Dla nich nie ma granic

Co sprawia, że spośród rzeszy fachowców przebijają się tylko nieliczni? Talent? Odwaga? A może po prostu szczęście sprzyja lepszym? Rzecz o Waldemarze Pokromskim, Radzimirze Dębskim i Robercie Śmigielskim.

Wiosenne przedpołudnie na warszawskiej Saskiej Kępie. Zdjęcia do filmu "Wałęsa" Andrzeja Wajdy skończyły się późno w nocy, ale po Waldemarze Pokromskim, specjaliście od charakteryzacji, nie widać zmęczenia. Jego optymizm i pozytywne nastawienie do życia są zaraźliwe. Nic dziwnego, że lubią z nim współpracować Liam Neeson ("Lista Schindlera", reż. Steven Spielberg), Adrien Brody ("Pianista", reż. Roman Polański), a w Polsce m.in. Krystyna Janda ("Tatarak") i Robert Więckiewicz ("Wałęsa") - oba filmy w reż. Andrzeja Wajdy. Tak naprawdę niewiele jest w polskiej kinematografii nazwisk równie znanych w kraju i za granicą.

Reklama

PANI: Czy charakteryzator z takim dorobkiem i 40-letnim stażem w zawodzie przebiera w scenariuszach tak jak gwiazdy Hollywood?

Waldemar Pokromski: - Mam grafik pracy wypełniony na dwa lata, więc czasem muszę odmówić. Ale to niejedyny powód. Uważnie czytam przesyłane mi scenariusze i jeśli jakiś mnie zainteresuje...

Nazwisko reżysera?

- Jest ważne, ale nie najważniejsze. Trzeba zachować czujność. Proszę zauważyć, że największym zdarzają się filmy słabe, a Oscary dostają czasem twórcy kompletnie u nas nieznani. Lubię też pracować z młodymi reżyserami. Potrafią słuchać i szanują ludzi, którzy już coś osiągnęli. Jeśli film zdobędzie uznanie, tak jak "Rewers" Borysa Lankosza, przy którym współpracowałem, satysfakcja jest ogromna.

Bywa pan w pracy apodyktyczny?

- Rzadko. Czasem wobec aktorów. Nie mogę godzić się na ich wszystkie pomysły, bo w przeciwieństwie do nich wiem, co będzie dobrze wyglądało na ekranie. Nowoczesne kamery cyfrowe są bezwzględne. Mogą pracować niemal bez światła, mają rewelacyjną rozdzielczość. Stale mam w pamięci, że jeśli operator robi zbliżenie ust aktorki, to one w kinie będą miały dwa metry. Każdy niuans makijażu jest widoczny, a gołym okiem trudno to sprawdzić.

Więc jak?

- Podczas ujęcia stoję przy operatorze i wpatruję się w monitor. Ale czasem można coś dostrzec dopiero podczas pokazu przedpremierowego. Pierwszy raz film na dużym ekranie oglądam w nerwach. Zdarza mi się, że gdy coś wyłapię, proszę reżysera o korektę. Można zwykle jeszcze coś wyciąć, poprawić.

Jak pan przygotowuje się do pracy?

- Wiele miesięcy przed tym, nim padnie pierwszy klaps na planie, spotykam się z reżyserem i  kostiumografem. Rozmawiamy o obsadzie. Muszę poznać aktorów i scenariusz. Jeśli to film historyczny, poświęcam sporo czasu na poznanie realiów epoki. Mam w domu ogromną kolekcję albumów z malarstwem różnych epok i zdjęć z lat 20. czy 30. Wszędzie, gdzie jestem, odwiedzam księgarnie i antykwariaty. Wiedzę trzeba wciąż pogłębiać. Przed zdjęciami spotykam się indywidualnie z aktorami. Robimy różne przymiarki, eksperymenty, poznajemy się.

Współpracował pan z najlepszymi aktorami. Trudno zdobywa się ich zaufanie?

- Charakteryzator jest pierwszą osobą, którą aktorzy spotykają po przyjściu na plan. A oni zjawiają się po różnych nocnych historiach... Muszę być po części psychologiem i wyczuwać ich nastroje. Czasem lepiej milczeć, ale najczęściej dużo rozmawiamy.

Iloma obcymi językami pan włada?

- Mówię płynnie po angielsku i niemiecku, a umiem się porozumieć po rosyjsku, francusku, włosku i hiszpańsku. To zawód dla kosmopolity. Liczy się też odporność psychiczna i fizyczna.

Trzeba być artystą, żeby zostać filmowym charakteryzatorem?

- Ważne są pasja i talent, sam papier nie wystarczy. Chciałem malować i rzeźbić. Nie dostałem się do ASP i podjąłem bez większego zastanowienia decyzję o tym, by pojechać do Drezna, do najlepszej szkoły charakteryzacji. Jednak jej nie skończyłem. Zacząłem w wakacje pracować przy filmach i już nie było czasu na dyplomy.

Zadebiutował pan w Polsce?

- W NRD, ale film miał obsadę międzynarodową. "Diabelskie eliksiry" z 1973 r. wyreżyserował Ralf Kirsten, a rolę zakonnicy i księżnej zagrała Maja Komorowska. Andrzej Kopiczyński był rycerzem. Trafiłem na niezwykle twórczy okres we wschodnioniemieckiej kinematografii. W berlińskim studiu DEFA powstawały świetne filmy.

- Oczywiście nie wyjeżdżaliśmy w świat, lecz jeśli akcja działa się na przykład w Meksyku, to zdjęcia plenerowe kręciliśmy w Bułgarii. Dzisiaj podróżuję z ekipą po całym świecie. Ludzie filmu są jak marynarze. Odczuwają to na pewno moi najbliżsi. Należę jednak do szczęściarzy, którym udało się pogodzić życie zawodowe i rodzinne. Gdy jestem długo za granicą, to Aldona, moja żona, do mnie przyjeżdża, ale to i tak wymaga kompromisów z obu stron.

Pana syna Mikołaja to nie zraziło i także związał się z branżą filmową.

- A córka Dagmara pracuje w reklamie. Jestem z obojga bardzo dumny. Mikołaj wyprodukował "Zimową córkę" w reż. Johannesa Schmida i dostał nagrodę Niemieckiej Akademii Filmowej.

Pracował pan przy tym filmie?

- Odłożyłem na bok inne zobowiązania, bo synowi się nie odmawia.

Radzimir Dębski zerka nerwowo na zegarek. Sesja zdjęciowa dla PANI się przedłuża, a on za dwie godziny musi być w samolocie do Nowego Jorku. Podróż zaplanował już dawno i nie ma ona nic wspólnego z burzą, która rozpętała się wokół niego zaledwie tydzień wcześniej, ale nie ukrywa, że marzy już o chwili spokoju. Odkąd w środku nocy zadzwoniła do niego Beyoncé i na oczach całego świata (nagranie pojawiło się w Internecie) pogratulowała zwycięstwa w konkursie na najlepszy remiks jej piosenki, polski kompozytor stał się gwiazdą.

Nagroda - cztery tysiące dolarów - to oczywiście tylko miły bonus. Tak naprawdę najważniejszy jest udział w wielkim międzynarodowym projekcie i fakt, że znajdzie się na płycie jednej z największych gwiazd estrady. Rozgłos przyszedł w dobrym momencie, bo Radzimir przyznaje, że ostatnie miesiące były dla niego trudne. Od czasu gdy w 2011 roku skończył Wydział Kompozycji warszawskiej Akademii Muzycznej, wiedział na pewno, że interesuje go tworzenie muzyki, ale czuł, że stoi na artystycznym rozdrożu. Pięcioletnie studia były dla Radzimira rodzajem wyzwania, zakładem z samym sobą. Musiał udowodnić sobie, że zasługuje na nadużywany tytuł kompozytora. Choć od dziecka wiedział, że jego przeznaczeniem jest muzyka, wciąż buntował się przeciwko szkolnemu rygorowi.

Wyróżniał się z tłumu, choćby oryginalnym imieniem. - To rodzinna tradycja - tłumaczy - słowiańskie imiona dostali mój ojciec Krzesimir i dziadek Włodzimierz Sławosz. Mama od zawsze mówi do mnie "Dżimi", co na podwórku w naturalny sposób przeszło w "Dżimek". Kuzyni z upodobaniem używają wołacza "Dżimcze!". Tak się rodzą najlepsze pseudonimy, więc swój remiks Radzimir podpisał JIMEK.

Jak warszawiak stał się współtwórcą piosenki amerykańskiej gwiazdy? - Każdy uczeń szkoły muzycznej ma rozdwojoną osobowość - tłumaczy Dębski. - Uczyłem się muzyki klasycznej, a moim młodzieńczym buntem był hip-hop lat 90. Tak poznałem Jaya-Z, który jest mężem Beyoncé. Słuchałem również jej muzyki.

Kilka razy niewiele brakowało, żeby Radzimir został muzykiem. Pierwszy kryzys nastąpił, gdy miał 12 lat. - W szkole muzycznej, aby coś osiągnąć, trzeba ćwiczyć co najmniej trzy godziny dziennie, a potem z każdym rokiem dodawać kolejną. Maturzyści spędzają przy instrumencie 8-10 godzin dziennie. Kochałem muzykę, ale nie widziałem siebie w roli instrumentalisty-wirtuoza. Zrezygnowałem - opowiada.

Po kilkunastu miesiącach muzycznej abstynencji Dębski zmienił instrument, zaczął się uczyć na trąbce, wróciła ochota do gry. Zdał egzamin do akademii muzycznej i następnego dnia dowiedział się, że został wyrzucony. Dopatrzono się, że młody adept sztuki ma brytyjską, a nie polską maturę. Przez miesiąc krążył między urzędami, zbierając zaświadczenia, aby udowodnić, że brytyjska matura musi być akceptowana również w Polsce. Udało się.

- Najciekawsze na studiach są nauka dyrygowania i fakultet z improwizacji - mówi Dębski. - Jednak większość czasu zajmowała mi na uczelni "produkcja makulatury", czyli pisanie utworów, które mają minimalną szansę, by trafić na estradę. Radzimir szedł własną drogą i czerpał pomysły z pogranicza muzyki rozrywkowej, alternatywnej i filmowej, którą traktował tak jak kompozytorzy poprzednich epok folklor. - Mistrzowie od Chopina po Bartoka inspirowali się melodiami ludowymi, bo w nich odnajdywali szczerość i prawdę.

O konkursie na remiks piosenki Beyoncé dowiedział się kilka dni przed terminem oddania prac. Nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, że wyzwanie podjęły trzy tysiące muzyków z całego świata. Wszyscy dostali ten sam materiał wyjściowy - piosenkę "End of Time" rozłożoną na czynniki pierwsze: osobno nagrany głos wokalistki i zapisy ścieżek dźwiękowych każdego instrumentu z oryginalnej wersji.

Większość stających do konkursu próbowało po prostu nieco inaczej "skleić" poszczególne ścieżki. Radzimir z pierwotnej wersji zostawił jedynie głos Beyoncé. Resztę nagrał sam. Podszedł do tego jak producent i aranżer, a nie DJ. To zwróciło uwagę amerykańskiej gwiazdy. Pracował bez wytchnienia przez cztery doby i na dwadzieścia minut przed upływem terminu składania prac z gotowym nagraniem zszedł na parking. Dochodziła czwarta rano i tylko zamknięty w samochodzie mógł głośno posłuchać, czy jego czterominutowa kompozycja ma odpowiednią energię. Chwilę później wysłał dzieło mailem na podany adres, a na Facebooku poprosił znajomych o głosowanie na niego.

- Całe szczęście, że liczba oddanych głosów nie była głównym kryterium - uśmiecha się. - Stanąłem w szranki z gwiazdami, które mają dziesiątki tysięcy wiernych fanów. Rzutem na taśmę udało mi się znaleźć w pięćdziesiątce słuchanej przez jury.

Dwa miesiące później zadzwonił menedżer Beyoncé i poinformował Radzimira, że znalazł się w ścisłym finale. Przez kilka dni muzykolodzy mieli sprawdzać, czy jego kompozycja jest rzeczywiście oryginalna. Następny telefon był już od Beyoncé...

- O czym jeszcze marzę? Wolałbym być zapamiętany przez kilka osób jako fajny facet niż przez anonimowy tłum jako wielki artysta - łobuzersko puszcza oko. - Kiedyś stuletnia ciocia opowiadała o moim pradziadku Leopoldzie Dębskim. Podobno gdy przechadzał się po Lwowie, to wszystkie dziewczyny do niego wzdychały. Ech...

Gdy tylko coś się dzieje, natychmiast tam biegnę. Czasem nawet mam wrażenie, że przyciągam takie sytuacje. Wracałem z jednych z pierwszych zajęć w Akademii Medycznej w Warszawie, kiedy w przejściu podziemnym w samym centrum miasta zauważyłem leżącą nieprzytomną kobietę. Wokół zaczął się gromadzić tłumek. Jedna z osób mówiła, żeby ją położyć na boku, druga, by rozpiąć ubranie, unieść nogi, podłożyć coś pod głowę. Każdy miał jakiś pomysł. Chwilę wcześniej na zajęciach uczono nas, że lekarz musi przede wszystkim przejąć dowodzenie, więc stanowczym tonem zacząłem wydawać komendy: "Pani dzwoni po pogotowie! Pan pilnuje, żeby nikt nam nie przeszkadzał! Pan mi pomaga!". Ludzie słuchają tylko kogoś, kto potrafi wzbudzić zaufanie i ma autorytet.

Kiedy na benefisie Daniela Olbrychskiego zasłabł Jerzy Kulej, razem z profesorem Adamem Torbickim i ratownikiem medycznym błyskawicznie znaleźliśmy się przy chorym. Rzadko zdarza się, by przez 30 minut, bo tyle czekaliśmy na przyjazd pogotowia, skutecznie prowadzić reanimację. Zespół ratunkowy ma przy sobie odpowiedni sprzęt i leki. My nie mieliśmy nic. A jednak się udało. Dziś Jerzy Kulej mówi, że chce znów pojeździć na nartach wodnych.

Nie pochodzę z rodziny lekarskiej. W Liceum im. Królowej Jadwigi w Siedlcach interesowałem się zarówno biologią, jak i historią. Jednak moją największą pasją był sport. Uprawiałem wyczynowo karate i mój trener, gdy powiedziałem mu, że chcę iść na studia sportowe, powiedział: "Śmigiel, nie idź na AWF, tylko na medycynę". Wcześniej w ogóle o tym nie myślałem. Postanowiłem połączyć zawód lekarza i sportowca.

Był początek lat 90. Medycyna sportowa była u nas w powijakach. Udało mi się dostać stypendium MKOl i wyjechałem na prawie dwa lata do Szwajcarii. W pierwszej w Europie klinice sportowej w Bazylei nauczyłem się nie tylko zawodu, ale i podejścia do pacjenta. Kiedyś przyjechał do nas 90-latek z Hanoweru, który nabawił się kontuzji, grając w tenisa. Chciał, żebyśmy mu pomogli wrócić do sportu. Zapytałem mojego przełożonego, dlaczego nie powiedział mu, żeby zamiast poddawać się długiej i bolesnej kuracji, po prostu darował sobie grę w tenisa. Szef popatrzył na mnie srogo i zapytał: "A za kogo ty się masz? Jeśli pasją tego człowieka jest sport, to masz mu pomóc, a nie doradzać, żeby zrezygnował z tego, co kocha!".

Wróciłem do Polski, choć mógłbym żyć dostatnio, pracując na Zachodzie. Miałem dwadzieścia parę lat i marzyłem o tym, by stworzyć w Warszawie taką klinikę jak w Bazylei. Wokół słyszałem głosy "życzliwych", którzy podpowiadali, że nie da się wyżyć z leczenia sportowców. Tłumaczyłem, że medycyna sportowa zajmuje się ludźmi aktywnymi, bo urwać więzadło w kolanie może zarówno piłkarz ekstraklasy, jak i zwykły amator, a w Polsce zmienia się styl życia i coraz więcej ludzi będzie uprawiać sport. Gdy 15 lat temu z grupą pasjonatów otworzyliśmy w Warszawie Carolina Medical Center, nie dawano nam szans na przetrwanie nawet dwóch miesięcy. Jak to? Prywatna przychodnia, w której pacjent oficjalnie płaci i dostaje rachunek, a nie wsuwa lekarzowi kopertę do kieszeni? Zaczynaliśmy od wynajmowania 400-metrowego lokalu.

Dziś mamy duże nowoczesne centrum medyczne, którego zazdroszczą nam przyjaciele ze Szwajcarii. Wiedzie nam się dobrze. Przyjmujemy wszystkich, którzy potrzebują pomocy. Lubię leczyć sportowców. Są indywidualistami, skrajnymi egoistami, ale to jedyna metoda, by zostać mistrzem świata w swojej dyscyplinie. Wśród siedmiu miliardów ludzi najlepszy może być tylko jeden. Lekarz, który pracuje ze sportowcami, musi znać ich mentalność. Nie może to być ktoś, kto waży 120 kilogramów i w życiu nie uprawiał sportu. Chorobę zawsze traktuję jak walkę. Nigdy się nie poddaję, choć lecząc najlepszych, trzeba podejmować ryzykowne decyzje. Za każdym razem stawiam na szali cały swój autorytet.

Lubię wyzwania. Często trafiają do mnie trudne przypadki. Kiedyś zaproponowałem operację bardzo znanemu zawodnikowi Interu Mediolan i mój przyjaciel, lekarz sportowy, spytał: "Ty się nie boisz? Klub zapłacił za niego 20 milionów euro!". Jest taki dowcip: do najlepszego jubilera w Antwerpii przychodzi klient z ogromnym brylantem wartym sto milionów dolarów i prosi, żeby przewiercił przez klejnot dziurkę. Jubiler kręci głową i mówi: "Nie ma szans, ale niech pan idzie naprzeciwko. Tam jest gość, który to panu zrobi". "Taki dobry?". "Nie, taki głupi, że nie wie, ile to jest warte".

Podczas operacji włączam muzykę klasyczną. Nauczyłem się tego od mojego mentora w Bazylei. Odkryłem, że Mozart, Bach i Beethoven wpływają pozytywnie na koncentrację. Niektóre kompozycje kojarzą mi się z konkretnymi operacjami. Inną muzykę włączam przy operacji kolana, a inną przy rekonstrukcji ścięgna Achillesa. Jak znajdę trochę czasu, ułożę specjalną playlistę dla chirurgów. Przyznam, że niekiedy zazdroszczę kardiologom, że codziennie ratują ludzkie życie. Ja staram się ratować marzenia.

Rozmawiał: Sergiusz Pinkwart


Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Dowiedz się więcej na temat: kompozytor | lekarze
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy