Niedobitki twierdzy

Idą "pod młotek" kolejni świadkowie tamtego czasu, czyli trzech miesięcy walki niemieckiej załogi Breslau, ogłoszonego twierdzą, z Armią Czerwoną, i gehenny cywilnej ludności pozostałej w otoczonym mieście. "Nowe" jest bezlitosne dla świadectw przeszłości, chyba że to średniowieczne, i najlepiej sakralne obiekty. Obiekty fortyfikacyjne, nawet o unikalnej wartości jakoś mniej mają szczęścia do gospodarzy, sponsorów i dotacji.

To, co pozostało w Europie po II wojnie światowej już dawno jest odrestaurowane, ogrodzone płotem i kasjerka sprzedaje bilety spragnionym wrażeń turystom. W Europie drugowojenne fortyfikacje żyją. Żyją i przynoszą dochód. A u nas? Gadać się nie chce!

"Precz z wojną"

Powszechna niemoc wszystkich we wszystkich sprawach. Niewłaściwi ludzie, brak kompetencji, niewłaściwe regulacje prawne, zakodowane w podświadomości hasła z okresu wojny koreańskiej: "Precz z wojną" podchwycone przez cudaków z lat 60. "Make love not war" i typowa urzędnicza niechęć do podejmowania decyzji w nietypowych sprawach.

Reklama

No i niszczeją twierdze nyska i brzeska, w unikalnej Srebrnej Górze dawny poznański "bunkrowiec", a dziś prezes Jarek Michalak, walczy rozpaczliwie o każdy grosz na sypiące się mury, w Kłodzku buduje się obiekty hotelarskie na obszarze twierdzy, a podziemia Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego "nietoperzowcy" wspierani przez "żabkowców", "motylkowców" i wyśrubowane unijne rozwiązania chroniące środowisko, chcą podobno zalać wodą, żeby żaden homo sapiens nie niepokoił gacków, nocków i innych wampirów.

Spokój panuje tylko na Oderstellung i Pommernstellung. Wysadziliśmy wszystko w cholerę i to samo trzeba było dawno temu zrobić z tymi wszystkimi twierdzami, co same rozpadają się zbyt wolno i tyle kłopotów przysparzają. O zagospodarowaniu dużo pośledniejszego systemu twierdzy Breslau przełomu XIX-XX wieku nawet nie ma co myśleć. Tyle, że Wrocław nic innego nie ma. Trudno! Niech się pozostałości wrażego pruskiego militaryzmu rozpadną w proch i pył! Dość głupot. Wcale tak nie myślę.

Ocalić pamięć

W miarę możności chciałbym ocalić pamięć o tamtych czasach, o trzech miesiącach nienawiści i heroizmu wiosną 45 r., pamięć o zrównaniu miasta z ziemią i konsekwencjach tego faktu. Chciałbym ocalić ratując nie tyle zabytki, co mizerne artefakty z tego okresu traktowane jako złom przez tych, którzy na piedestale postawili nowoczesność, funkcjonalność i estetykę, a zainteresowanie tamtym okresem traktują jako wyraz stetryczenia lub apoteozę hitleryzmu.

Nie jestem osamotniony w swych wysiłkach. Tamte czasy i, co istotniejsze, prawdę o tamtych czasach przywracają polskiej pamięci wrocławscy historycy w publikacjach i na konferencjach. Nareszcie! Bo przecież tragiczna dla miasta wiosna roku 45 była! Festung Breslau była! I mnie przynajmniej wydaje się, że ten epizod w historii Breslau-Wrocławia był wielekroć ważniejszy niż Zjazd Intelektualistów, Wystawa Ziem Odzyskanych, Vratislawia Cantans, budowa najdłuższego mostu czy powódź 1997 roku.

To wszystko były zaledwie ważne wydarzenia w życiu miasta, wiosna 1945 to był kataklizm, po którym naprawdę nic już nie było takie samo. Nie udało się przez ubiegłe lata wymazać go całkiem z pamięci, potem odwyrtnęła się polityczna orientacja i teraz im szybciej przyjmiemy do świadomości fakt, że przedtem mieszkali tu Niemcy - tym lepiej. I oni, Niemcy, powinni wiedzieć, że my o tym wiemy. Wydaje mi się, że to jeden z warunków akceptacji obecnego stanu rzeczy. A teraz już na temat.

Schron zaadaptowany na... schron

Istniały w powojennej Polsce instytucje autonomiczne, nienaruszalne. Państwa w Państwie. I nienaruszalny był ich stan posiadania. Teraz, wrzucone w warunki gospodarki rynkowej same pozbywają się swych majętności, czy to dla ratowania własnych finansów, czy to by uciec od kosztów utrzymania, a może za sprawą mądrzejszego zarządzania. Teraz wojsko, lasy, kolej, porty i inne molochy wyprzedają grunty, ośrodki wczasowe, budynki i czasem... schrony.

Bo tytułowy "niedobitek" to niemiecki schron - zaadaptowany po wojnie na... schron. Zlokalizowany na terenach nie bardzo dostępnych, takich, co to można było usłyszeć: "stój! Co tu robisz? Pozwólcie ze mną". Dodatkowo, by utrudnić niepowołanym wejście, zaklinowano jedne pancerne drzwi wejściowe drewnianym kołkiem, większość drzwi do bocznych pomieszczeń zamknięto na duże kłódki, a klucze do nich zgubiono 20 lat temu dla zachowania ścisłej tajemnicy co kryją wnętrza.

Całość zalano po kolana wodą by mieć całkowitą pewność, że nikt niepowołany nie wtargnie do, w pełni wyposażonego, schronu przeciwlotniczego. I rzeczywiście tak było przez ostatnie 20, 30 lat. Dopiero niedawno...

Na złodzieju czapka gore

Wchodzimy na rozległą budowę od strony baraków biur projektowych, kręci się tu pełno wykształciuchów, więc pies z kulawą nogą nie interesuje się dwoma robolami i młodą panią inspektor od czegoś tam. Nieważne od czego, grunt, że inspektor. Na budowie jest wielu wykonawców, zawsze możemy być z innego przedsiębiorstwa. Nie wygląda zresztą, żeby rozległej budowy strzegła jakakolwiek ochrona. No, ale na złodzieju czapka gore, a strzeżonego Pan Bóg strzeże. Naprzeciwko idą jacyś, dwóch utytłanych i czysty. Czyli dwóch co pracuje i jeden darmozjad z rozdętego w większości firm nadzoru. Zbliżają się.

- Pani inspektor, a kiedy sprawdzimy tę drugą budowę? - mówię głośno i wyraźnie, tak, żeby na pewno słyszeli. Jeden z utytłanych przerwał właśnie zaczętą kwestię: - Wtedy ja kur... Opuścili trochę głowy i lekko przyspieszyli kroku, bo niby praca czeka. A my dalej! Kolorowe kaski na głowach, ja w pomarańczowej kamizelce, wodery na ramieniu, kto nas zatrzyma? Dwa razy oglądałem "Pułkownika Kwiatkowskiego" żeby się tupetu i bezczelności nauczyć. Doszliśmy.

Schron jest duży, cały na powierzchni, zaledwie pół metra może wpuszczony w grunt. Szara, potężna bryła o dwóch wejściach. Wejścia to niemieckie pancerne drzwi otwierane dwoma, centralnie umieszczonymi dźwigniami-pokrętłami. Jedno wejście wychodzi w krzaki, drugie, 15 metrów od portierni przy wjeździe z ulicy. Wybór prosty. Jest biały dzień. Godziny pracy. Rzut oka na prawo, na lewo. Nikogo! Szybko, w krzaki! 

Łapię za obie dźwignie pokrętła...

Nasz NN informator kikuje na drogę obok, ja zrzucam tę pomarańczową prześwitującą przez zieleń kamizelkę z napisem... o nie, napisu nie zdradzę! Pani inspektor lekko zaniepokojona, bo zaczęła się część bardziej nielegalna niż tylko łażenie po placu budowy, ja przewracając się próbuję wciągnąć te cholerne gumowe gacie. Są konieczne, wiemy, że schron jest zalany, tylko nie wiemy jak głęboko. Dobra, gotowe! - Można? - Można. Pusto!

Wyłażę jak najszybciej z tych krzaków z latarką w ręku tylko. Dojście do drzwi zawalone śmieciami: styropian, zgniłe deski, wielki kawał mikrogumy, jakieś pręty i wszechobecne w Polsce plastikowe butelki. Katastrofa! Patrzę pod nogi żeby nie przebić gumowego buta, bo to delikatne, wędkarskie wodery. Widać, że te rupiecie pod nogami są jakby trochę poukładane, tak, żeby przejść suchą nogą.

Po cholerę to układali, woda chlupoce pod nogami, przy drzwiach mam już po kolana. Może kiedyś było mniej, dlatego poukładali. To by znaczyło, że nie jestem tu pierwszy, a więc jest szansa, iż drzwi są otwarte. Łapię za obie dźwignie pokrętła, zapieram się... poszło jak po maśle, przestawiłem w pozycję "otwarte". Teraz dolna. Zapieram się... nic! Obsmarkam się, a nie otworzę tego rękami. To pokrętło jest częściowo w wodzie, pewnie rdza przychwyciła.

Pływa obok metrowy kawałek bala. Hałas? Przecież to budowa. Łomot z niezidentyfikowanego miejsca nie zwróci niczyjej uwagi. Pracują, znaczy się, intensywnie. Walę tym kołem w dźwignię. Raz, i jeszcze raz i jeszczio mnogo raz. Ni cholery! Wkurzyłem się i kopa, i kopa! Idiota! Belką nie poszło, a gumiakiem ma pójść? Wylazłem.

- Nie da rady, trzeba tamtym wejściem, trudno. Wchodzimy "na Kwiatkowskiego". - Dobra. Idziemy! Zerkam w bok. Pani inspektor Małgorzata S. ma trochę niepewną minę, ale dzielnie, pewnym krokiem zmierza ku swemu przeznaczeniu. Dochodzimy do drugiego wejścia, portiernia o kilkanaście metrów więc wrzeszczę tak, żeby portier zamknięty w budce przed jesiennym chłodem widział, że się nie boimy, nie chowamy, że mamy prawo, że służbowo!

Dziwaczne pojemniki na trzech nóżkach

- Pani inspektor, tędy! Trzeba wodery włożyć! Robotnicy mówili, że jest dużo wody! - Ja pomogę - wtóruje NN. - Nie, przód jest z drugiej strony! Nie, nie przez głowę. Normalnie, tak jak rajstopy! Ufff! Włożyła. Przód na tył, ale co tam. Wszystko jedno. Na dole baba nie ma przecież przodu i tyłu.

- Małgosiu, rób zdjęcia, dobrze? Zgodziła się bez protestów. Dziwne! Od czasu do czasu błyska flesz. Idziemy. Próbuję parę kłódek. Wszystko pozamykane. Szkoda, tam muszą być skarby z lat 60., 70. Niemiecki schron zaadaptowano pewnie krótko po wojnie, tak jak kopułkę obserwacyjną "Poersela", no, ale przecież go systematycznie modernizowano zgodnie z postępem przodującej radzieckiej techniki wojskowej.

Chlupoce woda, jakoś inaczej niż w strumieniu, inaczej niż w stawie. Jakoś tak, jak w wielkiej wannie ustawionej w pustej łazience. Po lewej parę schodków i sucho, światło w lewo. Czyste pomieszczenie, w środku dziwaczne trzydziestolitrowe może pojemniki na trzech nóżkach z kranikiem na dole i pokrywką na wierzchu. Kilkanaście sztuk. Co to jest?

Badam, oglądam, obwąchuję ze wszystkich stron... nie ma siły, to są pojemniki na wodę. No, ale przecież to środek miasta, wodociąg. Awaria? No pewnie możliwe, ale nawet schrony kompanijne z przełomu XIX-XX wieku miały własne studnie i awaryjne źródła zasilania. Więc co jest grane? Może to na jakiś płyn dezynfekujący. Chyba jednak na wodę, sam przecież parę zdań wcześniej wyraziłem przekonanie, że schron był systematycznie modernizowany w miarę postępu radzieckiej myśli technicznej. Małgosia robi zdjęcie.

"Tu brzoza, tu brzoza! Jak mnie słyszycie? Odbiór!"

Schodzimy do wody. Obok drugie schodki. Kible! Cały rząd kibli. Nowiutkie, bielutkie. Nie dlatego, że lubię, ale tak dla zasady zaglądam do środka. Nigdy nie wiadomo. Może coś jest. Nic nie było! Chciałem napisać, że gówno było, ale moglibyście zrozumieć, że tam było gówno, a to nieprawda, tam gówno było. Jasne? No! Wyłazimy z kibli, chyba Małgosia nawet zdjęcia nie zrobiła i słusznie, bo po co, skoro tam gówno było.

Parę metrów i następne schodki. Zamiast włazić, świecę do wewnątrz bo drzwi otwarte. O kurcze! Omal nie przysiadłem w tej wodzie. Nie wchodzę, stoję i napawam się widokiem czegoś, co ostatnio widziałem na "Czterech pancernych" albo może Klossie, nie pamiętam. Mój bezruch, poza, w której zastygłem, zaniepokoiła resztę.

- Co tam jest? - milczałem. - Sami zobaczcie. Podeszli i staliśmy tak razem. - Co to jest? - zapytała w końcu Pani inspektor, bo wiedzieć przecież nie mogła.

W schludnym, suchym pokoiku stała łącznica telefoniczna z lat... bo ja wiem, już podczas wojny takie chyba były. Obok odsunięte krzesło, jakby telefonistka na chwilę wstała i poszła do toalety obok. Ileż to lat? Ile lat to tu stoi gdy na zewnątrz szaleją Orangi, Ery, Plusy i Heyahy. Pamiętam z filmów, że jak telefonistka (zawsze dziewczyna, zawsze młoda i ładna) wtykała tę wtyczkę, to opadała taka klapka: "Tu brzoza, tu brzoza! Jak mnie słyszycie? Odbiór! Tu jodła, tu jodła, słyszę was dobrze. Koniec odbioru".

Pozamykane pomieszczenia

Nawet dziś jestem cały przejęty słysząc taki dialog. Dobra, trzeba wracać do rzeczywistości. Wchodzimy po schodkach do pomieszczenia. Po chwili dopiero, trochę niepewnie siadam i z namaszczeniem sięgam po czarną, bakelitową słuchawkę. Czuję się tak, jakbym zajmował cudze miejsce bez pozwolenia. Ale za chwilę Pani inspektor, z właściwą młodości beztroską, popsuła nastrój miejsca.

Wścibska baba wykryła, że na jednym ze sznureczków obciążających te wtyczki, zamiast obciążnika przywiązano kamień. No cóż, modernizacja trochę prymitywna, ale działa bez zarzutu. Ja nie podejmuję się opisać jak to działa. Nie da rady, to za chytre.

Niedaleko już do końca korytarza i majaczących w ciemnościach pancernych drzwi, których nawet kopem nie potrafiłem sforsować. Zapalam pochodnię i widzę: jakiś sukinsyn wetknął po prostu kawałek kija blokując obrót pokrętła. Tylko tyle. Nie miałem szans. To koniec "bunkra", reszta bocznych pomieszczeń pozamykana. Jeszcze tylko pozostały jakieś pomieszczenia na początku, jeśli początkiem schronu jest to wejście, którym weszliśmy do środka.
Wracamy. 

Znów monotonnie chlupoce woda pod nogami. Dłużej tym razem. To ze 40 metrów, ale teraz bez przystanków i oglądania. Chlup, chlup, chlup! Drogę zagradza nam "ściana-rozdzielnia prądu". Przymocowanych do betonu kilkanaście żeliwnych puszek różnej wielkości, nie chce mi się patrzeć czy już nasze, czy jeszcze niemieckie. Co jest w środku, też wiem. W środku jest prąd - niebezpieczny i złowrogi. Zdjęcie! Potem potykając się o jakieś zatopione rupiecie skręcamy w ciemność po lewej stronie. 

Dlatego Niemiec wojnę przegrał

Ooo! Noo, to jest coś! Światła latarek wywlekają z ciemności wielkie, zielone puchy z węglem aktywowanym, zamontowane w podwójnym urządzeniu filtracyjnym. Wszystko razem w plątaninie grubych węży powietrznych, dziesiątków zaworów i elektrycznych kabli. Pod ścianą stos rupieci, pod nogami też. Przedzieram się przez to wszystko, żeby z drugiej strony zrobić czytelniejsze zdjęcie urządzeń.

Tu też widać efekty modernizacji. Niemiec wszystkie stalowe drzwi i okiennice zaopatrzył w gumowe uszczelki, żeby ani odrobina trującego gazu nie przedostała się do schronu. Nazwa Luftschutz w końcu zobowiązuje. Nie wiem, ale jestem przekonany, że czerpnia była umieszczona gdzieś wysoko na zewnątrz z wlotem skierowanym do dołu by uniemożliwić zatykanie.

Strasznie to kosztowne i skomplikowane, dlatego Niemiec wojnę przegrał. My, zgodnie z duchem czasu, poszliśmy na rozwiązania ekologiczne. Otwarto gazoszczelną stalową okiennicę i rurę ssącą powietrze wytknięto przez otwór na zewnątrz. Oczywiście zadbano o uszczelnienie. Wnękę okienną zasypano ziemią. I już! Ziemia wszystko wyciągnie, jak mawiają.

Być może, obsługujący stację filtrowentylacyjną miał nakazane powtarzać podczas ataku gazowego: "Oby cię ziemia pochłonęła! Oby cię ziemia pochłonęła!". Trujący gaz oczywiście. I na tym chyba zakończę relację z eksploracji. Teraz siedzę i intensywnie myślę: jak wynieść, ukraść, kupić, zrabować lub w jakikolwiek inny sposób wyłudzić tę przepiękną telefoniczną łącznicę, co pewnie jest "na stanie" od lat 40., a która sercem mym i umysłem zawładnęła. Zobaczymy. 

W bunkrze brodzili: ja czyli Stojak, Pani inspektor czyli Małgorzata Stojak - prywatnie moja córka oraz NN.

Wojtek Stojak

Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL

Odkrywca
Dowiedz się więcej na temat: Wrocław | schron | wojna
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama