​Henryk Gołębiewski: Dwadzieścia lat na marginesie życia

- Dawniej żartowałem, że mam osiemnaście fachów, a dziewiętnasty to bieda - mówi Henryk Gołębiewski, aktor, awanturnik, gwiazda kina młodzieżowego, odtwórca głównej roli w kultowym filmie "Edi".

Henryk Gołębiewski to dziś najsłynniejszy po Janie Himilsbachu polski naturszczyk. "Mokotowski charakterniak", "bajerant", "git-człowiek" po raz pierwszy opowiada o swoim barwnym życiu. W latach siedemdziesiątych z warszawskiego podwórka trafia prosto na plan filmowy i zostaje gwiazdą kultowych filmów i seriali dziecięcych (m.in. "Podróż za jeden uśmiech", "Stawiam na Tolka Banana"). Potem znika nagle z ekranu, doświadcza licznych zawirowań życiowych, aby po dwudziestu latach ponownie zdobyć popularność dzięki głównej roli w "Edim".

Co się z nim działo podczas tej długoletniej przerwy? Hazard, alkohol, ciężka choroba - wszystkim przeciwnościom losu stawił czoła z niebywałą godnością. W rozmowie z przyjacielem Tomaszem Solarewiczem aktor odsłania tajemnice swojego życia zawodowego i prywatnego. Wspomnienia ubarwia anegdotami z planu filmowego, podwórka, pracy na budowie, wojska oraz lokali rozrywkowych czasów PRL-u.

Reklama

W swoich opowieściach potrafi być ostry, czasem sentymentalny, zawsze jednak pozostaje ujmująco skromny. Oto portret człowieka, który mimo wielkiej popularności zawsze pozostaje sobą, bez względu na to, czy jest akurat na budowie, gdzie wciąż pracuje, czy na planie filmowym, na którym bywa od czasu do czasu.

Przeczytaj przedpremierowy fragment wywiadu rzeki z Henrykiem Gołębiewskim "Zygzakiem przez życie", który ukaże się w księgarniach 2 marca:

Henryk Gołębiewski: Dlaczego zaraz "na marginesie"?

Tomasz Solarewicz: Tak mi się jakoś ułożyło. Mam zmienić?

- Niech zostanie. Ale te dwadzieścia lat nie było marginesem. Tym, co przeżyłem, można by obdzielić dziesięć scenariuszy.

Przepraszam, jeśli cię uraziłem... Ale po tak fantastycznej młodzieżowej karierze nagle zapadłeś się pod ziemię. Dlaczego?

- Bo nie miałem parcia na szkło, jak to dzisiaj okreś­lają. Nie było agencji aktorskich, menedżerów, agentów, tak jak dzisiaj. A ja nie łaziłem po wytwórni filmów na Chełmskiej, nie łasiłem się, nie zabiegałem.

Nie ciągnęło cię do szkoły aktorskiej? Przecież przyjęliby cię z otwartymi ramionami.

- Prawdę mówiąc, w ogóle nie chciało mi się uczyć. Wolałem inne rozrywki - dziewczyny, winko, gitowanie. Wystarczyła mi zawodówka ślusarska. Poza tym i tak mówią o mnie "złota rączka". Gdyby wszyscy mieli maturę i poszli na studia, to kto by w tym kraju malował, remontował, sprzątał? Prezydent Wałęsa też jest tylko po zawodówce.

Kończysz wojsko i co dalej?

- Do roboty. Do Instalu. W brygadzie remontowej mojego ojca. Jako szklarz, stolarz, malarz, ślusarz narzędziowy... Czego ja nie robiłem! Mieliśmy fajną ekipę. Pamiętam wiele śmiesznych sytuacji. Jeden kolega - Stefcio - miał lęk wysokości. I lubił zabalować. Któregoś dnia rano przychodzi do roboty - oko podbite, pół zęba nie ma! Spowiada się, że w nocy miał jakąś nawalankę w knajpie. Ale nie to jest najzabawniejsze. Ni stąd, ni z owąd pojawia się kierowniczka budowy. I nagle po Stefciu ślad zniknął, jakby rozpłynął się w powietrzu. Szukamy go wszędzie, nawołujemy, może wpadł do jakiegoś dołu albo schował się w betoniarce? W końcu kierowniczka odjeżdża. I wtedy słyszymy błagalny głos: "Koledzy, pomóżcie...". Zadzieramy głowy, a tam w górze, na rusztowaniu siedzi przerażony Stefcio - wleźć potrafił, ale zejść już nie - tak się bał kierowniczki, że wyczuje od niego alkohol i wyrzuci dyscyplinarnie. Jakoś go zdjęliśmy. I ten agregat został brygadzistą! Kiedyś lepikujemy dach, a Stefcio odchodzi na bok, patrzy na swoje kamasze i oznajmia: "Chłopaki, buty oklejone lepikiem są o wiele cięższe".

- Inna historia: kiedy pracowałem w Instalu, jako najmłodszego wysyłali mnie po procenty. I była umowa: jeśli zmieściłem się w określonym czasie, dostawałem porcyjkę. Tak zmotywowany przeskakiwałem płot, pędziłem do monopolowego, a potem ledwo dysząc, z wywalonym jęzorem, wracałem do brygady. I nawet rekord pobiłem! Po jakimś czasie, kiedy uznano, że "praktyka" jest zaliczona pozytywnie, wzięli młodszego, ale ten, zamiast szybciusieńko przygalopować z trunkami, tak się zaprawił, że nie było go półtorej albo dwie godziny. Wrócił z pustymi rękami i bez pieniędzy. Ale byliśmy wkurzeni!

Wyobrażam sobie...

- Następna opowieść, tym razem o szabrowaniu. Na zakład przyjeżdżała ciężarówka z płytami, mijała portiernię, zawracała i z ukrycia chłopaki przerzucali przez mur cały towar na drugi wóz. A następnie wyjeżdżała pusta, portier się nie zorientował. Tak się kombinowało.

- Potem, z Instalu, wyjechałem do NRD na kontrakt, gdzie pracowałem w takiej grupie remontowo-budowlanej w Weisswasser, robota była ciężka, bo kucie tak zwanych strun (drutów) nie należy do łatwych. Trzeba było mieć siłę i kondycję. Razem z nami pracowali również inni kontraktowcy z demoludów. Zakwaterowano nas w mieszkaniach ze wspólną kuchnią. O ile pamiętam, było tylko śniadanie, resztę trzeba było załatwić we własnym zakresie. Po robocie chodziło się na piwko albo sznapsa i jakąś zagrychę.

- Od początku krzywo na nas patrzyli Kubańczycy, którzy też z nami pracowali. Któregoś wieczoru wpada do nas kolega, cały zakrwawiony, bo dostał łomot od Kubańczyków. No to my wyskakujemy, rwiemy takie łańcuchy, które wisiały dawniej przy ulicach między słupkami, i z tą bronią ruszamy na nich. Żebyś ty widział, jak oni spieprzali. Jak sarenki! Ulicą nadjechał jakiś trabant czy wartburg, a kierowca, kiedy zobaczył, co się dzieje, ze strachu wrzucił wsteczny i wycofał się z piskiem opon.

- Albo coś takiego. W tamtych czasach w Polsce obowiązywała prohibicja do godziny trzynastej. Strasznie to nam doskwierało. A w NRD hulaj dusza, Boga nie ma! W przerwie śniadaniowej idziemy z kumplem do spożywczaka, kupujemy buteleczkę i kawałek pasztetowej na zagrychę. Siadamy gdzieś na ławeczce i rozpoczynamy konsumpcję. Pasztet nawet niezły, popijamy go z gwinta alkoholem i... nagle oczy stają nam dęba! To był jakiś okropny owocowy likier, który w połączeniu z pasztetową dał mieszankę wybuchową. Do dzisiaj mnie mdli, jak o tym opowiadam.

- Ale muszę przyznać, że w Niemieckiej Republice Demokratycznej obowiązywała inna kultura picia. Niemiaszki nie uchlewali się tak jak my. Zawsze wiedzieli, kiedy powiedzieć "pas". A po alkoholu byli rozbawieni, rozśpiewani, a nie tak jak my szukający okazji do zaczepki.

I tak zostało do dzisiaj. My, Słowianie, jesteśmy bardziej wyrywni. Ale teraz zmienię temat. Jak ja jeździłem na handel do NRD, to najlepiej szły wiklinowe koszyki, kryształy, dżinsy...

- Każdy z nas to wtedy woził. A z powrotem - czekolady, buciki dziecięce, buty Salamandra, słodycze... Pamiętam, kiedyś wracałem do Polski. Celnik wlazł do przedziału, uważnie przyjrzał się każdemu pasażerowi. Ja siedziałem grzecznie, zatopiony w lekturze jakiegoś kryminału. Obok mnie stał neseserek i koszyk, który na szczęście niepostrzeżenie nogą wsunąłem pod siedzenie. I zaczyna się przesłuchanko - co się wiezie, ile tego i takie tam... Coś mnie tknęło i przyznałem, że wiozę dwanaście pudełek czekoladek. Pasażerowie zrobili wielkie oczy, bo takie ilości były wówczas zabronione. Groziło to konfiskatą i mandatem. Okazało się, że miałem dobre przeczucie - celnik docenił to, że powiedziałem prawdę, a u innych zrobił kipisz, wykrył kontrabandę i skonfiskował. Niestety, cała sytuacja nie skończyła się happy endem.

- Podczas dalszej podróży ktoś zaczął grać na harmonii. Zadowolony z tego, że nie zabrali mi towaru, usnąłem. I to był mój błąd. Po pociągu chodzili złodzieje i "kroili" śpiących podróżnych. Tak samo było ze mną. Po jakimś czasie budzę się w pustym przedziale, gdzieś na bocznicy. Towaru nie ma, pieniędzy nie ma, jedynie paszport mi zostawili (chwała Bogu!). No i w ten sposób przyjechałem do domu z pustymi rękami.

Ja stosowałem taki patent, że przedział zamykałem od wewnątrz łańcuchem z kłódką, które zawsze ze sobą woziłem. Wtedy można było spać spokojnie.

- Sprytnie.

Jak wspominasz swoją pracę na kontrakcie w NRD? Tak ogólnie.

- Całkiem fajnie. Niezłe zarobki, handelek, dobre piwko, żarcie, imprezki. Jedyne, co mnie zraziło, to rewizje podczas naszej nieobecności. Nie wiem, czego oni szukali. Czekoladowych Mikołajów? Aha, jeszcze jedna wesoła przygoda. Jak pamiętasz, pracowałem w Weisswasser. Kiedyś wybraliśmy się z kumplami na gościnne występy do jakiegoś odległego miasta. Przyznaję, nieźle zabalowaliśmy, bo Niemki na nas leciały. Ale kiedy mieliśmy wracać, a było to w nocy, to zastaliśmy zamknięty dworzec! Ostatni pociąg dopiero co odjechał. I co teraz robić? No i wpadliśmy na diabelski pomysł, żeby wracać do Weisswasser... na piechotę i to kolejowymi torami!!!

To coś w stylu, jak Bogdan Łazuka w słynnym filmie Nie lubię poniedziałku.

- Tylko że on szedł w dzień! A my w ciemnościach, po torach, w każdej chwili mógł nas rozjechać jakiś towarowy czy osobowy! No i jakimś cudem trafiliśmy bezbłędnie do domu! Przecież są wszystkie te zwrotnice, rozjazdy... Chyba Pan Bóg nas prowadził. Szliśmy sześć godzin, skuleni, zmarznięci, rozglądaliśmy się, czy po drodze nie ma jakiej stodoły ze słomą, żeby się kimnąć, ale się nie trafiła...

Jak potoczyły się twoje losy po powrocie z kontraktu?

- Najpierw przerwa na odwiedziny u wszystkich znajomych, potem szukanie roboty. W końcu trafiłem do Energetyki, tam pracowałem przy prodiksach (to takie płyty gipsowe) i przy szalunkach. Kopałem też rowy na kable. Pomimo iż bałem się prądu, zobaczyli, że jestem kumaty, i wzięli mnie do pracy przy wysokim napięciu. Byłem pomocnikiem montera - łączenie kabli, mufy. Też przy impregnacie.

Ponoć elektryka prąd nie tyka.

- A tynkarza wysokość nie przeraża.

A co z filmem? Nie próbowałeś wrócić?

- Powiem ci szczerze, Tomek, że o filmie zupełnie zapomniałem. Traktowałem to jako wesoły, ale zamknięty etap życia. Poza tym nie otrzymywałem żadnych propozycji. Kiedyś nie było agencji aktorskich, trzeba było samemu wydeptywać ścieżki. A mnie się nie chciało. Pieniądze niezłe zarabiałem, balowałem, zwłaszcza w hotelu MDM. I było git.

Pamiętam jedną z awantur w MDM-ie. Któregoś wieczoru gościłem się z moim szwagrem Koku i resztą ferajny przy stoliku, gdy nagle podszedł do nas jakiś obcy facet i koniecznie chciał się przysiąść. Nie znamy gościa, więc grzecznie mówimy, żeby smarował narty. Ten się zagotował i... znienacka uderzył szwagra. Wtedy do akcji wkroczył nasz funfel zapaśnik i jak nie przyfanzoli temu obcemu! Zrobiło się zamieszanie, tym większe, że tym namolnym gościem okazał się emerytowany major milicji. Ale przypał! Noc na dołku pewna. A może i dłużej. Na szczęście sytuacja się wyklarowała - major milicji wypowiedział zaklęcie: "Jesteście w porządku, chłopaki". I wydawało się, że wszystko uszło nam na sucho. Na pozór...

- Straciwszy ochotę na imprezowanie, zabieram się i wychodzę z lokalu. A tu już czeka blacharnia! No i zawijają mnie na dołek na Wilczą! Oj, kiepsko będzie - myślę. Pałki pójdą w ruch.

- I wtedy nieoczekiwanie przychodzi pomoc - ni stąd, ni z owąd pojawia się mój drugi szwagier - oficer milicji. Zabiera mnie do swojego gabinetu, z szuflady wyjmuje flaszkę i kieliszki. Rozlewa. Wypijamy. "A teraz ulatniaj się!" Nie trzeba mi było dwa razy powtarzać. Wyszedłem przez nikogo niezatrzymywany, jakby mnie tu nie było. Szwagier Waldek był w porzo.

To dosyć kontrowersyjna opinia wypowiadana przez git-człowieka...

- Nie wszyscy milicjanci byli mściwi. (...)

- Skoro jesteśmy przy temacie milicji, opowiem ci swoją historię. Dawniej co roku obchodzono święto Pierwszego Maja. Pochody, jarmarki i inne smarki. Z nudów zajechałem na plac przed Pałacem Kultury. Wszędzie tłumy, papierowe chorągiewki z gołąbkiem pokoju, baloniki, wata cukrowa, kurde, nie ma gdzie szpilki wcisnąć. Nagle na horyzoncie pojawia się dwóch milicjantów... Odwracam wzrok i usiłuję przemknąć się niepostrzeżenie. Kicha. Wylukali mnie. I za­czynają przedziwną nawijkę typu: "Panie Heniu, oglądaliśmy wszystkie pana seriale, czy możemy zaprosić na kieliszeczek?". Zdębiałem! Blacharnia zaprasza mnie na wódkę?! Tego jeszcze w kinie nie grali.

- Ale w sumie, to czemu nie? Nawet jeśli to jakaś prowokacja, to muszę stawić jej czoło. Idziemy więc razem (ja pomiędzy nimi), przechodnie zaczynają mruczeć w mojej obronie. Ja uspokajam ich gestem ręki. W końcu schodzimy do jakichś podziemi, pod Pałacem Kultury. Idąc korytarzami, mijamy aresztowanych manifestantów, pijaczków, gitów. Ale ci dwaj mundurowi, co mnie prowadzą, zachowują się przyzwoicie. Zaczyna do mnie docierać, że faktycznie chcą się ze mną napić, a nie zawinąć. I w tym momencie następuje zwrot akcji. Z naprzeciwka idzie jakiś gliniarz i patrzy na nas. Myśli, że jestem aresztowany. Mijając mnie, wyjmuje milicyjną pałkę i jak mi nie przywali w plecy! Ledwo ustałem na nogach. Tamci dwaj od razu do niego, że jestem tu gościem, a nie zatrzymanym! Z miejsca odeszła mi ochota na kielonka. Od tej pory unikam takich "zaproszeń".

Gdzie wtedy pracowałeś?

- Gdzie się dało. Na przykład w firmie malującej różnego rodzaju pomieszczenia. Zazwyczaj z bratem Kostkiem. Tylko że był to specjalny rytuał. Przychodziło się na fuchę, Kostek ochlapywał się farbą i znikał na piwko. Ja zostawałem, przygotowywałem emulsję z wapnem, potem podłączało się pompkę i malowało. A Kostek w tym czasie popijał browarka pod kioskiem. Taki nygus. Kiedy wracał, ochlapywał się jeszcze bardziej farbą, ja robiłem sobie przerwę na szluga i, wyobraź sobie, że zawsze wpadał wtedy kierownik. Ja wychodziłem na lesera (ćmik w zębach), a Kostek na pracusia - bo był cały umazany farbą. Zawsze mnie to bawi. Choć, niestety, do dzisiaj z sześciu braci zostało tylko dwóch - ja i Czesiek.

Czesiek ponoć był kiedyś ostry zawodnik. Jak to się stało, że chodzi o kulach?

- Spadł z drabiny przy malowaniu.

Bardzo lubię Cześka, bo jest szczery, nie ma w nim fałszu. No i można się z nim napić. Czasem to on mnie prowadził, jak byłem zawiany. A powinno być przecież odwrotnie, bo przecież to on chodzi o kulach...

- A ja ciebie nie prowadziłem?!

Ty mnie niosłeś! Stukilowego faceta. Nigdy mnie nie zawiodłeś. Zawsze podałeś pomocną dłoń. Jak ja się tobie odwdzięczę?

- Przestań pić.

Uffff... No to po kielonku! Czesiek opowiadał mi, że Bury, kolejny z waszych braci, miał jakiś niezły patent na darmowe winko...

- Wiem, o czym mówisz. Bury często zakładał się, przeważnie z takimi co go nie znali, że wypije naraz dwie alpagi i to prosto z butelki. I wiesz co? Zawsze wygrywał. Rozdziawiał japę i z dwóch butelek jednocześnie wlewał sobie w gardło! Jak w zlewozmywak. A zdumiony frajer, z którym się założył, musiał zabulić za obie alpagi. (...)

Jak pamiętasz wprowadzenie stanu wojennego?

- Hmm... Gościłem się wtedy na imieninach mojej siostry Wieśki. Nie bardzo wiedzieliśmy, o co chodzi... Ale potem w zakładzie, gdzie pracowałem, brama okazała się zamknięta. Godziny milicyjnej raczej się nie przestrzegało. Znało się wszystkie podwórka, piwnice i kanały, i zawsze można było znaleźć bezpieczne przejście lub schronienie.

- Najgorsze były kartki - na papierosy, alkohol, mięso, buty (!) I alkohol - obrzydliwa vistula - czyli tak zwana czysta kotłowanina. Jak miałeś szczęście, to trafiłeś na bałtyk, który był mniej odrażający. Parę ciekawych przygód przeżyłem. Którejś nocy jechałem taryfą, a trwała przecież godzina milicyjna. Wysiadam i od razu dopada mnie patrol. No to klapa, myślę, wyląduję na dołku. Ale dowódca, kapral, poznał mnie z moich filmów i cichutko szepcze do mnie coś w tym stylu: "Cegiełka, nie idź tamtędy, bo tam jest drugi patrol i na mur beton cię zawiną, skręć tutaj i przekimaj się na jakiejś klatce schodowej". I tak też zrobiłem. W porządku był ten kapral.

- Innym znowu razem tu u mnie, na Dąbrowskiego, natykam się w czasie godziny milicyjnej na patrol. Idą prosto na mnie. Co tu robić? Wiać? Nie, myślę, zagram va banque. Z duszą na ramieniu, ale pewnym krokiem idę ku nim i wymijam. A oni nic. Tylko między sobą komentują: "O, jaki pewniaczek, pewnie z resortu"... I znowu mi się upiekło. Ale nie zawsze było tak kolorowo.

- Teraz opowiem ci historię à propos nawalanki z milicją. Dostałem od nich straszne bęcki. A było tak. Chodziło się wtedy na balety do Lolka. Kierownik, który go prowadził, coś do mnie miał. Nie zaprzeczam, trochę rozrabiałem. Któregoś wieczoru wyszedłem z Lolka i z braku laku zacząłem słynną gitowską zabawę. Podrzucało się wysoko pustą butelkę, aby trafić w nią inną butelką. Zawsze trafiałem, tylko rozpryśnięte szkło strasznie hałasowało. Wtedy można było wrócić i zamówić następną kolejkę, bo ręka pewna. I tak parę razy w tę i z powrotem. W końcu właściciel nie wytrzymał i wezwał blacharnię. W tym momencie byłem już w środku lokalu. Nagle wpada paru mundurowych, biorą mnie za szmaty i wyciągają na zewnątrz. Pałki idą w ruch! Mocno wtedy dostałem. Oj, mocno. Ale pamiętajcie, że nie zawsze człowiek wygrywa. Ważne, żeby się nie skiepścił i nie okazywał strachu, nawet jeśli miałby przeciw sobie dwudziestu frajerów. Poza tym jeśli czasem dostaniesz bęcki, to tylko dodaje ci charakteru.

Heniu, ja też wiele razy oberwałem, nigdy się nie skiepściłem, chociaż pocięty nożami leżałem w kałuży krwi. Każdy człowiek musi nieść swój krzyż... Ale to na boku. Ponoć kiedyś, wracając z impry, gdzieś zaginąłeś i cała ferajna była przerażona, że wskoczyłeś z mostu do Wisły.

- Szacun dla nich, jednak było inaczej. Musiałem się odpryskać, więc odłączyłem się od bandy. Gdzieś zniknęli. Dowlokłem się do przystanku, wsiadłem w sto dwa na Podskarbińską z Emilii Plater. Prawdę mówiąc, nie wiem, jak dotarłem do siebie, ale następnego dnia o dziewiątej byłem normalnie w robocie. Popatrzyli na mnie, jakby zobaczyli ducha. "Heniu, ty żyjesz!!!" I kamień im z serca spadł. Bo faktycznie myśleli, że skoczyłem z mostu.

- Inną z kolei robotę miałem w Konstancinie. Razem z Kulfonem malowałem ściany. Zostawaliśmy na noc i wtedy flaszka pękała. Nie było innej opcji. Kiedyś właściciel wyczuł to i pilnował nas przez cały dzień. Przezornie rezerwową flaszkę schowaliśmy do niszy w wykutej ścianie. Ale facet pilnował nas do końca i... ze łzami w oczach musieliśmy ją zamurować! Wyobrażasz sobie? Za kilkaset lat ktoś odmuruje tę niszę i znajdzie skarb... Pół litra żytniej!

- Albo taka zabawna historia. Wracamy z kumplem z balangi, ostro zaprawieni. Dochodzimy do jego domu. "Jesteś u siebie, to ja zmykam" - mówię. Ruszam na chatę. Przy którymś z bloków, pijany i zmęczony, poczułem, że nogi mam jak z waty i... zemdlałem. Rano budzę się w obcym mieszkaniu! Rozglądam się, nic nie poznaję, gdzie ja, kurwa, jestem?! Natychmiast oprzytomniałem. Jakaś kobieta podaje mi kubek z rosołem i pyta, jak się czuję. Szok! Obca babka zlitowała się i wzięła z ulicy mnie - nieznajomego, do własnego domu. Inaczej pewnie bym zamarzł.

Samarytanka.

- Przypomniała mi się jeszcze wycieczka krajoznawcza. Kiedyś z kumplem zapaśnikiem postanowiliśmy przejść się po mieście i zaliczać piwko w każdej napotkanej knajpce. Masakra. Byłem dość popularny i każdy chciał się ze mną napić. Do dziś nie wiem, jak to przeżyłem. A potem dochodziłem do siebie przez trzy dni.

No to raczej była to wycieczka piwoznawcza...

- Dawniej żartowałem, że mam osiemnaście fachów, a dziewiętnasty to bieda. Miałem też takie kawalerskie powiedzonko:
Nie ma to jak kawalerski stan.
Kładziesz się spać jak świnia,
A wstajesz jak pan!

A chodzi o to, że często kładłem się spać w ubraniu i w tym samym ubraniu wstawałem.

Często pokazujesz mi sztuczki karciane. Jak gramy w tysiąca, to zawsze wygrywasz. Byłeś jak Wielki Szu?

- Tego i owego się nauczyłem... Choć wolę automaty. Szybsza gra i większa adrenalina. Oprócz tego bilardzik, ping-pong i gra na komputerze. Strasznie wciąga, tak że człowiek traci poczucie czasu.

I pieniądze.

- No dobra, niech ci będzie! Opowiem. Przepuściłem kupę kasy na automatach. Mechanizm jest prosty. Jak człowiek wygrywa, to zamiast powiedzieć sobie "stop!", zabrać forsę i wrócić do domu, to wydaje mu się, że może wygrać jeszcze więcej. I oczywiście przegrywa wygraną i jeszcze drugie tyle. Z kolei jak człowiek przegrywa, to wraca do kasyna, bo liczy, że się odegra. I tak w koło Macieju. Prawda jest bardzo gorzka - zawsze wygrywa kasyno. Ale ciężko się z nią pogodzić...

Teraz poważniej. Przeżyłeś po kolei cztery tragedie: śmierć brata, mamy, kolejnego brata i ojca...

- To był najgorszy etap mojego życia. Wracamy z pogrzebu mojego drugiego brata, a tu nam nagle oznajmiają: "Matka ci zmarła". My z ojcem w szoku! Ojciec o mało nie zemdlał. Nieszczęście za nieszczęściem! Wtedy mocno popłynąłem, bo kto by się nie załamał? Dziś już wiem, że alkohol nie rozwiązuje problemów. Rozwiązuje małżeństwa, przyjaźnie, niszczy człowieka. Obiecuje niebo, a daje piekło. Mimo to ciągle kusi...

Z dziesiątki rodzeństwa zostało was pięcioro: siostry Basia, Danka, Wieśka, brat Czesiek i ty.

- I oby jak najdłużej.

__________

Fragment książki "Zyzgakiem przez życie". Wydawnictwo Muza. Premiera: 2 marca. Skróty pochodzą od redakcji


INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy