Duży w Maluchu: Artur Andrus

Dziennikarz, poeta, kabareciarz - Artur Andrus to znana osobowość radiowo-telewizyjna. Jednak w tej roli, pasażera białego Fiata 126p, jeszcze go nie widzieliście!

Filip Nowobilski: Jako piosenkarz, dziennikarz, kabareciarz musi pan ciągle poruszać się po kraju. To chyba też dobry sposób na to, aby nie popaść w rutynę...

Artur Andrus: Ja robię tak dużo różnych rzeczy, aby się nimi nie znudzić. Jak za dużo sobie pośpiewam lub popiszę, to uciekam do czegoś innego.

A które z zajęć sprawia panu najwięcej przyjemności?

- To, od czego wszystko się zaczęło, czyli radio. Jest mi do niego najbliżej.

Wspominał pan kiedyś, że pańska kariera zaczęła się w tym złotym okresie na początku lat 90. Jako student dość szybko znalazł Pan zatrudnienie na etacie. Nie jest Panu szkoda tych wszystkich studentów studiów humanistycznych, którzy próbują zostać dziennikarzami, ale są na przegranej pozycji?

- To przegrana lub nie przegrana. Jak ja zaczynałem to były cztery programy radia. Mediów było tak mało, że trzeba było się bardzo starać, aby znaleźć zatrudnienie. Inna sprawa, że wydział dzienny studiów dziennikarskich był tylko jeden w Polsce, więc paradoksalnie mogło być łatwiej gdzieś się zaczepić. Inna sprawa, że nie było portali internetowych. Może faktycznie było łatwiej...

Nie było też YouTube'a, z którego ja się wywodzę...

- Początkowo może i było takie ledwo drwiące spojrzenie w jego kierunku ze strony mediów tradycyjnych, ale to musiało się zmienić, gdyż widać jaką to ma siłę.

Przy okazji "Szkła kontaktowego" wiele razy wypowiadał się Pan na tematy polityczne. Zastanawiam się, czy podchodzenie z dystansem do takich takich spraw nie zrobiło Panu problemów...

- Nauczyłem się, że potrzebne jest dużo pokory i odrobinka przekory. Ja na polityce się nie znam, ale jak często powtarzam lubię wypowiadać się na tematy, o których nie mam bladego pojęcia. Z tego co widzę, to robi to wielu ludzi, więc dlaczego miałbym być inny? Czy mi to nie zaszkodziło? Raczej nie bardzo, może poza kilkoma złośliwymi komentarzami. Ale gdy pytam o konkrety, to nagle dyskusja ucicha.

Reklama

"Szkło kontaktowe" często odbierane jest przez pryzmat telefonów, które odbieramy w studiu. Często dzwonią do nas bardzo sfrustrowani, oburzeni ludzie. Moim zadaniem aż za bardzo. Nie można dawać się zwariować. Polityka niepotrzebnie dzieli i wchodzi ludziom do domów. Segregujemy znajomych na tych, którzy popierają PiS i tych za Platformą lub Nowoczesną. To nie powinno mieć miejsca.

Czy polityka to zawód dla normalnych ludzi?

- Pod wieloma względami mają gorzej. Ciągle są na cenzurowanym. Ich wypowiedzi wyciągane są z kontekstu. Ja im nie zazdroszczę. Jest sporo ideowców i dużo ludzi przypadkowych. Denerwuje mnie to jak prosty podział został narzucony. "Jesteście albo z nami, albo z nimi". Jeśli nie jesteście z nami, to jesteście oszołomami albo złodziejami. Dla niektórych sympatyzowanie z lewicą i bycie patriotą zupełnie się wyklucza. Boję się ludzi, którzy twierdzą, że wiedzą wszystko...

A jakie są zasady nadrzędne jeśli chodzi o humor. Z czego można się śmiać, a z czego nie?

- Nie chciałbym kogoś krzywdzić tym, co mówię. Najbezpieczniej jest się śmiać z samego siebie. Kiedy potrafimy to robić, to dobrze o nas świadczy.

Z drugiej strony jest ta cała sztuka "roastowania". Człowiek siedzi na środkowym fotelu i musi się śmiać, a wcale mu może być nie do śmiechu, kiedy to jest "obrzucany błotem". Chyba nie chciałby pan tego doświadczyć...

- Niespecjalnie. Jeśli chodzi o współczesne formy, to często mnie rażą. Na przykład w stand-upie razi mnie nadmierna chęć bycia wulgarnym. Nie jestem przeciwnikiem mocniejszych słów na scenie, ale tylko w sytuacji, kiedy są one uzasadnione i mają mnie rozbawić. Mistrzem był Andrzej Waligórski, który nie bał się ich używać w swoich tekstach, ale robił to w bardzo precyzyjny sposób.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy