Jerzy Płonka: Niewidomy alpinista marzy o Koronie Europy

Grauspitze Lichtenstein Fot. Michał Mysza /archiwum prywatne
Reklama

​Z odpowiednim dystansem do siebie i poczuciem humoru mówi, że realizowanie pasji przychodzi mu łatwo, bo przecież na swojej drodze nie widzi przeszkód. Jeszcze w tym roku ma zamiar spełnić jedno ze swoich marzeń - chce zdobyć Koronę Europy, czyli najwyższe szczyty na Starym Kontynencie. Tym samym może być pierwszym człowiekiem na świecie, który tego dokona. Pierwszym niewidomym alpinistą.

Łukasz Piątek, Interia: Kiedy zacząłeś tracić wzrok?

Jerzy Płonka: - Miałem dwa i pół roku, kiedy zdiagnozowano u mnie degenerację siatkówki. Przez okres szkoły podstawowej było w miarę dobrze. Grałem w piłkę, w kosza, jak każdy normalny dzieciak. Później musiałem czytać już przez lupę, chodziłem w okularach, zaliczyłem kilka słupów - stąd te blizny na mojej twarzy. W gimnazjum zacząłem używać syntezatorów mowy i programów głośnomówiących. To właśnie wtedy musiałem zmienić swoje priorytety życiowe. Żeby nie stać się nudnym i skwaszonym człowiekiem, który niewiele widzi, postanowiłem się czymś zająć. Przez chwilę byłem w szkole żeglarskiej. Potem przez trzy lata wiosłowałem wyczynowo. Od 2009 do 2012 roku biegałem maratony w kadrze narodowej. Przebiegłem ich 13. 

Reklama

O utracie wzroku opowiadasz zupełnie bez emocji, a przecież byłeś nastolatkiem, kiedy przestałeś widzieć. To musiał być dla ciebie wstrząs. Nie uwierzę, że od razu poukładałeś sobie to w głowie i rozplanowałeś życie, jako już osoba niewidoma.

- Traciłem wzrok stopniowo, przez kilka lat. Nie było tak, że pewnego dnia obudziłem się i nic nie widziałem. W pewnym sensie przyzwyczajałem się do ciemności. Najpierw czytałem normalne książki, później z powiększonym drukiem, następnie musiałem czytać przez lupę, aż wreszcie przestałem czytać w ogóle. Cały czas robiłem bardzo dużo rzeczy, które odwracały moją uwagę od choroby. Może dlatego łatwiej było mi się z tym wszystkim oswoić.

Pogodziłeś się już ostatecznie z tym, co się stało?

- Pewnie podświadomie cały czas się łudzę, że kiedyś będę widział. Jakiejś szczególnej wagi do tego nie przykładam. Wolę się przyzwyczaić do rzeczywistości i przeć do przodu, niż tylko żyć nadzieją i nic nie robić.

Co medycyna mówi o twojej chorobie?

- Jest pewna klinika w Warszawie, gdzie proponuje się podanie komórki macierzystej. Na razie przeprowadzono pierwsze testy, które wypadły pozytywnie. Problem w tym, że uczeni mają podzielone zdania co do komórek macierzystych. Niektórzy twierdzą, że ryzyko komplikacji jest zbyt duże.

Rozmawialiśmy wcześniej przez telefon i zauważyłem, że masz do siebie duży dystans.

- Bo z psychologicznego punktu widzenia to pewnie moja linia obrony. Tak przynajmniej mi się wydaje. To nie jest tak, że ja jestem przez cały czas stuprocentowo pozytywnie nastawionym człowiekiem. Mam swoje chwile słabości, kiedy jest mi smutno i wkurzam się na wszystko. Gdybym ci powiedział, że życie osoby niewidomej nie różni się niczym od życia zdrowego człowieka, to bym cię okłamał. Uczęszczam do Krakowskiej Szkoły Masażu Leczniczego nr 2, więc w różnych miejscach miasta mam praktyki, dużo przemieszczam się autobusami, często wchodzę do autobusu i pytam jakiegoś pasażera, co to za linia. Okazuje się, że ta osoba ma na uszach słuchawki. To dla mnie irytujące. Inny przykład: wchodzę do knajpy i pytam kelnerkę czy kelnera: "Przepraszam, co u państwa można zjeść, co polecacie?". Wówczas najczęściej słyszę: "Tutaj jest karta menu. Proszę zerknąć". Jest wiele głupich i czasami krępujących sytuacji, które potrafią mnie rozzłościć, ale trzeba się do nich przyzwyczajać. Często powtarzam, że próbuję nowych wyzwań, bo przecież nie widzę żadnych przeszkód (śmiech).

Jak zachowują się ludzie, którzy dowiadują się, że mają do czynienia z osobą niewidomą? Mnie się wydaje, że większość osób w takiej sytuacji bardzo się spina, bo za wszelką cenę nie chcą urazić drugiego człowieka z jakąś niepełnosprawnością, przez co czasami zaczynają zachowywać się wręcz komicznie.

- Zgadzam się z tobą. W ogóle po mnie ciężko zauważyć, że jestem niewidomy. Widzę 5 procent tego, co zdrowy człowiek. Przed oczami mam tylko jakieś cienie i kontury. Nie chodzę z laską, bo jeśli już przejdę jakąś trasę, to staram się ją zapamiętać, choć często na kogoś wpadam. Sporo jest sytuacji, w których ludzie zaczynają się dziwnie zachowywać, kiedy dowiadują się, że nie widzę. Nikogo za to nie winię, do nikogo nie mam pretensji. Mnie jest łatwiej, bo można o mnie powiedzieć, że jestem społecznie zrehabilitowany.

Co to oznacza?

- Niestety, ludzi niewidomych, będących w ośrodkach szkolno-wychowawczych, uczy się głównie tego, jak mają dojść do dworca czy na stołówkę, bo na co dzień żyją w internacie. Takie osoby nie potrafią normalnie funkcjonować. Mam to szczęście, że mogę poruszać się wszędzie. Ta społeczna rehabilitacja miała miejsce m.in. dzięki moim znajomym, którzy nie wstydzili się brać mnie ze sobą. Ponadto moi rodzice byli wobec mnie zawsze bardzo wymagający, co później zaowocowało w dorosłym życiu. Nauczyłem się funkcjonować w każdym miejscu i sytuacji.

Kiedy już przestawiłeś się na "inny tryb funkcjonowania", to zacząłeś robić rzeczy, których zdrowy człowiek pewnie nigdy w życiu nie zrobi. Między innymi kupiłeś tandem i razem z kolegą pojechaliście z Jarosławia do Gdańska. Przypomnijmy - wówczas byłeś już niewidomy...

- Była taka sytuacja w 2007 roku, ale zanim do tego doszło, próbowałem różnych aktywności - pływałem na kajakach, byłem na obozie żeglarskim. Wyprawa rowerowa była dla mnie ciekawym doświadczeniem, bo nie miałem nawet osiemnastu lat, a spędziłem tydzień poza domem, żyjąc w pewnym sensie w dziczy. Patrząc na to z dzisiejszej perspektywy, była to najbardziej pierdołowata rzecz, jaką zrobiłem. Umówmy się - jazda rowerem nad morze, nawet jeśli trwa tydzień, nie jest niczym spektakularnym. Później zrobiłem o wiele więcej ciekawszych rzeczy.

Na przykład wszedłeś na Mont Blanc.

- To też nie było przesadnie trudne.

O Mont Blanc jeszcze porozmawiamy, ale najpierw powiedz, skąd w ogóle u ciebie wzięły się te góry?

- Pochodzę z południa Polski, więc mam je blisko siebie. Co nie znaczy, że zawsze byłem wielkim pasjonatem gór. Przesadą byłoby twierdzenie, że ciągnęło mnie do nich. Już jako osoba niewidoma gdzieś tam się wdrapywałem, ale był to raczej trekking niż prawdziwa wspinaczka. Tak naprawdę wszystko zaczęło się w 2009 roku, kiedy zmarł mój bliski kolega. Stwierdziliśmy ze znajomymi, że zamiast na pogrzeb, pojedziemy na Mont Blanc i spróbujemy go zdobyć ku pamięci naszego przyjaciela. Zaskakująco łatwo poszło.

I nadal było ci mało, dlatego na Mont Blanc pojechałeś drugi raz...

- I dopiero wtedy tak naprawdę się zmęczyłem - fizycznie i psychicznie. Zacząłem sobie uzmysławiać, czym grozi chodzenie po lodowcu, co się może stać podczas przechodzenia przez "Kuluar Rolling Stones", co to jest choroba wysokościowa i tak dalej. Doświadczenie sprawiło, że zacząłem zwracać na bezpieczeństwo większą uwagę.

Jak osoba niewidoma chodzi po górach?

- Przede mną idzie jeden przewodnik. W jednej ręce trzymamy ten sam kijek. W drugiej mam kijek do podpierania się. Z tyłu idzie ktoś, kto informuje mnie, co nieopodal nas się znajduje. Chodzenie po górach wyłącznie z jedną osobą też nie stanowi dla mnie problemu, ale wówczas trasa musi być nieco łatwiejsza. Czasami wyruszamy w trzy, cztery osoby spięci liną. Wtedy jest większa zabawa, bo muszę od siebie więcej wymagać. Jeśli jest mgła, to przewodnik, który jest przede mną 15 metrów, jak i osoba z tyłu, raczej nie są w stanie mi powiedzieć, na co mam uważać, bo tak samo jak ja - nic wówczas nie widzą. Jeżeli mamy do pokonania szczelinę, to wygląda to w ten sposób, że pierwsza osoba przechodzi przez szczelinę, druga napina linę, ja dochodzę do szczeliny i macając, gdzie ona jest, wyczuwam ją i dopiero przechodzę. Oczywiście wszyscy są wtedy pospinani z nerwów, łącznie ze mną.

Masz lęk wysokości?

- Klasycznego lęku nie mam. Na swój sposób wyczuwam przestrzeń, więc raczej nazwałbym to lękiem przestrzennym niż wysokości.

Co sprawia ci największą przyjemność w chodzeniu po górach? Zabrzmi to brutalnie, ale nie chodzisz po górach, żeby podziwiać widoki...

- Widoki są bez sensu (śmiech). Przede wszystkim dla adrenaliny, bo wydaje mi się, że w jakimś stopniu jestem od niej uzależniony. Ponadto po górach chodzę ze względu na ludzi, z którymi po prostu lubię przebywać. Praca zespołu i organizacja podczas wyprawy jest świetnym doświadczeniem. Powiem więcej - gdybym normalnie widział i miał iść w góry sam, to pewnie by mi się nie chciało.

Kiedy wchodzisz dajmy na to na Gerlach, to czy twój czas wejścia różni się bardzo od czasu osoby widzącej?

- Na Gerlach wchodziłem ze znakomitym i bardzo doświadczonym ratownikiem TOPR. Powiedział, że często zdarza mu się, iż ludzie widzący mają gorsze czasy od mojego. Gerlach jest specyficzną górą, gdzie jest trochę pseudowspinaczki. W drodze powrotnej normalny człowiek po prostu schodzi, a ja muszę zjeżdżać na tyłku, co zazwyczaj w takich sytuacjach kończy się dziurą w spodniach.

Miewasz ekstremalne sytuacje w górach?

- Raz było naprawdę ciężko. Byliśmy wtedy w Szwecji. Mocno wiało i zmroziło mi twarz. Przez 26 godzin czekałem na śmigłowiec, który miał mi dostarczyć spodnie, skarpetki i koszulkę. Wylądowaliśmy w drewnianej chatce, gdzie było -10 stopni Celsjusza, więc śmigłowiec nie mógł wystartować. Pociąłem swój polar i zrobiłem z niego pseudoskarpetki. Najbardziej dokuczliwe było wtedy samo to czekanie, bo człowiek nie ma pojęcia, kiedy poprawi się pogoda. W takich momentach zaczynasz się zastanawiać, po co to robisz, czy ten cały projekt ma w ogóle sens.

A ma?

- Na tę chwilę ma. Natomiast po tej przygodzie w Szwecji chcieliśmy go zawiesić. Byliśmy strasznie źli, na siebie, na wszystko, bo doszliśmy do wniosku, że można było trochę inaczej to rozegrać. Potem podjęliśmy decyzję, że szkoda byłoby rezygnować z projektu i ruszyliśmy na kolejny szczyt.

Wyjaśnij wreszcie czytelnikom, o jakim projekcie mowa.

- Zakłada on zdobycie Korony Europy, czyli najwyższych szczytów poszczególnych państw Europy. Teoretycznie jest to 45 najwyższych szczytów, ponieważ jest 45 krajów. Natomiast my chcemy wejść na 47 szczytów, bo nie ma zgodności, co do szczytów w Hiszpanii i Portugalii. Dlatego też, żeby nikt nam nie zarzucił później, że nie zdobyliśmy Korony Europy, na wszelki wypadek w tych dwóch krajach wchodzimy dodatkowo jeszcze na drugie szczyty. Projekt rozpoczęliśmy w 2013 roku.

Ile szczytów macie już na swoim koncie?

- Do tej pory zdobyliśmy 42.

Co jeszcze przed wami?

- Turcja, Szwajcaria, Włochy, Wyspy Owcze oraz Islandia. Oprócz tego jedziemy do Kirgistanu zdobyć tzw. "Szczyt Lenina", wysokość n.p.m.: 7134 m. W Kirgistanie czekają nas trzy tygodnie ciężkiej walki, ale w towarzystwie świetnych ludzi.

Uda wam się zdobyć Koronę Europy w 2017 roku?

- Taki jest plan. We wrześniu chcemy zdobyć ostatni szczyt.

Bywasz czasami w domu?

- Ostatnio rzadko. W najbliższym czasie to się chyba nie zmieni, bo oprócz wspomnianych planów do zrealizowania, mamy również inne pomysły.

Jakie?

- W kwietniu jedziemy na maraton w Gdańsku, ale hitem sezonu będzie dla mnie Bieg Rzeźnika na oryginalnym dystansie 80 kilometrów. Jeśli uda się go ukończyć, to będę pierwszą osobą z tak dużą niepełnosprawnością wzrokową, która tego dokona. W międzyczasie zaliczymy wyjazd do Egiptu, gdzie chcemy trochę ponurkować. Żeby miało sens, będziemy nurkować wśród wraków, tak, bym miał co pomacać.

Nie ma co ukrywać, że takie wyjazdy sporo kosztują. Żeby uniknąć złośliwych komentarzy, możesz powiedzieć, skąd masz pieniądze na te wszystkie eskapady?

- Nie mam problemu z mówieniem o tym, skąd pojawiły się pieniądze na spełnianie marzeń. Odpowiedź jest bardzo prosta - wziąłem kredyt w banku. Będę go spłacał przez następne osiem lat. Oczywiście im więcej się mówi i pisze o naszym projekcie, tym częściej możemy liczyć na wsparcie sponsorów. Są ludzie, którzy nam zaufali i chcą nam pomagać.

Chcę kiedyś powiedzieć, że nie zmarnowałem życia - to twoje słowa, które przeczytałem w jednym z wywiadów z tobą. Zdajesz sobie sprawę, że wiele osób zazdrości ci odwagi i samozaparcia w dążeniu do celu? Jest gros ludzi, którym jest pewnie teraz głupio, że na okrągło szukają wymówek, bo nie mają ochoty opuszczać swojej strefy komfortu. Niestety ja również się do nich zaliczam.

- Jeśli ktoś chce siedzieć w domu, to jego sprawa. Nie mam zamiaru nikogo motywować i namawiać, żeby podniósł tyłek z fotela i zaczął coś robić. Ja wychodzę z bardzo prostego założenia. Naprawdę bardzo prostego, bo nie lubię całego tego filozofowania. Mianowicie, jeśli masz marzenia, to po prostu je spełniaj. Sęk w tym, że aby zacząć je spełniać, trzeba najpierw wyjść z domu. Wyjść ze świadomością, że słowo "ograniczenia", to tylko i wyłącznie słowo.

Rozmawiał Łukasz Piątek

***Zobacz materiały o podobnej tematyce***

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy