadczył i zostali małżeństwem. Wtedy Jessica Wilcox stała się Candy Jones. 

Tak zaczęła się jej wielka kariera. Pokazy mody w największych miastach, przyjęcia, spotkania, podróże. Niebawem Candy spoglądała z billboardów w całej Ameryce.

Za namową przyjaciół w 1944 roku Candy podpisała kontrakt na występy dla żołnierzy amerykańskich przebywających poza granicami kraju. Było w dobrym tonie odwiedzać chłopców walczących w odległych zakątkach świata. Patriotyczna postawa zaprocentowała w przyszłości.

Piękność i generał

Podczas jednej z zagranicznych wypraw Candy Jones dotarła do Azji. Piękna modelka poznała tam nie byle kogo, bo gen. Williama J. Donovana, szefa Biura Służb Strategicznych (OSS), czyli służby wywiadowczej będącej protoplastą CIA. Jones nie miała pojęcia, że OSS poza działaniami szpiegowskimi prowadziła też badania naukowe na użytek armii. Oczywiście szczegółów nie poznała, były tajne.

W kwietniu 1945 roku, wracając samolotem z Australii, modelka przeżyła nieprzyjemną przygodę. Zatruła się czymś, co zjadła. Nie doleciała do USA, wysadzono ją podczas międzylądowania na Filipinach. Trafiła do szpitala w Leyte. Medycy uznali, że Candy dopadła malaria. Podawano jej leki, ale poza internistami zainteresował się nią również wojskowy lekarz psychiatra Gilbert Jensen. Tak się przynajmniej przedstawił. Nie wiadomo, czy było to jego prawdziwe nazwisko, ale spotkanie z lekarzem miało ogromny wpływ na późniejsze losy modelki. 

Candy szybko doszła do siebie i wróciła do Ameryki. Z czasem praca na wybiegu przestała ją satysfakcjonować, więc zaczęła występować w programach radiowych. Wciąż była w drodze i któregoś dnia trafiła do Chicago. Zamieszkała w hotelu Drake. Po kolacji Candy poczuła się tak, jak podczas przymusowego pobytu na Filipinach: dopadły ją dreszcze, gorączka. Wtedy wróciły do niej słowa dra Jensena, który mówił modelce w Leyte: Pokonasz malarię, ale choroba może mieć nawroty.

Przerażona Candy nie chciała czekać, aż temperatura opadnie sama, zadzwoniła na recepcję z prośbą, by przysłano jej lekarza. Po kilku minutach odebrała telefon. Mężczyzna przedstawił się jako Marshall Burger. Mówił, że jest psychiatrą i rozmowa z nim jej pomoże. Najbardziej zdumiewający był finał tej telefonicznej porady lekarskiej, gdy Burger oznajmił dziewczynie, by się nie martwiła, bo za chwilę jej dolegliwości ustąpią i zaśnie jak niemowlę... I tak się stało. Rankiem Candy wstała jak skowronek, zjadła śniadanie, pojechała na lotnisko i po niecałych 2 godzinach była w Nowym Jorku. Nie wiedziała, że ulgę przyniósł jej seans hipnotyczny, przeprowadzony na odległość.

Pętla wokół Candy

Marshall Burger nie powiedział jej wówczas, że jego specjalnością były badania nad zastosowaniem hipnozy do kontroli zachowań ludzi. Co więcej, to Burger szkolił instruktorów, przygotowując ich do eksperymentów, a jednym z jego kursantów był znany już Candy specjalista z Filipin, psychiatra Gilbert Jensen. Z czasem ten mężczyzna stał się szefem grupy agentów, którzy na zlecenie CIA wykonywali zadania pod wpływem narkotyków i hipnozy. Candy również dołączyła do grona tego typu szpiegów, nic o tym nie wiedząc.

Agencja zacieśniała krąg wokół modelki. Podróżując głównie po Ameryce, kobieta nie miała pojęcia, jaką rolę szykuje dla niej CIA. Zdarzenia, które wydawały się jej przypadkowe, były w istocie pasmem starannie zaplanowanych działań. 

Tak było np. w 1960 roku, gdy Candy "przypadkowo" spotkała gen. Donovana w nowojorskim budynku, w którym mieściło się biuro jej agencji modelek. Po spotkaniu nastąpiły kolejne, zaproszenia na kawę, lunch itp. Generał był szarmancki wobec niej i Candy nie zdziwiła się, gdy w październiku 1960 roku poprosił, by zabrała list dla znajomego, wiedząc, że Candy wybiera się do Kalifornii.

- On przyjdzie do twojego hotelu w San Francisco, oddaj mu list i przekaż pozdrowienia ode mnie - rzucił na odchodne generał.

Rankiem 16 listopada 1960 roku ktoś zapukał do drzwi pokoju Candy. Na progu stał nie kto inny, tylko... Jensen, znajomy lekarz z Filipin. Jones wręczyła mu przesyłkę, jednak on nie chciał przyjąć listu. Złożył jej za to propozycję: poprosił, by Candy przyjechała do jego kliniki w Oakland, gdzie mieli dobić targu. Chodziło o wykonanie przez modelkę zadania, za co zaoferowano jej sowitą zapłatę.

Candy była zaskoczona, nie miała pojęcia, o jakie zlecenie może chodzić. Ale możliwość zarobienia sporych pieniędzy rozpaliła jej wyobraźnię. W tamtym czasie kobieta miała trzech synów, była po rozwodzie, na dodatek jej firma nie prosperowała najlepiej. Zaoferowana kwota okazała się przekonująca. 

Następnego dnia Jones stanęła przed niewielkim budynkiem w Oakland. Wprawdzie nie zauważyła tabliczki z informacją o klinice dra Jensena, ale postanowiła wejść do środka.

Grzebanie w przeszłości

W holu przywitał ją Jensen i przeszli do jego biura. Tam zaczęło się regularne przesłuchanie... Candy była zszokowana pytaniami gospodarza o jej dzieciństwo. Szczególnie drążenie tematu jej zmyślonych znajomych, których spraszała na przyjęcia do domu babci w Pensylwanii. Trwało to godzinami, Jensen pytał, ona odpowiadała. W końcu nie wytrzymała:

- Nie po to tu jechałam, by spowiadać się z dzieciństwa. Co mogę zrobić i dla kogo? - powiedziała zdenerwowana.

Psychiatra nie zaspokoił jej ciekawości. Powiedział tylko, że to praca zespołowa, polegająca na dostarczaniu informacji, a ona otrzyma zlecenie i będzie udawać, że podróżuje w interesach.

Formalności stało się zadość, Candy podpisała kilka dokumentów, na jednym była formułka o konieczności zachowania tajemnicy. W ten sposób Jones stała się członkiem Agencji, dokładniej "drużyny" Jensena. 

Psychiatra był zadowolony. Pozyskał do współpracy kobietę idealną do roli kuriera - osobę znaną, inteligentną. To ułatwiało jej nawiązywanie kontaktów. Do tego Candy była patriotką, która nie żałowała czasu dla amerykańskich żołnierzy, nawet kosztem swojej kariery. I jeszcze osobą niezamężną, co też było plusem, bo jej "kontrolerem" nie byłby mąż, tylko przełożeni z Agencji.

Potem nastąpiły formalności natury technicznej, fotografia do fałszywego paszportu, nowa tożsamość, tu padło na Arlene, wymyśloną przyjaciółkę z dzieciństwa (stąd pytania Jensena w klinice w Oakland) i nowe nazwisko. Candy wybrała "Grant", na cześć swojej babci... Rosengrant.

Na tej rozmowie ich spotkania się nie skończyły. Podczas kolejnego Jensen zainteresował się zdrowiem kobiety. W pracy agenta to ważna rzecz. Tym razem chodziło jednak o coś zupełnie innego.

Mikstura i trans

Kiedy Jones pochwaliła się, że ma się dobrze, a jej lekarz w Nowym Jorku podsuwa jej najlepsze witaminy, Jensen zasugerował coś lepszego od wszystkich witamin razem wziętych. I poczęstował ją napojem podawanym pacjentom przed wprowadzeniem ich w stan hipnozy. Prawdopodobnie składnikiem mikstury były narkotyki.

Jensen jako specjalista od hipnozy wiedział, że pierwsza sesja musi być łagodna, wtedy daje najlepsze efekty. Stąd perswazje, miłe słowa, łagodność, zamiast nakazów i żądań. Tak było na początku, bo potem na Candy działano innymi bodźcami, np. używano do jej hipnotyzowania aparatu wytwarzającego dźwięki podobne do telefonu. Po co to wszystko? By dzwoniąc do Candy, zdalnie programować ją w celu wykonywania zadania.

Jensen wykorzystał też bezcenną wiedzę o Jones, której kobieta bezwiednie mu dostarczyła, m.in. opowiadając o swoim dzieciństwie i rozmowach ze znajomymi w lustrze. Psychiatra wiedział, że wtedy Candy hipnotyzowała się, dlatego teraz naprowadzał ją na tamte wspomnienia, co ułatwiało wejście w trans.

Po takim przygotowaniu przyszedł czas na zlecenia dla Agencji. Najpierw polegały one na dostarczaniu przez Candy poczty. Potem były poważniejsze zadania. Np. jesienią 1966 roku Candy odbyła kilka podróży na Tajwan. Dlaczego na tę wyspę? Bo współpracujący z Waszyngtonem oficerowie tamtejszego wywiadu mieli w więzieniach pojmanych agentów komunistycznych Chin. Amerykanie chcieli się dowiedzieć, jakie informacje o pracy chińskich agentów w USA wydusili ze złapanych Tajwańczycy. Tylko czy Tajwan dzieli się z nami wszystkimi informacjami? - zastanawiali się szefowie CIA. 

Agencja miała zaufanych oficerów tajwańskiego kontrwywiadu. Ci podczas luźnych rozmów z Candy mieli informować o tym, co wiedzą o działaniach komunistów w Ameryce. 

Nie wierzyć nikomu

Ale, jak to bywa w wywiadzie, nikt nikomu nie wierzy, stąd wspomniane brutalne przesłuchanie z użyciem prądu, w tajnym ośrodku CIA pod Waszyngtonem po powrocie Candy Jones z misji na Tajwanie.  

Traktując kobietę elektrycznością, sprawdzano, czy nie zataiła czegoś przed szefostwem lub nie zdradziła. Facetem, który podczas jednej z sesji kazał razić ją prądem, był... Jensen! Jako lekarz nadzorujący tortury, psychiatra musiał wiedzieć, że projekt MK-Ultra jest zabójczy. Dopiero po latach okazało się, że rozpoczęte w 1953 roku eksperymenty złamały życie wielu agentom, a innym je skróciły. Poddawano ludzi nie tylko hipnozie, ale także faszerowano narkotykami, np. LSD. Jedną z ofiar zbrodniczych eksperymentów była Candy.

Korzenie programu MK-Ultra sięgają pierwszych lat po zakończeniu II wojny światowej. Z czasem przyłączały się kolejne agencje rządowe i instytucje. Oficjalnie MK-Ultra ruszyło w 1953 roku, a jej szefem był dr Sidney Gottlieb. Nie tylko ten projekt starał się wypracować najlepsze metody sterowania zachowaniami ludzkimi. Były i inne, jak m.in. operacja Paperclip (spinacz do papieru), w którym pomocni okazali się hitlerowscy naukowcy. Oni posiadali duże doświadczenie zdobyte podczas zbrodniczych eksperymentów w obozach koncentracyjnych.

Kiedy dziennikarze śledczy próbowali dotrzeć do źródeł MK-Ultra, trafili na mur. Dokumentacja niemal w całości przepadła, bo gdy sygnały o eksperymentach na ludziach wyciekły do opinii publicznej, w CIA zaczęto zacierać ślady. Do dziś wiedza o paranoicznych pomysłach szefów tajnych agencji wywiadowczych jest szczątkowa.

Histeria w służbach wywiadowczych wybuchła, gdy Rosjanie przeprowadzili pierwsze udane próby z bronią jądrową w 1949 roku. Ameryka była w szoku, bo straciła monopol jądrowy. Skoro Sowieci mogli wykraść informacje o produkcji bomb atomowych, to znaczy, że agenci Moskwy mogli działać na terenie USA - tak właśnie sądziło wielu wysokich urzędników nadzorujących tajne służby w Stanach. Ich sposób myślenia napędzał spiralę paranoi i strachu, co w efekcie doprowadziło do podejrzeń wysuwanych nawet wobec urzędników z najwyższych szczebli władzy w USA.

Zaczęło się poszukiwanie najskuteczniejszych, w tym niedozwolonych, metod, by uprzedzić kroki wroga. Jednym z pomysłów było zastosowanie hipnozy i narkotyków do wydobywania od podejrzanych najbardziej tajnych informacji. W takiej atmosferze projekty podobne do MK-Ultra mogły powstać, prężnie się rozwijać, nie żałowano na nie funduszy. Uznano, że wszystkie środki są dozwolone w walce z agentami komunistów.

A skoro tak, to tacy ludzie jak Jensen mogli prowadzić eksperymenty bezkarnie. Granica między chorobliwą podejrzliwością a niefrasobliwością była cienka, a to spowodowało, że złamano życie Candy Jones i wielu innym agentom.

Szczęście Candy polegało na tym, że nie zakosztowała, a jeśli już, to w niewielkim stopniu, osławionego LSD. To wyjątkowo paskudny środek, który od lat znajduje się na rynku narkotyków. Zażywający go ma tzw. trip, realistyczne i zazwyczaj przerażające halucynacje, które niekiedy kończą się samobójstwem. CIA chętnie sięgała po LSD, bo pod jego wpływem ludzie stawali się podatni na sugestie i hipnozę. Narkotyk świetnie się sprawdzał w sterowaniu agentami.

Candy Jones wytrzymała eksperymenty w MK-Ultra. Inni nie mieli tyle szczęścia, co najmniej kilkanaście osób zginęło. Najgłośniejszym echem odbiła się śmierć pracownika CIA dra Franka Olsona, który w listopadzie 1953 roku wyskoczył z 13. piętra nowojorskiego hotelu.

Nieprzytomny, ale wyskoczył

Tak przynajmniej brzmi wersja oficjalna, bo wewnętrzne dochodzenie CIA wykazało, że szef MK-UItra, dr Gottlieb, eksperymentował na Olsonie, podając mu bez jego wiedzy LSD. Gottlieb wiedział, że narkotyk różnie działa na ludzi. Jeden pacjent dostaje po nim euforycznego kopa, inny wpada w depresję. Olson nie wytrzymał. Jego rodzina, przekonana o nieprzypadkowej śmierci, stawała na głowie, by dojść do prawdy.

Walka z CIA była nierówna, z góry skazana na klęskę. Ale jednak bliscy nie odpuścili i w 1974 roku doprowadzili do ekshumacji szczątków rzekomego samobójcy. Werdykt specjalistów był piorunujący: obrażenia na ciele Olsona wskazywały, że w chwili tragedii był on nieprzytomny, nie mógł więc sam wyskoczyć przez okno.

Po tym orzeczeniu doszło do ugody z rodziną Olsona. W 1975 roku Kongres USA przyznał jej 750 tys. dolarów odszkodowania. Ale to nie koniec, bo z ust ówczesnego prezydenta USA, Geralda Forda, i szefa CIA, Williama Colby’ego, padły słowa, na które czekała nie tylko rodzina Olsona, ale cała Ameryka: Przepraszamy (choć odnosiły się one tylko do podawania Olsonowi LSD).

Od kilku lat trwa sądowa batalia rodziny Olsona z rządem USA. Wszystko bowiem wskazuje na to, że Franka Olsona zamordowano, bo mógł zdradzić największe sekrety CIA.

Wróćmy jednak do Candy Jones, która z czasem zaczęła się skarżyć na przeróżne dziwne dolegliwości. Panicznie się czegoś bała, była do tego stopnia przerażona, że swojemu prawnikowi Williamowi Williamsowi dała list, prosząc: Gdy coś złego mi się przytrafi, zrób wszystko, by zajęła się tym policja. Nie wiadomo, z czego wynikały lęki Jones, nie miała przecież prawa wiedzieć, czy nawet podejrzewać, co wyczyniają z nią "operatorzy" Agencji. Być może był to skutek uboczny faszerowania narkotykami, może hipnotyczny trans pozostawił na jej psychice skazę, której efektem było poczucie zagrożenia. Candy Jones sama do tego nie doszła, zagadkę rozwiązał Long John Nebel.

Prawda po hipnozie

Nebel był gwiazdą radiową, miał swój program, do którego kiedyś zaprosił Candy. Odgrzana znajomość zakończyła się ich małżeństwem zawartym pod koniec 1972 roku.

Nebel szybko dostrzegł, że z Candy dzieje się coś dziwnego. Nie chodziło tylko o częste zmiany nastroju. Kobieta wpadała w panikę na widok lustra, dostawała drgawek na dźwięk dzwonka telefonu, przerażały ją świece, niekiedy zachowywała się jak automat. Nebel w rozmowie ze swoim znajomym powiedział: Ona zachowuje się jak zombi. 

Kochał Candy, więc starał się ją oszczędzać, ale któregoś dnia nie wytrzymał i spytał:

- Co się z tobą, do cholery, dzieje? - i wyliczył jej dziwne zachowania.

A ona na to:

- O czym ty mówisz, o co ci chodzi? 

Nebel dowiedział się od Candy, że wykonuje zlecenia dla CIA. Jones nie powiedziała mu, o co dokładnie chodzi, lecz tak go to gryzło, że postanowił dojść do źródeł dziwnych zachowań żony. Źródłem symptomów musiały być przeżycia związane z pracą w Agencji. Dlatego za zgodą Candy poddał ją hipnozie i wówczas poznał prawdę. Usłyszał o torturach, jakie przechodziła, o mrokach jej dzieciństwa, o lustrzanym odbiciu, czyli o Arlene, o Jensenie. Kiedy Candy się wybudziła, opowiedział jej o wszystkim.  

Dla kobiety był to szok, bo dopiero wtedy odkryła, że przez długi czas była narzędziem w rękach Agencji. Postanowiła zerwać z pracodawcą, o czym powiedziała Jensenowi. Psychiatra wpadł w panikę. Wiedział, że to pogrąży nie tylko jego, ale cały projekt, a za to można zapłacić głową. Likwidacja agentki nie wchodziła jednak w rachubę. Nastały inne czasy, minęły lata 50., kiedy w okrutny sposób zamknięto usta Olsonowi. Jones była bardzo znana, jej mąż również, nie obyłoby się bez skandalu.  

Atmosfera wokół Candy gęstniała, Agencja bała się kompromitacji i pewnie z tego powodu, wbrew żelaznej zasadzie, że szpiega nie spuszcza się ze smyczy, pozwolono Candy odejść ze służby. Było to pod koniec 1972 roku albo na początku 1973.

Mimo polubownego załatwienia sprawy informacje o Jones i programie MK-Ultra zaczęły przeciekać do opinii publicznej. Ameryka żyła wówczas słynną aferą podsłuchową Watergate. Nikt nie chciał zadzierać z prasą, a tym bardziej nią manipulować. W tej sytuacji dyrektor CIA, Richard Holmes, wydał polecenie: zniszczyć kompromitujące dokumenty, zwłaszcza akta projektu MK-Ultra. Czy to z powodu paniki, czy nieudolności, a może niesubordynacji podwładnych jakimś cudem ocalało
20 tys. teczek dotyczących kontrowersyjnych działań CIA. Ktoś zamiast je zniszczyć, odłożył w składzie na makulaturę w jednym z pomieszczeń w centrali Agencji. 

Gdy Nebel dowiedział się, jaką krzywdę wyrządzono Candy, chciał zabić Jensena albo przynajmniej pozwać go do sądu. Wybił mu to z głowy jego przyjaciel, wspomniany już dziennikarz, Donald Bain, który uznał, że najlepszą zemstą na Agencji będzie ujawnienie nikczemnych praktyk. Bain napisał książkę "Control of Candy Jones". Reakcją CIA na publikację Baina było... milczenie. Jeśli ktoś sądził, że szefowie Agencji posypią sobie głowy popiołem, był w błędzie.

Firma czuła się silna, nie tylko zaprzeczyła istnieniu operacji MK-Ultra, starano się też wykazać, że Bain jest niewiarygodny, bo ćpał. 

Była jeszcze nadzieja, że Agencję dobije film, jaki miał powstać o zbrodniczej operacji. Wytwórnia 20th Century Fox wykupiła nawet prawa do ekranizacji książki Baina, przymierzano Jane Fondę do roli Candy i nagle... zapanowała cisza. Plan upadł. Dlaczego? Można się domyślać, że maczała w tym palce CIA.

Z czasem o skandalu było w mediach coraz mniej. Kilka lat po ukazaniu się książki Baina zmarł na raka Long John Nebel. Po jego śmierci na zdrowiu podupadała Candy. Miała stany paranoiczne, a w lipcu 1980 roku w jej nowojorskim apartamencie wybuchł pożar, była modelka ledwo uszła z życiem.  

Nie wyjaśniono, czy był to wypadek, czy ktoś chciał się jej pozbyć. Candy podała do sądu właściciela domu, domagała się ogromnego odszkodowania. Nie doczekała końca sprawy, umarła na raka w nowojorskim szpitalu 18 stycznia 1990 roku. Wraz z nią odeszły mroczne tajemnice CIA...

Kazimierz Sikorski

Śledztwo
Dowiedz się więcej na temat: CIA | LSD
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy