Jerzy Kryszak: Psiejemy. Aż szkoda psów

Jeden z najzabawniejszych i najzdolniejszych polskich kabareciarzy, od od lat w doskonałej formie. O jego niesłabnącej popularności świadczą tłumy, które do ostatniego miejsca wypełniają sale na jego występach. Jerzy Kryszak w słodko-gorzkiej rozmowie z Interią opowiada m.in. o tym, co go smuci i cieszy, dlaczego rzucił aktorstwo, jak radzi sobie ze stresem i dlaczego nie lubi polskich tradycyjnych wesel.

Podobno bardzo nie lubi pan słowa satyryk?

Jerzy Kryszak: - Tak się przyjęło, że satyra to coś niezwykle łatwego. Pewnie wzięło się to z lat chłopięco-dziewczęcych, kiedy mówiło się o satyrze w krótkich majteczkach. Ona towarzyszy nam od dziecka, więc wszyscy jesteśmy satyrykami, każdy się takim mieni.

- Kto to w ogóle jest satyryk? Nie cierpię szufladkowania. Nie da się zdefiniować wszystkiego jednym słowem. Pod tą etykietą pakowani są różni ludzie z kompletnie różnymi zainteresowaniami i różnym bogactwem, o które pewnie byśmy ich nawet nie podejrzewali. Aktorem też nie jestem, więc uprzedzam kolejne pytanie. Kim ja jeszcze nie jestem...

Reklama

W takim razie, jak można pana określić?

- Jestem sobą, sobą... - była kiedyś taka piosenka. Nie mam pojęcia, jak można mnie określić. Nie lubię określeń.

Nie jest pan już aktorem, bo rzucił pan aktorstwo i zajął się kabaretem. Dlaczego?

- Kabaret to również forma aktorstwa. Aktor może być mówiący, śpiewający, tańczący, gestykulujący - jak zwał, tak zwał. Kiedy jechałem na spotkanie z panem, przyszła mi do głowy taka myśl - zupełnie nie wiadomo skąd - że szkoda mi tego teatru telewizji, bo w nim przecież trochę pograłem. Kiedyś nawet powiedziałem, że pewnie urodziłem się gdzieś w studio jako rączka od kamery albo to pokrętło do robienia zbliżeń i ostrości. W teatrze telewizji czułem się świetnie, lepiej niż na planie filmowym, i nawet lepiej niż w teatrze, bo tam troszkę razi mnie umowność, sztuczność... że jesteśmy podzieleni na dwie oczywiste strony: przebieram się, wychodzę, gram.

- Telewizja zaś daje wrażenie bajki, czegoś zamkniętego, co można obejrzeć sobie w tym pudełku. W ogóle w kamerze telewizyjnej jest coś tak genialnego, że potrafi tak pięknie zajrzeć w oko, pokazać kłamstwo lub prawdę. Tam nie ma przebacz. Kamera widzi wszystko - fałszywy uśmiech, fałszywe spojrzenie. Uwielbiałem tę kamerę blisko patrzącą w twarz bohaterów, których grałem, bo wydawało mi się, że tworzy się niesamowita więź między mną a publicznością.

A powracając do pytania...

- No tak! Przepraszam, ale zdarza mi się czasami odpłynąć... Zaczepiła mnie niedawno pewna kobieta, zupełnie obca. Mówi: - Pan grał kiedyś Norwida. To było coś niesamowitego, popłakałam się wtedy.

- Przypomniałem sobie, że faktycznie grałem w takim spektaklu, który nazywał się "Bóg jest i na śmieciach". Po słowach tej kobiety poczułem coś dziwnego, może to nawet nie była przyjemność, ale takie poczucie satysfakcji, że jednak zostaje ten okruch czegoś, co kiedyś się zrobiło. Że jest ktoś, kto pamięta po 30 latach ten konkretny fragment, tę przekazaną myśl... iskrę. Ale o czym ja miałem mówić, bo zdaje się, że o czymś innym (śmiech).

O tym, dlaczego rzucił pan aktorstwo.

- Teatr dla mnie się wypalił, tudzież ja wypaliłem się w teatrze. Miałem wrażenie, że zagrałem ważne dla siebie role w najważniejszym czasie - czyli w stanie wojennym i latach następnych, i nic już takiego ciśnienia mi nie zapewni. Mówiąc o ciśnieniu mam na myśli wspaniałych, wiernych widzów przychodzących regularnie do teatru, umiejętnie wyłapujących te domyślne i nader ważne wówczas słowa zawarte między wierszami, te wszystkie gesty.

- My aktorzy mieliśmy ciśnienie, żeby przekazać widowni jak najwięcej tych ukrytych gestów, słów, nadziei, żeby ludzie mogli wyjść z teatru z pewnym bogactwem i wiarą. To były lata przeklęte, bo cała masa młodych ludzi potraciła jakiekolwiek życiowe perspektywy. Nigdy później już w wolnej Polsce nie przeżywałem w pełni tego zawodu, tak jakbym tego oczekiwał, więc uznałem, że to odpowiedni moment, by z teatrem się pożegnać.

- Kiedy w 1989 roku przyszła tzw. wolna Polska, to znaczy nie dla wszystkich wolna, bo jak się okazuje ona podobno wolna jest dopiero bodajże od października ubiegłego roku, nie wiedziałem, po co mam wyjść na scenę. Mnie się urwało wszystko. To znaczy urwał mi się powód, dla którego wychodzę na scenę. Do tej pory wychodziło się na deski w jakiejś sprawie. Trzeba było coś powiedzieć, przemycić tym ludziom bez względu na to, jaka to była sztuka. To wszystko było po coś robione!

- Pokazywanie, że tu nas boli, tam nas boli, to może się stać, na to trzeba uważać. Staraliśmy się, żeby do widowni dotarła prawda, w jakiej my rzeczywistości żyjemy. Że ta rzeczywistość wcale nie jest daleka od tej ze sceny, gdzie lecą ścinane głowy. Podpowiadaliśmy widzowi, co to jest władza, co to jest totalitaryzm. Po 89 roku uznałem, że wychodzenie na deski teatru tylko po to, żeby wyrzucić z siebie wykuty na pamięć tekst mija się z celem. Czasami też gotowałem się ze złości.

- W 1989 roku z ówczesnym dyrektorem Teatru Ateneum Panem Januszem Warmińskim zawarłem umowę, że zagram Mizantropa w utworze Moliera, ale zrobię to wbrew sobie i wbrew teatrowi. Powiedziałem Warmińskiemu, że doprowadzimy to do próby generalnej, ale nie chcę później zostać z tym sam.. Zadałem mu pytanie: czy warto to wystawiać, dziś, kiedy mamy 89 rok, czy to dobry czas, żebym robił pitu pitu, pindolił coś na skrzypeczkach, co w ogóle mnie nie interesuje, kiedy na ulicach dzieją się rzeczy historyczne?! To nie ten czas i nie to miejsce!Dzięki mądrości mojego Dyrektora nie zagraliśmy tego. To było moje największe zawodowe osiągnięcie. No, prawie... 

Wchodzenie na scenę kabaretową przebiegło łagodnie?

- Nie było większych problemów, bo zaczynałem w krakowskim kabarecie literackim, gdzie śpiewałem dwie, trzy piosenki. W Krakowie robiłem również kabaret dla dzieci - DROPS. Uważam, że każdy młody aktor powinien przez to przejść. Nie jest łatwo utrzymać zainteresowanie stu dzieciaków, kiedy już po pięciu minutach jeden z drugim nie mogą wytrzymać, wiercą się, gryzą poręcze, walą z łokcia. Przedstawienie trwało godzinę i proszę mi wierzyć, że zawsze schodziliśmy do garderoby z mokrymi koszulami, bo był to nieprawdopodobny wysiłek.

- To była masakra, ale i świetna szkoła nauki improwizacji. A wspomniana improwizacja jest czymś szalenie ważnym w kontakcie z publicznością. Kiedy wychodzi się na scenę i leci się jednym, wyuczonym schematem, nie reaguje się na te wszystkie bodźce, które uwidaczniają się tu i teraz, jest to od razu przez ludzi wyczuwalne. Nienawidzę tego, dlatego zależy mi, żeby ta więź z widzem tworzyła się poprzez improwizację. Po kilku latach zespołowego grania postanowiłem odejść na swoje własne podwórko. Dałem kolegom pół roku czasu, żeby przygotowali się na moje odejście.

Kiedykolwiek żałował pan swojej decyzji o rozbracie z aktorstwem?

- Nigdy. Nie ma sensu czegoś żałować. Skoro decydujemy się na coś, a później grzęźniemy w bagnie, to trzeba się ogarnąć i z niego wyjść. Jak się okazuje, że jesteśmy w lesie, to trzeba z niego wyjść. A jeśli jest to Puszcza Białowieska i zaczynają wycinkę, to trzeba spierdzielać, bo nie wiadomo, którą nogę ci utną, lub wydać walkę kornikowi drukarzowi.

Czy dziś otrzymuje pan propozycje zagrania w teatrze lub filmie?

- Czasami zdarzają się  zapytania z tzw. off-teatrów. Niestety, to mnie nie bawi. Trzeba poświęcić sporo czasu na przygotowanie i próby, a ja już od tego odwykłem. Swoje w życiu "przepróbowałem".

A gdyby dziś pojawiła się oferta zagrania jakiejś spektakularnej roli?

- To musiałaby być specyficzna rola. Taka, która mi sprawi frajdę z uprawiania tego kawałka ogrodu. Musiałoby mi to sprawić przyjemność albo otworzyć strumień emocji, który we mnie gdzieś tam cały czas siedzi. Żeby tylko wyjść i zagrać rolę - "przyszedł, usiadł, zjadł obiad, powiedział: idę, pojechał do fabryki, przejechał się rowerem, ale później koło się spierdzieliło, wypadek, i co - mamusia żyje?, jeszcze żyje, no to do szpitala" - to  ja wolę pozostać bierny. Nie umniejszając nikomu, ja nie widzę powodu, żeby coś takiego robić.

Pytam o to, bo wydaje mi się, że byłoby to genialne doświadczenie dla widzów zwłaszcza tego młodego pokolenia, którzy niestety utożsamiają pana wyłącznie z kabaretem. Zobaczyć Jerzego Kryszaka niekoniecznie w roli śmieszka to byłoby coś...

- To ciężki temat, bo ja naprawdę musiałbym mieć stuprocentowe przekonanie, że taką rolą mogę coś komu przekazać, zmusić do myślenia, zachęcić do wyciągnięcia wniosków. Jestem tak wychowany, że jeśli już wychodzę na scenę, to w jakiejś sprawie, po coś. Nie lubię wychodzić do widza z niczym. Nie uznaję półśrodków.

Jaka była najdziwniejsza propozycja zawodowa, którą pan w swojej karierze otrzymał?

- Jakieś 8-10 lat temu jeździłem hybrydowym lexusem. Wówczas takich samochodów było w Polsce niewiele. Dzwoni telefon. Pewien pan reprezentujący jedną z firm mówi, że otrzymał numer telefonu do mnie od dilera, u którego kupiłem auto. - Czy byłby pan łaskaw pożyczyć nam swój samochód? Potrzebujemy do reklamy. Przyjedzie kierowca w rękawiczkach, w rękawiczkach też odwiedzie. Na to pytam: jaka w tym wszystkim ma być moja rola. - A nie, od Pana nic nie chcemy, zależy nam tylko na samochodzie.

Trudniej dziś rozweselić publiczność niż 10, 20 lat temu?

- Generalnie trudniej, bo publiczność jest mniej wybredna. Wiem, że to się wydaje absurdalne i paradoksalne, bo teoretycznie powinno w takim razie być łatwiej. Troszeczkę zawaliliśmy publiczność wieloma produkcjami mówiąc delikatnie - różnej maści i jakości. W związku z tym rzeczywiście jest coś takiego, że ludzie przychodzą na występ z nastawieniem, żeby się "wyhahiwać". A ja nie lubię, jak mi się tylko i wyłącznie "wyhahują". Wolę sprzedać im coś więcej.

- Czasami to chwilę trwa, kiedy publiczność przywyknie do tego, że ja wcale nie będę się przewracał, nie poleci mi też glut z nosa, żeby było zabawniej. Raczej idę w tę stronę, że głównym motorem napędowym jest słowo, które należy z czymś skojarzyć, odpowiednio zinterpretować. Czasami nasze społeczeństwo idzie na taką łatwiznę, co zresztą widać po wynikach oglądalności różnych seriali z dosyć prostymi fabułami. Spora część widzów oczekuje od estrady, żeby było szybko, łatwo i przyjemnie. A mnie nie do końca w kabarecie o to chodzi.

Ogląda pan swoich kolegów po fachu?

- Nie robię tego z jednego powodu: chcę mieć czyste sumienie.  Nie chcę mieć jakichś skojarzeń, nie chcę od nich później uciekać. Jeśli oglądałbym występy kabareciarzy to pewnie prędzej czy później zacząłbym się zastanawiać, czy przypadkiem, zupełnie nieświadomie nie zerżnąłem jakiegoś wątku, a takie myślenie to droga donikąd.

- Miałem kiedyś taką sytuację z Krzysztofem Piaseckim. Przeczytałem jakąś informację o francuskich wypiekach, dokładnie już nie pamiętam jakich. "Obrobiłem" ten temat w jakimś programie telewizyjnym. Piasecki bardzo się obraził, bo okazało się, że on ten żart ma swoim repertuarze od wielu lat. To naprawdę było jakieś proste skojarzenie, które nie wymagało wielkiej gimnastyki umysłowej, bo mowa była o otworze w bułce lub - jak kto woli - bułce w otworze. Myślałem, że to jest moje, a okazało się, że otwór był już Piaseckiego. To znaczy bułka też jego. Smacznego.

Jakie ma pan zdanie o polskich youtuberach, którzy uprawiają w internecie szeroko pojętą rozrywkę? Kilka miesięcy temu iskrzyło na linii Tadeusz Drozda - Abstrahuje, bo ten pierwszy otwarcie powiedział, że nie rozumie, co zabawnego jest w popisach chłopaków z Abstrahuje. W podobnym tonie wypowiadali się panowie z Kabaretu Ani Mru Mru.

- Nie spędzam czasu na oglądaniu w sieci czegokolwiek innego poza sportem.  Ewentualnie jakieś programy przyrodnicze. Nie wiem, co to są te Abstrahuje, nie mam też pojęcia, jak wygląda ta ich internetowa rozrywka. Sama nazwa Abstrahuje jest już gdzieś lekko na granicy, można się rozkroczyć i mieć nogi po dwóch stronach płotu. Wtedy może być boleśnie.

- Czasami coś mi wyskoczy na monitorze i kliknę z ciekawości, ale po pięciu sekundach wyłączam, bo to jest masakra. Masakra jeśli chodzi o mózgi nadawców i odbiorców. Nie mówię teraz o Abstrahuje, bo nie mam pojęcia, kim oni są, ale mówię w ogóle. Niestety, te standardy rozrywki coraz bardziej pikują. Psiejemy. Aż szkoda psów.

W takim razie co pana śmieszy?

- Życie. Przy pewnej drodze niedaleko mojego domu stała kiedyś tabliczka, którą postawił sprzedawca jabłek. Było tam napisane "W RZIE TRZEBY PRSZE DZWNIĆ". Czeski język! Niektórzy koledzy kabareciarze również mnie czasami śmieszą, kiedy spotykamy się przed występem. Ja tylko nie lubię, kiedy puentą jest "k**a mać" albo "za****na Polka cwana" itp. Puenta powinna być puentą, a nie wyrazem puentującym.

Powiedział pan kiedyś, że stara się nie żartować z wiary i katastrof. Czy żartowanie z katastrofy smoleńskiej przez większość polskich kabareciarzy jest uprawnione?

- Trzeba oddzielić samą katastrofę od tego, co się później robiło z tym tematem. To znaczy, nie może być tak, że w skeczu mówi się wprost "samolot TU-154", bo to prowadzi do śmiania się z rodzin ofiar i z tego nieszczęścia. Trzeba również pamiętać, że ktoś doprowadził do tego, że ta "okołowątkowość" jest tak wrażliwa. Nie wierzę, że moi koledzy ze sceny śmieją się z samego nieszczęścia i ofiar. Oni śmieją się z wykorzystywania tego dramatu przez grupy społeczno-polityczne dla osiągania swoich podejrzanych celów. Jeśli się śmieją to szydzą z ludzi, którzy mają kompletnie cyniczne podejście do kwestii tej katastrofy.

- Podobnie sprawa ma się z wiarą. Nie ma żadnego sensu śmianie się z wiary, bo każdy wierzy w to, co chce, i to jest jego przywilej, jego prawo. Jeśli ktoś uważa, że jest to powód do żartów, to jest zwyczajnym głupkiem. Natomiast śmianie się z ludzi, którzy tworzą czasami dziwaczną, absurdalną, otoczkę wokół wiary, którzy są hipokrytami i cynikami, jest czymś zrozumiałym. Kiedy widzę jakiegoś ryczącego do mikrofonu księdza w Białymstoku, to myślę, że on powinien zdjąć tę sutannę i założyć bryczesy. Po co udawać.

Pan mimo wszystko nie zamierza stąpać po tym cienkim lodzie, jest pan ostrożny.

- Stąpam nad samym brzegiem i czasami wchodzę jedną nogą. Zdaję sobie sprawę, że mamy do czynienia z tzw. wyznawcami jednej lub drugiej strony. Nie widzę powodu, żeby pogłębiać te spory za wszelką cenę. Opowiedzenie jednego żartu nie jest warte dolewania oliwy do ognia.

- Dziś rodziny siedzące przy jednym stole nie odzywają się do siebie, bo jest między nimi tak wielka przepaść polityczna. Siedzi pis z kodem, przepraszam - pies z kotem, i w najlepszym wypadku jest cisza. To jest koszmar. Kto do tego doprowadził? Zdecydowanie wolę zjednywać ludzi niż ich dzielić. Nie wbijajmy tego klina, bo szkoda Polaków i Polski.

Z powodu pana żartów ktoś się kiedyś obraził?

- Były parasolki, było biegane... Trzeba było uciekać. Kiedyś w Krakowie musiałem wyjść tylnymi drzwiami, bo na zewnątrz była "ustawka", czekały na mnie starsze kobiety. Wszystkie te emocje sprowadzają się do jednego pytania: czy rozumiemy, po co jest ten żart? Uczmy się dystansu do siebie, do innych.

Na koniec proszę powiedzieć, co pana smuci?

- Ojczyzna nasza mnie smuci i moment, w którym się znaleźliśmy. I ludzie mnie smucą w tej ojczyźnie, bo nie wiem, gdzie ona idzie z tymi ludźmi. Nie wiem, jaki to ma być kraj. Czy to ma być kraj pełnego dostatku dla wszystkich, bo takie koncepcje już były, a zaczęły się w 1917 roku, ale chyba się nie sprawdziły. Czyli każdemu po 500, po 1000. Dlaczego po 500, a nie po 700? Ale nie chodzi o te 500.

- Nie wiem, w jakim kierunku płyniemy. I czy nie wpływamy gdzieś w mgłę. Jest mi smutno, bo mam wrażenie, że płyniemy chaotycznie, w ciemno. Nie wiem, co jest na brzegu, do którego chcemy dobić, i co to w ogóle jest za brzeg, jak on wygląda i gdzie jest. Czy to jest twardy grunt, czy kolejne grząskie bagno? Nie wiem, gdzie ten dziób trafi. I sternika nie widać. Bo jak jest wysoka burta, to sternik za kołem niewidoczny.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy