Największe przekręty ostatniego 50-lecia

Piotr Fronczewski (w środku) jako Jacek Ben Silberstein w filmie "Konsul" (1989) /East News
Reklama

Stare przysłowie mówi, że „mądry Polak po szkodzie”. Czy aby na pewno? W ciągu ostatnich dziesięcioleci już kilka razy stawaliśmy się świadkami afer, które pozwoliły sprytnym oszustom zbić w krótkim czasie bajeczne fortuny kosztem plujących sobie potem w brodę naiwnych. Oto nasze „podium” w tej niechlubnej klasyfikacji…

Fałszywy konsul, czyli jak zostać dyplomatą bez matury

"Ja, ja, natürlich” – tyle mniej więcej umie powiedzieć po niemiecku prawie każdy Polak. Tyle też potrafił 37-letni Czesław Śliwa, niedoszły krawiec z Bytomia, któremu wcześniejsze konflikty z prawem i związane z tym odsiadki nie pozwoliły na zdobycie dogłębniejszej znajomości języków obcych, o maturze nie wspominając.

A jednak nie przeszkodziło mu to w zrobieniu krótkiej, acz błyskotliwej, kariery konsula Republiki Austrii we Wrocławiu. Jak to możliwe?

Okazja czyni złodzieja, ale trzeba też przyznać, że Czesław Śliwa znakomicie wykorzystał swój ostatni pobyt za kratkami (podrobił dyplom, aby objąć stanowisko inżyniera w zakładach włókienniczych) do przygotowania się do roli życia.

Reklama

Dlatego też, kiedy po wyjściu z więzienia w Czarnem przyleciał na początku września 1969 roku samolotem do Wrocławia, roztaczał wokół siebie aurę przybysza z „lepszego świata”. Taksówkarzowi przedstawił się jako Jacek Ben Silberstein – konsul austriacki żydowskiego pochodzenia przybyły do stolicy Dolnego Śląska z misją zorganizowania placówki dyplomatycznej.

Oczarowany „łamaną” polszczyzną i eleganckimi manierami pasażera taryfiarz nie tylko nie zażądał od niego zapłaty, ale też ugościł u siebie w domu i pomógł wynająć apartament w Monopolu – najlepszym hotelu w mieście.

Tutaj powstał tymczasowy „konsulat”. Oprócz pana Zbigniewa, który został osobistym kierowcą Silbersteina, do grona pracowników placówki dołączyli także: grecki emigrant trudniący się hodowlą owiec jako attaché handlowy, studentka pedagogiki jako tłumaczka i fryzjerka Maria W., która tak przypadła do gustu austriackiemu dyplomacie, że powołał ją na stanowisko wicekonsula, a wkrótce zaproponował także małżeństwo.

W ten oto sposób u jego boku pojawiła się kobieta, która zaczęła się przedstawiać jako Nina Ben Silberstein – żona Jacka. Cała ekipa została wyposażona w zamówione w drukarni dokumenty w języku niemieckim, podstemplowane wykonanymi również na miejscu pieczątkami.

Jedne i drugie roiły się od błędów, ale nikt im się dokładnie nie przyglądał. Najwyżsi urzędnicy partyjni i państwowi uszczęśliwieni nadskakiwali czarującemu przybyszowi z Wiednia, licząc na podniesienie rangi dyplomatycznej Wrocławia, a konsul… przystąpił do wykonywania swych obowiązków!

Składały się na nie przyjęcia i bankiety, na które zapraszał lokalnych oficjeli, udział w uroczystościach państwowych, takich jak składanie wieńców na pomnikach i cmentarzach oraz spotkania robocze dotyczące współpracy polsko-austriackiej we wszystkich niemal dziedzinach.

W czasie wolnym od obowiązków służbowych „korpus dyplomatyczny” z Jackiem Ben Silberstei­nem na czele szastał pieniędzmi w luksusowych restauracjach i sklepach Pewexu w całej Polsce, bawiąc się, ile wlezie. Skąd mieli na to środki? O to, że fałszywy konsul nie musiał płacić żadnych rachunków związanych ze swą działalnością we Wrocławiu, postarali się włodarze miasta i województwa.

O resztę zatroszczył się sam Jacek. Metody miał dwie: pierwsza polegała na pobieraniu ogromnych zaliczek na fikcyjne transakcje walutowe, druga była nieco trudniejsza, ale przynosiła równie dobre efekty.

Śliwa wmawiał – bez większego trudu, jak się okazało – co bogatszym nowym znajomym, że są na liście spadkobierców Żydów uratowanych przez ich rodziny z Holokaustu. Potrzeba tylko kilku, kilkunastu tysięcy złotych, aby uruchomić całą sprawę w Tel-Awiwie. Chętnych nie brakowało…

W 1970 Krzysztof Gradowski nakręcił film dokumentalny z jego udziałem, pt. "Konsul i inni", w którym z dużą swobodą opowiada on o swojej przestępczej karierze. Na własne życzenie został ucharakteryzowany do filmu, by wyglądać na ortodoksyjnego Żyda - wystąpił w czarnej peruce i długiej sztucznej brodzie. W filmie na jego temat wypowiadają się także oszukane przez niego osoby - zarówno pracownicy fikcyjnego konsulatu, jak i rzekomi "sprawiedliwi", którzy mieli ukrywać go w czasie wojny.

Niestety, dla budzącego powszechną sympatię konsula, echa jego prowadzonej z rozmachem działalności dyplomatycznej dotarły do ambasady austriackiej w Warszawie oraz polskiego Urzędu Rady Ministrów. Po krótkiej wymianie pytań i odpowiedzi między tymi obiema instytucjami kariera Jacka Ben Silbersteina vel Czesława Śliwy dobiegła końca.

28 listopada pod Katowicami milicyjne samochody zmusiły do zatrzymania się mercedesa na dyplomatycznych numerach. Funkcjonariusze aresztowali kierowcę i pasażera legitymującego się dokumentami wystawionymi przez Republikę Austrii. Nie zrobiły one na nich wrażenia – podobnie jak wygłaszane dziwaczną polszczyzną protesty.

Czesław Śliwa stanął przed sądem i został w 1970 roku skazany na 7 lat więzienia i 200 tys. złotych grzywny. Zarzucono mu wyłudzenie ok. pół miliona złotych i kilku tys. franków. Suma ta była zapewne znacznie wyższa, ale wstyd zamknął usta wielu poszkodowanym.

Wstydu najedli się też niewątpliwie wrocławscy dygnitarze, bo cała sprawa została jak najszybciej zamieciona pod dywan. Przypomniał o niej w roku 1989 znakomity film Konsul w reżyserii Mirosława Borka z niezapomnianą kreacją Piotra Fronczewskiego w roli tytułowej.

W skarpetkach do Izraela, czyli jak stworzyć maszynkę do mnożenia pieniędzy

Początek lat 90. XX wieku to według wielu czasy, kiedy pieniądze leżały na ulicy. Wystarczyło się tylko po nie schylić. Handlowano wtedy wszystkim i ze wszystkimi, a wszechobecne „szczęki”, plastikowe kioski i rozkładane łóżka polowe stały się ważnym elementem polskiego krajobrazu. Wśród nich, w atmosferze gospodarczego westernu, rodziły się fortuny spod znaku „szwarc, mydło i powidło”. Nie zawsze jednak w uczciwy sposób…

Bohaterowie naszej opowieści – Bogusław Bagsik i Andrzej Gąsiorowski – poznali się w latach 80. jako muzykujący amatorzy. Ich drogi rozeszły się na kilka lat. Pierwszy z nich zajął się biznesem, drugi został lekarzem ginekologiem, ale zamiłowanie do szeroko rozumianego artyzmu przetrwało próbę czasu.

Kiedy spotkali się ponownie w roku 1989 i Bagsik zaproponował Gąsiorowskiemu udział w świeżo założonej spółce, okazało się, że zgrany duet potrafią stworzyć nie tylko na scenie.

Już wkrótce Art-B – bo taką nazwę otrzymała firma – zaczęła notować niewiarygodne wręcz zyski. Jej właściciele stali się w ciągu kilkunastu miesięcy prawdziwymi rekinami polskiego kapitału, zajmując się niemal wszystkim: od handlu samochodami, złotem, mlekiem w proszku i bronią, przez założenie montowni koreańskich telewizorów GoldStar, po wykup bankrutujących przedsiębiorstw.

Były to czasy szalejącej hiperinflacji i wymagały szalonych decyzji – jakakolwiek kumulacja zysków nie miała sensu. Art-B kupowało wszystko „jak leci” i w krótkim czasie zdobyło sobie pozycję jednego z liderów polskiego rynku przedsiębiorczości – niestety, nie do końca w uczciwy sposób…

Pieniądz, który tracił dziennie nawet kilka procent swej wartości, parzył w ręce wszystkich biznesmenów prowadzących interesy w złotówkach i zmuszał do błyskawicznych transakcji. Przeszkodą w nich były wolno działające banki, które nie prowadziły jeszcze ewidencji komputerowej, a informacje przekazywały sobie tradycyjną pocztą.

Ale cóż – to, co dla jednych było kulą u nogi, inni wykorzystali do pomnożenia swych zysków. Nasi obrotni panowie z Art-B wpadli na „genialny” w swej prostocie pomysł, nazwany później oscylatorem ekonomicznym. I natychmiast wcielili go w życie. Polegał on na tym, że lokowano pieniądze w banku A, pobierano potwierdzony czek, otwierano na jego podstawie lokatę w banku B, powtarzano operację, tworzono lokatę w banku C itd…

Ponieważ wymiana informacji między placówkami trwała około tygodnia, w krótkim czasie Bagsik i Gąsiorowski stali się bardzo majętnymi ludźmi, oprocentowując kilkukrotnie ten sam wkład finansowy.

Jak donosiła prasa, obroty spółki zaczęły osiągać wartość budżetu państwa – do czasu! Nadzór finansowy wreszcie połapał się, w czym rzecz i przekazał sprawę prokuraturze. Ta jednak nie zdołała przesłuchać szefów Art-B, gdyż, ostrzeżeni przez „życzliwych”, zdołali wyjechać z rodzinami przez RFN do Izraela. „Puszczę ich w skarpetkach!” – grzmiał prezydent Lech Wałęsa.

Efekt tych słów był jednak mizerny. Obaj panowie znakomicie urządzili się na Bliskim Wschodzie (jeden miał izraelskie obywatelstwo, a drugi wkrótce je uzyskał), korzystając z wyprowadzonych z Polski pieniędzy.

Bogusława Bagsika udało się ściągnąć do kraju w 1994 roku z lotniska w Szwajcarii i postawić przed sądem. Odsiedział kilka lat w więzieniu, a potem… powrócił do robienia interesów.

Jego specjalnością okazały się piramidy finansowe, które pozbawiły pieniędzy złaknionych zysku inwestorów. A Andrzej Gąsiorowski? W roku 2014 przedawnił się wystawiony za nim międzynarodowy list gończy i z tej okazji odwiedził Warszawę – miejmy tylko nadzieję, że nie zamierza znów robić tu interesów…

Nie wszystko złoto, co się świeci, czyli jak zbudować piramidę głupoty

Podobno chęć pomnażania swego majątku leży w naturze człowieka. Wiedzą o tym dobrze banki, które oferują swym klientom różnego rodzaju oprocentowane konta i lokaty.

Zasada jest prosta: oddaje się na przechowanie (i użytkowanie) swoje pieniądze, a w zamian otrzymuje się wpłaconą kwotę powiększoną o umówiony procent, tzw. odsetki. Proceder tego typu nazywany był kiedyś lichwą i surowo potępiany. Zabraniała go np. Biblia, a i dziś w krajach muzułmańskich jest z rzadka praktykowany.

Pożyczanie i lokowanie na procent stało się jednak z czasem podstawową formą działalności banków, które kuszą potencjalnych klientów wysokim oprocentowaniem wkładów. Problem w tym, że chętnie biorą, ale nie zawsze mają z czego oddawać!

Po załamaniu się światowego systemu bankowego w 2007 roku większość instytucji finansowych zacisnęła pasa i znacznie obniżyła oprocentowanie na rachunkach swoich klientów. I wówczas, w roku 2009, niczym ekonomiczny Święty Mikołaj na polskim rynku finansowym pojawiło się przedsiębiorstwo o nazwie Amber Gold.

Swoją ofertę kierowało do konkretnej grupy: niezadowolonych Polaków posiadających gotówkę, a zamierzających zamiast 4–5% proponowanych w normalnych bankach uzyskać przynajmniej dwa razy więcej. Już wkrótce mieli się oni przekonać, że chciwość nie popłaca...

Marcin Plichta – bo tak nazywa się założyciel owej „fabryki snów” – od początku wiedział, że czeka go ciężka praca: postanowił stworzyć piramidę finansową, która mogła funkcjonować tylko dzięki naiwności klientów skuszonych wizją krociowych zysków.

Metoda była zadziwiająco prosta: złożone na lokatach pieniądze nie były, jak zapowiadano, lokowane w złoto i inne metale szlachetne, lecz służyły pomnażaniu bogactwa właściciela Amber Gold. Oczywiście dokonywał on – do czasu – wypłat wkładów oraz należnych odsetek, lecz odbywało się to tylko dzięki wciąż napływającemu od nowych „budowniczych” piramidy strumieniowi kapitału.

Dla zachowania pozorów legalnej i bezpiecznej finansowo działalności tego niby-banku zaangażował się też jako główny udziałowiec w liniach lotniczych OLT Express. Spółka ta zainaugurowała działalność 1 kwietnia 2012 roku. Niskie ceny przelotów nie były primaaprilisowym żartem.

Miny zrzedły jednak tym, którzy ulokowali swe oszczędności w Amber Gold, kiedy OLT Express trzy miesiące później zawiesił połączenia, a niebawem ogłosił bankructwo. To był wyraźny sygnał, że w imperium finansowym Marcina Plichty dzieje się coś niedobrego. I rzeczywiście tak było.

Teraz nagle do zaślepionych żądzą zysku zaczęły docierać wcześniej już formułowane przez Komisję Nadzoru Finansowego zastrzeżenia wobec działalności Amber Gold. A te sugerowały wyraźnie: instytucja ta nie jest bankiem, a prowadzi działania o charakterze bankowym, które wymagają odpowiednich zezwoleń i zabezpieczeń.

Niestety, szturm na oddziały parabanku nie przyniósł efektu. Ludzie, którzy ulokowali w nim pieniądze i uwierzyli, że są one bezpieczne, zostali z niczym.

Trzynastego sierpnia 2012 roku zapadła decyzja o likwidacji spółki i zamknięciu jej oddziałów. Jaki był bilans jej kilkuletniej działalności? Poszkodowanych zostało ponad 18 tysięcy naszych rodaków na kwotę ponad 850 milionów złotych. Szanse na odzyskanie choćby części wkładów są marne. Co się stało z ich pieniędzmi?

Tylko 10 milionów przeznaczono na zakup złota i platyny. Reszta poszła na finansowanie linii lotniczych, reklam i zakup nieruchomości. Małżeństwo Plichtów wypłaciło sobie także pensje za prowadzoną z takim rozmachem działalność: w sumie prawie 19 milionów złotych.

Co prawda, czeka ich za to zapewne dłuższy pobyt w więzieniu, ale czy sprawa ta nauczy czegoś kolejnych amatorów szybkiego zysku? Strzeżmy się, bo to nie pierwsza – i zapewne nie ostatnia – piramida finansowa wzniesiona z pieniędzy naiwnych klientów!

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

Świat Tajemnic
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy