Cezary Pazura: Mam już dosyć ról komediowych

Cezary Pazura /Wojciech Stróżyk /Reporter /East News
Reklama

- Aktor z moim dorobkiem, tak mocno wbity w podświadomość polskiego widza, marzy o reżyserze, którzy potrafiłby go zmienić i odkryć na nowo. Ale to wyzwanie dla reżysera, nie dla mnie - mówi Cezary Pazura, który w rozmowie z Interią nie szczędzi gorzkich słów pod adresem wielu polskich twórców rodzimego kina.

Łukasz Piątek, Interia.pl: Kim pan dziś jest?

Cezary Pazura: - Za dwie godziny będę Michaelem Houllie w spektaklu "Bóg Mordu" w Teatrze 6. Piętro.

Ale kim pan jest tu i teraz?

- Cezary Pazura. Zawód wyuczony i wykonywany - aktor.

A co z byciem reżyserem, producentem, kabareciarzem, a ostatnio nawet youtuberem?

- Jako aktor prowadzę różne działalności. Dziś słowo kabareciarz wypierane jest przez "stand-uper", więc można powiedzieć, że ten stand-up uprawiałem już za komuny z Zenonem Laskowikiem, kiedy w Łazach potajemnie, za własne pieniądze, robiliśmy spektakle na przekór wszystkim. Chcieliśmy być na kontrze do świnoujskiego festiwalu kabaretowego, który finansowany był przez państwo. Rzecz w tym, że skoro były to pieniądze państwowe, to była i cenzura. Już w szkole filmowej byłem uczony kabaretu, ale ogromną wiedzę czerpałem jednak od Zenka.

Reklama

To jeszcze reżyseria. Na wydziale aktorstwa jej nie uczą...

- Wie pan, jak się zagrało w życiu w 70 filmach, kilku serialach, kilkunastu sztukach teatralnych w telewizji i na deskach tradycyjnego teatru, to człowiek ma wrażenie, że może stanąć za kamerą. Nadarzył się scenariusz i tak oto stałem się reżyserem i producentem w jednym. Poniekąd namawiał mnie do tego Olaf Lubaszenko, któremu akurat przygoda z reżyserią udała się. Od początku wiedziałem, że ryzykuję i byłem świadomy, że cały ciężar tego ryzyka biorę wyłącznie na swoje barki. To takie próbowanie się na różnych polach. Dla aktora i tak największym żywiołem zawsze pozostanie teatr.

Zatem dlaczego zasłynął pan głównie jako aktor filmowy a nie teatralny?

- Bo w stosunku do teatru trzeba być lojalnym, gdyż zabiera on bardzo dużo czasu. Po skończeniu szkoły teatralnej pracowałem w teatrze na etacie siedem lat, aż wreszcie zaczął zabiegać o mnie film. Nie dało się tego połączyć, dlatego zdecydowałem się na film.

A mimo to za kilka godzin wyjdzie pan na deski teatru...

- Rozmawiamy w momencie, kiedy mija mi 30 lat zawodowej pracy, kiedy skończyłem szkołę i zacząłem grać. Po okresie intensywnej pracy człowiek zawsze wraca do źródeł.

I gdzie panu lepiej?

- Tak samo mi dobrze w teatrze i na planie filmowym. W obu tych miejscach czuję się komfortowo. Równocześnie do obu czuję duży respekt.

Czy jako aktor żałuje pan jakiejś decyzji podjętej przez te 30 lat?

- Raczej myślę sobie, co by było, gdyby. Bo gdybym odmówił gry w "13. Posterunku", to wystąpiłbym w "Ogniem i Mieczem", "Panu Tadeuszu", "Zemście". Z drugiej strony "13. Posterunek" był czymś zupełnie nowym, świeżym, dawał dużą swobodę w wygłupianiu się, do czego mnie bardzo ciągnęło. Co by było, gdyby żył Krzysztof Kieślowski, u którego zadebiutowałem w filmie "Biały", i który wiązał ze mną plany. Co by było, gdybym nie odmówił głównej roli w "Dniu Świra" Marka Koterskiego.

Dlaczego pan odmówił?

- Bo uważałem, że tę rolę powinien zagrać starszy aktor. Z Markiem Koterskim byliśmy na tyle blisko, że zawsze rozmawialiśmy bardzo szczerze, a mnie zależało na dobru filmu a nie na dobru Pazury. Marek zrobił tak, jak mu po koleżeńsku radziłem. Zatem wracając do pana poprzedniego pytania, chcę powiedzieć, że aktor w Polsce nie może żałować. W naszym kraju jak ma się propozycję, to się ją po prostu bierze. Niewielu jest takich, którzy mają ten komfort, żeby odmówić. Być może Janusz Gajos może sobie na to pozwolić, być może Daniel Olbrychski, ale na pewno nie Pazura.

Dlaczego?

- Bo moje życie tak się układało, że nie mogłem odrzucać propozycji, nawet jeśli były one słabe. Z rolami radziłem sobie najlepiej jak umiałem, dodając do nich bardzo dużo od siebie. Reżyserzy zaczęli to później wykorzystywać.

W jakim sensie?

- Jak mieli już pełną obsadę i słabo napisaną rolę, to wiedzieli, że ja to wypełnię. Zawsze dostawałem ochłapy i stałem się w pewnym momencie mistrzem drugoplanowych ról. Na Festiwalu Filmowym w Gdyni miałem nawet 11 filmów, w których zagrałem epizody. Ilość nie przechodziła w jakość, dlatego nadal byłem biednym, początkującym aktorem.

Jest pan tym rozgoryczony?

- Nie, absolutnie! Nie jestem rozgoryczony i nie żałuję niczego. Nie jestem pyszny. Uważam, że dostałem od losu więcej, niż się spodziewałem.

Mówi pan, że długo był pan dla reżyserów zapchajdziurą, ale w Dniu Świra w reżyserii Marka Kotarskiego pojawienie się pana w jednej ze scen jest znamienne.

- No tak, bo przecież dwóch Adasiów Miauczyńskich patrzy sobie w oczy na skrzyżowaniu ulic Prawicy i Lewicy, dyskutując o demokracji, by na sam koniec pogrozić sobie "w ryj dać, mogę dać". Proszę zwrócić uwagę, że oni są zupełnie inni. To jest fantastyczne, że Marek robi film o człowieku, który narzeka na życie i stara się być inteligentem, może nawet nim jest, ale nie potrafi tego wyrazić. W każdym z tych filmów Marka Koterskiego główny bohater Adam Miauczyński jest stłamszony przez życie. On bardzo dużo czuje, ma potrzebę dostania się do swojego wnętrza, ale nie udaje mu się, bo życie mu na to nie pozwala. To zwykłe, szare, ciężkie, chamskie, prozaiczne życie, którego on nie znosi i którym gardzi.

Filmy Koterskiego są dla pana szczególnie ważne?

- Powiedziałbym, że one stały się ważne, bo tak zadecydowała widownia. Co ciekawe - to nie stało się od razu, bo filmy o losach Miauczyńskiego przepadły w kinach; było chyba tylko pięć kopii kinowych tego filmu. Dramat. Dopiero potem, kiedy film ukazał się na kasetach VHS, stał się popularny i zaczął być doceniany. Wielkie dzieła mają to do siebie, że po przeczytaniu scenariusza człowiek się z nimi identyfikuje. Każdy, kto obejrzy ten film, widzi siebie. Na tym polega tajemnica artysty Koterskiego, który potrafi dotknąć w filmach tego czegoś, co jest w każdym z nas. Dla mnie "Nic śmiesznego" jest filmem zaczarowanym, bo za każdym razem, gdy go oglądam, widzę coś innego.

Czy jako aktor ma pan jeszcze jakieś oczekiwania?

- Całe życie marzyłem, żeby zagrać Hamleta, ale nie było mi to dane. Wiadomo, że to już się nie stanie w teatrze. Natomiast filmowo oczekuję na rolę adekwatną do mojego wieku i chwili, w której się znajduję. Chciałbym wreszcie pogrzebać swój komediowy wizerunek.

Denerwuje pana łatka aktora komediowego?

- Branża sama musi się przekonać, że Pazura jest, i nadal może grać poważne role, bo ja to potrafię, ale muszę mieć szansę pokazania tego. Niech mi pan pokaże reżysera, który ma dziś na tyle odwagi, żeby dać aktorowi rolę, która zupełnie odstaje od jego wizerunku? Chyba jedynie Patryk Vega próbuje to robić. Proszę zobaczyć, jak zmienił Stramowskiego. Nigdy bym nie przypuszczał, że ten śliczny chłopak w długich włosach zagra takiego twardziela. Aktor z moim dorobkiem, tak mocno wbity w podświadomość polskiego widza, marzy o reżyserze, którzy potrafiłby go zmienić i odkryć na nowo. Ale to wyzwanie dla reżysera, nie dla mnie.

Chce pan powiedzieć, że dostaje pan wyłącznie propozycje zagrania ról komediowych?

- Tak. W dodatku są to scenariusz bardzo słabe. Mam ich dosyć. Znudziły mi się. Chcę się rozwijać. Całe swoje zawodowe życie szukam narzędzi i wrażliwości adekwatnych do dzisiejszych czasów, dlatego teraz próbuję swoich sił w Internecie. Aktorstwo to nic innego jak kompromis; umiejętność porozumienia się z widzem bez względu na jego wiek.

Może sam się pan zamyka w szufladce aktora komediowego poprzez stand-up?

- Ale przecież stand-up dobrze mi wychodzi i ludzie chcą to oglądać. Jak ktoś ma wyobraźnię, to jest w stanie zobaczyć mnie jako kabareciarza, ale i aktora w poważnej roli.

To może reżyserzy nie mają wyobraźni, a pan występując na scenie jako kabareciarz, dodatkowo daje im argumenty, że Cezary Pazura to synonim komedii.

- Trzeba by ich zapytać, dlaczego nie obsadzają Pazury. Być może odpowiedzą: bo Pazura jest taaaaaki śmieszny. Boki zrywać. Andriej Konczałowski powiedział mi kiedyś, że umiejętność aktorska, którą miałem w "13. Posterunku", jest tak rzadka, że ma ją zaledwie dwie dziesiąte promila aktorów na świecie.

Jak pan myśli, w którym momencie reżyserzy zobaczyli w panu aktora komediowego?

- Żeby było zabawnie, w filmie fabularnym, w "Krollu". Kapral Wiaderny, którego grałem, przez swoje niedouczenie, głupkowatość, prostactwo, był śmieszny w tym, co robił. Choć w żadnym wypadku to nie była postać komediowa. No i po Krollu poszło dalej...

Od jakiegoś czasu udziela się pan regularnie na YouTubie. Obejrzałem wszystkie filmy na pana kanale i mam wrażenie, że na początku próbował pan kogoś udawać, na siłę chciał się pan zaprzyjaźnić z młodym widzem. Zresztą to nie tylko moje zdanie, bo komentarze pod filmami były podobne. Później nastąpiła duża zmiana i obecne pana produkcje, kiedy opowiada pan anegdoty z planów filmowych są świetne. Takiego Cezarego Pazurę kupuję.

- Musiałem spróbować języka młodych ludzi i jestem zachwycony, że mogłem poznać kilku młodych youtuberów. Zostałem zaproszony przez jednego z nich i zaczęliśmy się wygłupiać. Proszę sobie wyobrazić, że po nagraniu tych wygłupów i zamieszczeniu ich na YT przyjeżdżam na swój spektakl kabaretowy do Jastrzębiej Góry i w pierwszych ośmiu rzędach siedzą gimnazjaliści. Wie pan jaką Internet ma siłę rażenia?!

Wiem doskonale, dlatego trochę dziwiłem się, kiedy zobaczyłem pana próbującego dopasować się wizerunkowo do młodego widza. YouTube nie lubi udawania i rzadko kiedy takie błędy wybacza. Dużo pan ryzykował.

-  Mnie chodzi wyłącznie o to, by to pokolenie, które dziś ogląda mnie w Internecie, za 20 lat przyznało, że dzięki mnie zagościł uśmiech na ich twarzach. Szukam swojego miejsca w mediach. W Internecie można bawić się na rożne  sposoby. I nie potrzeba do tego reżysera, scenariusza czy scenografii.

Ucieka pan trochę od tematu, więc powiem wprost - na pierwszych filmach, które zamieszczał pan na YT, zakładał pan maskę, żeby przypodobać się tzw. gimbazie. Zgodzi się pan z taką opinią?

- Dlaczego uważa pan, że byłem nieprawdziwy? Skoro zamiast gumy do żucia dali mi coś okropnego, to moja reakcja była taka a nie inna. To są ich zabawy. Nagle starszy pan bawi się w ich zabawy, więc może dlatego dla pana wyglądało to nienaturalnie.

Zobaczymy pana w jakimś filmie w 2017 roku?

- Zagrałem w filmie "Volta" Juliusza Machulskiego. Wystąpiłem również w dwóch serialach: "Belle Epoque"  dla TVN i w jeszcze jednym projekcie komercyjnej telewizji, ale na razie nie mogę ujawnić szczegółów.

Jesienią 2016 roku miała ukazać się pana biografia, ale się nie ukazała. Dlaczego?

- Bo ktoś chciał mnie wykarolkować mówiąc delikatnie. Książka jest gotowa. Mam nadzieję, że w 2017 będzie miała premierę.

Czego możemy się spodziewać po tej książce?

- Będzie sporo refleksji. Książka pisana jest przeze mnie, a ja mam poczucie humoru i dystans do tego, co w życiu zrobiłem. Nie wystawiam sobie laurki, nie rozpoczynam procesu auto-beatyfikacji. W filmie "Nic śmiesznego" jest takie motto - nie zdarzyło mi się w życiu nic śmiesznego. I jak się nad tym wszystkim tak zastanawiam, to dochodzę do wniosku, że takie było moje życie. Nie było w nim nic śmiesznego.

Rozmawiał Łukasz Piątek


NA MARGINESIE:

Gdyby był to mój ostatni film w życiu, to chciałbym zagrać u:

- Kieślowskiego

Gdyby był to mój ostatni film w życiu, to chciałbym zagrać z:

- Bradem Pittem

Gdybym nie mógł być Cezarym Pazurą, ale mógłbym być innym aktorem, to byłbym:

- Znowu Bradem Pittem

Gdybym mógł wybrać ostatni film, jaki w życiu zobaczę, to byłby to:

- Dawno temu w Ameryce i Ziemia Obiecana

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy