Grzegorz Jarzyna - czy jestem artystą?

Ma władzę, małego pieska, piękne kobiety i dekadenckie myśli. Zastanawia się, czy jest artystą. Uprawia rośliny. Kiedyś będzie panem ogrodnikiem. Jak już będzie zjeżdżał do boksu. A na razie za pomocą elitarnej jednostki o nazwie TR Warszawa robi sztuki, na które czeka świat. W grudniu w wiedeńskim Burgtheater premiera jego "Medei". Grzegorz Jarzyna w rozmowie z Michałem Kobrą Kowalskim.

Dałeś nam antyoperę. W gazetach napisano: "Grzesiek, wracaj do teatru". Nigdzie nie wracam, idę dalej. "Giovanniego" okrzyknięto "Eroticonem 2006", "Seksem w wielkim mieście".

To ładne określenie, podoba mi się - "Eroticon 2006". Natomiast z tym wielkim miastem bym nie przesadzał. Seks w naszym kraju to problem. Jest to kwestia pokoleniowej ułomności, która trafiła tak wysoko, że swoboda seksualna stała się orężem politycznym, który ukształtował ją jako wykroczenie, prawie zbrodnię. W "Giovannim" miałem ochotę poucinać wszystkie sceny seksualne i pozakrywać nagość, tak dla ogólnej satysfakcji. Pomyślałem jednak: w imię czego mam rezygnować, jeżeli tak to widzę? Natomiast jedno, co widzę, to że tu i tam ten seks jest w wielkiej masce.

Reklama

Częste używanie przez Ciebie pseudonimów wprowadziło dezorientację u widzów.

Trochę się to myliło, ale w końcu wyszło, że te wszystkie alter ego: Sylwia Torsh, + czy Warianow to Jarzyna. Wtedy nie byłem jeszcze gotowy. Moja droga to poszukiwanie. "Zaryzykuj wszystko", "Macbeth: 2007" czy "Giovanni" były robione z pełnym poczuciem świadomości użytych środków. Na tym etapie poznałem siebie jako reżysera.

Te projekty rozmijają się jednak z krytyką.

Może jest to niepokojące, a może dobre, tego do końca nie wiem. W każdym razie to, co mnie się podoba, mniej podoba się "jurorom". Dlatego tak bombardują...

Niezależnie od tego, czy krytyki są złe, czy dobre, nie ma biletów na spektakl. W widowni wyrobił się już kredyt zaufania. Myślę, że dla tego projektu czas będzie sprawiedliwy. Mam takie przeczucie, że "Giovanni" wyprzedził świadomość krytyki. Za dwa lata chętnie rozliczę się z tych słów. Ktoś napisał: "Żeby sobie Jarzyna nie myślał, jak będzie jadł śniadanie, że jest taki genialny".

Generalnie krytycy zajmują się tym, co ja sobie myślę i bardzo się troszczą o to, co powinienem robić, żeby osiągnąć sukces. Zainteresowanie materią przedstawienia jest już dla nich tylko tłem. Krytyka przedstawienia sprowadza się jedynie do oceny, to myślenie zerojedynkowe: sukces albo klapa. Nie widzę tu horyzontu. Mam ciche podejrzenie, że nasi krytycy nie chodzą do kina i nie uczęszczają na wystawy sztuk plastycznych. Nie wiem, skąd ta dwudziestowieczna linia, że nie wolno mieszać gatunków. Źródeł szukam w naszej dwustuletniej izolacji kulturowej. Oczywiście, nie można generalizować, są tacy, którzy...

Na przykład "święta trójca", czyli panowie: Pawłowski, Gruszczyński i Drewniak. Oni tworzyli tarczę antyrakietową dla polskiego teatru w dobie przełomów. Ta trójca wciąż poszukiwała i ścigała się ze sobą w spostrzeżeniach. Nazywała zjawiska, okresy, ferment, który trwał w polskim teatrze i szybko to kategoryzowała.

Andrzej Chyra, główna gwiazda "Giovanniego", podczas prób przechodził trudny okres swojego prywatnego "giovannizmu" (rozstanie z Magdaleną Cielecką, nagłośnio ne w mediach flirty z innymi kobietami). Myślisz, że dzięki temu był prawdziwszy w roli amanta?

To jest poza materią sztuki. A jeżeli miało jakiś wpływ, jest to jego prywatna sprawa. Równie dobrze mogło zaszkodzić jego kondycji. Jeżeli to prawda, muszę przyznać, że Andrzej w pracy wykazał się sporym profesjonalizmem.

Prześladują Cię myśli dekadenckie?

Ciągle są wokół mnie, bo życie w sztuce to pewien dekadentyzm wpisany w samą materię. Raz wypada to lepiej, raz gorzej.

...a raz Jarzyna chce sobie podciąć łodygę?

To są plotki, nigdy nie miałem myśli samobójczych. To nie jest zgodne z moją naturą i ostatnie, co można o mnie powiedzieć. Choć faktem jest, że to, co się robi i jaki ma to ostateczny wydźwięk, jest pochodną okresu, w jakim się znajdujesz. 

Lepiej robi się sztukę w cierpieniu czy odwrotnie?

Kiedy uczyłem się na reżysera, Krystian Lupa mawiał mi, że artysta powinien cierpieć. Nie wiem, czy jest to prawda, w moim wypadku chyba nie. Im mniej mam problemów ze sobą, tym łatwiej realizuję się w pracy, to zresztą idzie w dwóch zwrotnych kierunkach. Kiedyś poczułem, że muszę zrobić komedię i zdystansować się do rzeczywistości. Tak powstało "Zaryzykuj wszystko", wtedy poczułem smak artystycznej wolności. Lubię duże amplitudy, od tak wypasionego teatru jak "Giovanni", do "Zaryzykuj..." - prostego, liczącego na przypadek, nowe sytuacje i inną orientację przestrzeni.

Czy dostrzegasz brak promowania kultury w telewizji?

Telewizja to komercyjno-polityczny śmietnik. Pieniądze i polityka zawładnęły duszami telewizyjnych decydentów. Z pewną nadzieją śledziłem losy kanału kulturalnego w telewizji publicznej, ale on też stał się przedmiotem manipulacji politycznych. W kuluarach słyszy się, że powstać ma sztuka w oparciu o ostatnie wydarzenia polityczne w Polsce. Myślimy o jakimś przełożeniu, jednak jeszcze czekamy, jak sytuacja rozwinie się dalej.

Z drugiej strony pożądany jest dystans, szczególnie do polityki w naszym kraju. Zdzierasz swoją sztuką knebel informacyjny, jaki próbuje się nałożyć innym środkom przekazu. TR jest w pełni niezależny, cenzura do nas nie dociera. Mam nadzieję, że nasze spektakle poszerzają spojrzenie widzów, ich świadomość oraz że otwierają jakieś nowe przestrzenie, które w natłoku informacji, chaosu i zaniedbań dookoła, pozwalają człowiekowi oderwać się i pójść w innym kierunku.

Czy ocean serialowy, w którym pływa nasza rzeczywistość, dałoby się jakoś wykorzystać w teatrze?

Nie sądzę, ponieważ cały ten serialowy marazm to chałtura, miazga, która oddala nas od sztuki. Można to łatwo wyprodukować i tym fast foodem kultury nakarmić miliony osób, a starczy dla każdego. Dla życia teatralnego nie jest to dobre zjawisko, ale trzeba je tolerować, bo ono jest i będzie. Młodych aktorów, tych którzy przeszli przez Teren, nie zobaczysz w telenoweli, bo dla nich to porażka na drodze rozwoju. Mam przynajmniej taką nadzieję.

Jacek Poniedziałek też próbował inaczej, kiedy przyjechał do Warszawy, a obecnie zgrabnie godzi jedno z drugim.

Na początku z tym walczyłem. Później stwierdziłem, że nie powinienem się na ten temat wypowiadać, ponieważ są to osobiste decyzje aktorów naszego zespołu. One oczywiście mają pewien wpływ na nasz repertuar, bo postać kreowana przez takiego aktora może kojarzyć się widzowi z postacią z serialu, a nie z tą, która została wykreowana w spektaklu.

Z drugiej jednak strony sądzę, że nasza widownia nie ogląda telenowel i za bardzo nie kojarzy tych osób z telewizją.

"Giovanni", "Macbeth: 2007". Gdzie jesteś obecnie?

Jestem jeszcze trochę w "Macbethcie", ponieważ przygotowujemy wersję telewizyjną tego spektaklu. "Giovanni" był przedsięwzięciem, które mnie kosztowało dużo wysiłku - aż sześć miesięcy pracy. Dlatego chcę też trochę odpocząć, nabrać sił i dystansu do rzeczywistości. A obok cały czas pojawiają się kolejne myśli, rozwijają się świeże tematy.

Czy teatr, jaki uprawiasz, może pełnić funkcje religijne?

Na pewno teatr i Kościół mają wspólne funkcje, coś z odświętności i pracy z czymś niezwykłym. Jako dziecko, a potem jako ministrant uwielbiałem uroczystości wielkopostne, które rozgrywały się przed kościołem i w kościele.

Dlatego Teatr Rozmaitości wyszedł na miasto, w Teren Warszawa?

Wyprowadziłem go poza mury teatru po to, by opanować trochę to miasto, wyjść do widza. Organizacja przestrzeni teatralnej, gry aktorskiej, improwizacja, umiejętność dopasowania się do nowych warunków rozwiązały problem zamknięcia się w teatralnej pustce.

Ale Ciebie nie interesuje widz, zdobywasz go inaczej.

Kiedy zaczynałem robić teatr, byłem pod dużym wpływem filozofii Grotowskiego, który mówił, że teatr robi się dla czegoś trzeciego. Widz nie jest istotny, gra się dla wartości metafizycznych. Grotowski miał przeczucie trzeciego oka. Między widownią a grającymi przepływa energia, która jest właśnie tą trzecią wartością. Jeżeli ta energia powstanie, wtedy następuje jakaś reakcja, poruszenie czy fala metafizyczna.

Albo krew.

Krew jest symbolem przewijającym się we wszystkich kulturach. Pijemy ją. Jest w niej coś mistycznego. Kiedy widzę, jak na scenie z człowieka wycieka ta lepka czerwień, to czuję, że została przekroczona granica teatralnej rampy i naruszona ludzka tkanka.

Powiedziałeś kiedyś, że widzisz szansę dla polskiej kultury w wejściu do Unii Europejskiej. Jesteśmy już jej członkiem, a wolnej kultury coraz mniej, a Tobie jako dyrektorowi często się dostaje.

Na początku walczyłem o wolność wypowiedzi w teatrze. Kiedy w TR produkowany był "Hamlet", często byłem wzywany i przesłuchiwany przez radnych i mojego miejskiego dyrektora. W rezultacie nie dostaliśmy żadnych pieniędzy na ten spektakl. Wbrew naciskom z urzędu miasta doprowadziliśmy do premiery. Przez cały następny sezon wychodziliśmy z długów. Historia pokazała, że było warto.

Ale Twoja relacja z radnymi to dalej sofistyka.

Tak, ale ona zmienia się, przynajmniej raz na cztery lata. Zaczynają się wybory i będą nowi urzędnicy, może coś się zmieni. Dotychczasowi radni nie mieli pojęcia o teatrze, ale wypowiadali się w sposób bardzo autorytatywny. Radni nie mają wpływu na repertuar, ale strategiczne kierunki rozwoju teatru leżą w ich rękach. W ich oczach nasza działalność sprowadza się do rozwiązłości moralnej i niszczenia tradycji narodowych.

Uciekłeś od polskiej tradycji?

Nasz teatr nie ucieka od tradycji, ale ją kształtuje.

Jakie pytanie najczęściej sobie zadajesz?

Takie, jakie Sydney Price postawił sobie w "Bziku Tropikalnym": czy jestem artystą?

Co to znaczy "być artystą"?

To znaczy odkrywać i nazywać nowe rejony. Naświetlać zjawiska kulturowe, uczyć patrzeć inaczej niż ogół.

Komu się teraz więcej obrywa, Warlikowskiemu czy Jarzynie?

Raczej Jarzynie. Dostaje cięgi, bo marnuje swoją drogę, chłopak. Warlikowski jest na fali i chwała mu za to.

A Ty w co w ogóle wierzysz, Grzesiu?

W Boga wierzę.

Tak po prostu, zwyczajnie?

W życie wiekuiste wierzę. Wierzę, że jesteśmy cząstką jakiejś kosmicznej duszy, że każdy z nas ma to przeczucie. Nie wierzę, że to wszystko się po prostu kończy, ale to nie dlatego, że chcę czegoś więcej.

Nie kuszą Cię już laury?

Wyleczyłem się z nagród. W pewnym okresie zebrałem ich za dużo. Sukces przynosi mało szczęścia, a dużo odpowiedzialności.

A jak masz tego wszystkiego dość, to co?

Kino bardzo lubię. Muzyki słuchać lubię.

Myślisz o potomstwie?

Dojrzewam do tego. Na razie małego pieska mamy.

Przy obcowaniu ze sztuką mózg wydziela chemię, która działa na zasadzie środków psychotycznych. Lubisz ten stan?

To się nakręca, a porównywalne jest ze skokiem ze spadochronem. Oprócz adrenaliny organizm wytwarza taką substancję, że czujesz się przez dwie godziny podhajowany i jest ci wesoło. Niekiedy się to zdarza przy ekstremalnych próbach. Czasem, jak dobrze idzie spektakl, czuje to też widownia. Aktorzy mówią wtedy, że jest doskonały synchron, który stał pomiędzy widownią a nimi, dlatego tak zagrali.

Czy dyrektor Jarzyna gustuje w roślinach?

Oj bardzo. Lubię je sadzić, podlewać i patrzeć, jak się rozwijają. Drzewa lubię. Rosną powoli, ale systematycznie. Dają mi poczucie konstansu i zakorzeniają mnie w rzeczywistości. Mam marzenie, że gdy będę już zjeżdzał do boksu, to na horyzoncie pojawi się wielki ogród i zostanę wtedy panem ogrodnikiem.

Machina
Dowiedz się więcej na temat: Warszawa | teatr
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama