Dobromir Makowski: Chuligan, który wyrwał się z piekła

Dobromir z dyplomem magisterskim /archiwum prywatne
Reklama

Tułaczka po domach dziecka, alkohol, narkotyki, rozboje. Nieustanne potknięcia i upadki, niezliczone próby podniesienia się. Właśnie tak przez wiele lat wyglądało życie Dobromira Makowskiego – byłego narkomana i chuligana. Dziś mówi o sobie, że powstał z martwych. Pasją do życia chce zarażać innych. Zapraszamy do zapoznania się z fragmentami książki pt. „Wyrwałem się z piekła” oraz do naszego wywiadu z „Makiem”.

Toruńska 50

[...] Po raz pierwszy alkohol w naszym domu dostrzegłem po jednym z późnych powrotów taty z pracy. Nie wiem, czy był w nim obecny już wcześniej. Może po prostu nie zdawałem sobie z tego sprawy. Jeszcze gdy byliśmy w pierwszej klasie szkoły podstawowej, ojciec zachowywał się czasami jakoś tak dziwnie. Nie był agresywny, wręcz przeciwnie - bardzo miły, przytulał nas i zasypiał. Pewnego razu, kiedy położyliśmy się spać, tata spadł ze swojego łóżka. Próbując z powrotem go tam wsunąć, czuliśmy dziwny zapach, który bił od niego. Nie wiedzieliśmy jeszcze, czym jest wódka i jak pachnie człowiek, który jej nadużył.

Mijały miesiące, a spadanie z łóżka zdarzało się tacie coraz częściej. Pamiętam, jak raz może koło drugiej w nocy tata obudził nas, wołając głośno: "Radek, Dobek! Ja umieram!". Przestraszeni położyliśmy się przy nim i płacząc, prosiliśmy, żeby nie umierał. Tata powiedział, żebyśmy podali mu buty i kurtkę. Pomogliśmy mu się ubrać i po raz pierwszy poszliśmy z nim do sklepu nocnego niedaleko naszego domu, gdzie kupił kilka butelek z jakimś napojem, mówiąc, że dzięki nim nie umrze. Te kilka piw - bo to ono było owym leczniczym napojem - ekspedientka schowała do reklamówki i podała jednemu z nas. Potem odprowadziliśmy tatę do domu. Spadanie taty z łóżka z czasem przestało być zabawne, a coraz częściej przyjmowało formę nocnych pobudek i obowiązkowych wycieczek po alkohol do pobliskiego sklepu nocnego.

Reklama

Gdy byliśmy z Radkiem w drugiej klasie, problem alkoholowy naszego taty przybrał już zaawansowane rozmiary. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że to nie jest normalne. Myślałem, że wszyscy tatowie tak mają. Zaczynałem budzić się w nocy pełen strachu, że tata znowu będzie wołał, iż umiera. Płakaliśmy z Radkiem, klęcząc przy wersalce, kiedy tata mówił nam, że jeśli nie chcemy, aby umarł, musimy iść do sklepu po dwa wina albo kilka piw, czasem po wódkę. Nie zastanawialiśmy się wtedy długo i od razu szliśmy do monopolowego - raz ja, raz Radek.

Którejś nocy tata, zataczając się, wstał z wersalki i powiedział, że pójdziemy do sklepu razem, jako jedna rodzina. Była może druga w nocy, zima, kiedy w trójkę wyszliśmy z domu. Radek szedł z lewej strony, a ja z prawej. Jakoś dotarliśmy do sklepu, tata kupił, co miał kupić, ale wracając do domu, potknął się i osunął na ziemię na środku chodnika. Nie wiedzieliśmy, co się stało. Nie umiałem nazwać tych dziwnych stanów, w które wpadał tata. Wiem, że wtedy przerażeni budziliśmy go, szarpiąc i klepiąc po twarzy. Trwało to może z pół godziny. Klęcząc przy tacie, płacząc ze strachu i zimna, wołaliśmy, żeby się obudził. Po jakimś czasie udało nam się, tata się ocknął i powoli - podtrzymując go to z lewej, to z prawej strony - dotarliśmy w trójkę do mieszania. [...]

Ucieczka

[...] Wróciliśmy do naszego pustostanu i jeszcze raz zaczęliśmy w nim szukać najodpowiedniejszego miejsca na nocleg. Nie wymagaliśmy dużo, ale miejsce, w którym spaliśmy poprzedniej nocy, wcale nie było tak zaciszne, jak wcześniej myśleliśmy. Gdy pierwszego wieczoru wchodziliśmy do budynku, było już ciemno, więc nie chcieliśmy zagłębiać się zbyt daleko. Teraz ku naszemu zdumieniu okazało się, że budynek ten jest o wiele większy, niż początkowo sądziliśmy, a w jego najwyższej części znaleźliśmy pokój, w którym zrobiliśmy sobie sypialnię - położyliśmy stare deski z budowy i przygotowaliśmy nasze kartony.

W pokoju obok ustawiliśmy krzyże i obrazki, tworząc coś na kształt kapliczki. W obu pokojach rozstawiliśmy znicze, które wieczorem, gdy zaczęło się ściemniać, a my kładliśmy się spać, po kolei zapalaliśmy. Wbrew naszym oczekiwaniom znicze w niczym nam jednak nie pomogły i wcale nie zrobiło się cieplej. Pamiętam, jak trzęsąc się z zimna, rozmawialiśmy z Michałem o naszych marzeniach. Nie chcieliśmy żadnego wypasionego sprzętu, pieniędzy ani modnych ciuchów. Każdy z nas pragnął mieć po prostu normalny dom, w którym nie byłoby alkoholu, awantur i bijatyk. Tak zasnęliśmy, przykryci kartonami.

Obudził mnie ból w nogach i hałas w dolnej części obiektu. Noc była tak samo zimna jak poprzednia. Stopy niemal mi zamarzały. Kiedy obróciłem się na bok, zobaczyłem, że Michał gdzieś zniknął. Byłem chyba zbyt zaspany, żeby poukładać sobie w głowie to wszystko: hałas, który mnie obudził, brak Michała, miejsce, w którym byłem. Kiedy schodziłem po schodach, rozglądając się za kolegą, nagle usłyszałem wrzaski, a następnie poczułem silne szarpnięcie za ramię. Dorosły mężczyzna, którego rękę miałem na barku, głośno wykrzykiwał: Mamy was, gnoje! Nie rozumiałem całego zdarzenia. Czułem tylko ból, kiedy ktoś raz po raz okładał mnie po głowie. Mężczyzna wzmocnił jeszcze bardziej swój uścisk i siłą ciągnął mnie po schodach na plac przed budynkiem. Gdy tam dotarliśmy, okazało się, że stoi tam już cała grupa podobnych dorosłych mężczyzn cieszących się ze swojego triumfu. Zobaczyłem zapłakanego Michała, który trzymany mocno przez kolejnego dorosłego, jak się za chwilę okazało - policjanta, niczym ofiara złapana w sieć, tłumaczył się chaotycznie. Jednym ze stojących ludzi był właściciel budynku i prawdopodobnie to on wezwał policję. Ktoś musiał mu zapewne donieść o zniczach płonących w pustostanie. Nie widzę innego wyjaśnienia tego, skąd mógł się dowiedzieć o naszej tam obecności.

Policjanci wsadzili nas do radiowozu i zawieźli na komendę. Tam siedzieliśmy kilka godzin, przesłuchiwani przez policję. Opowiedziałem im wszystko o całym zdarzeniu w domu, o tym, że tato nas bił, że w domu był alkohol, o tym, jak się bałem, ale policjanci pytali tylko o te znicze i obrazy w domu. Czułem się bardzo niezrozumiany, a od tych ludzi czuć było tylko chłód. Śmiali się, żartowali, nikomu nie było nas żal.

Gdy przesłuchanie się skończyło, jeden z policjantów zapowiedział, że odwiezie mnie do domu. Sprzeciwiłem się mu. Powiedziałem, że nie chcę tam jechać, bo boję się taty. Naprawdę się go bałem. Wiedziałem, że nie kontrolował swoich zachowań, że pewnie wcale nie chciał mnie skrzywdzić, ale jednak... Miałem tylko jedenaście lat, ale już bez problemu rozpoznawałem w domu sceny zapowiadające, że zbliża się niebezpieczeństwo. Nie chciałem tam wracać. Na pewno nie teraz. Kiedy policjant skończył ze mną rozmawiać, do pokoju wszedł drugi funkcjonariusz i powiedział, że pojadę z nim do pogotowia opiekuńczego. "Pogotowia!", pomyślałem. Pogotowia opiekuńczego. Słowo "pogotowie" zawsze dobrze mi się kojarzyło - z czymś, gdzie można znaleźć pomoc i ratunek. Nie potrafiłem jednak wyobrazić sobie tego tajemniczego miejsca, jakim było pogotowie opiekuńcze na Krokusowej w Łodzi, a przede wszystkim nie wiedziałem, jak bardzo myliłem się w swoich oczekiwaniach. [...]

Zobacz wywiad Łukasza Piątka z Dobromirem Makowskim:

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy