Kiedy wymarzone życie przeradza się w koszmar

Samotność bywa niekiedy jedynym schronieniem... /123RF/PICSEL
Reklama

– Jeśli spróbowalibyśmy opisać przeciętną rodzinę, okazałoby się, że właściwie żadna nie obywa się bez chwil pięknych – te często są elementem założycielskim prywatnej historii, ale i trudnych, czasami dramatycznych, wreszcie bywa, że i złych. Interesuje mnie w rodzinie moment przejścia – kiedy to, co wymarzone i szczęśliwe, przeradza się w koszmar – przyznaje w rozmowie z Interią Tomasz Białkowski, autor książki "Małe historie rodzinne".

Tomasz Białkowski. Rocznik 1969. Autor dwunastu książek, w tym "Powrozu" i "Rauszu", zbioru opowiadań "Leze" i sztuki teatralnej "Drzewo". W skład wydanych niedawno "Małych historii rodzinnych" wchodzą trzy wcześniejsze jego powieści: "Zmarzlina", "Pogrzeby" i "Teoria ruchów Vorbla".

To literatura niełatwa, bo autor porusza tematy, które najchętniej zamietlibyśmy pod dywan. Jak momenty w życiu, kiedy wyobcowanie, ból i zakłamanie w relacjach z najbliższymi stają się tak mocne, że jedynym rozwiązaniem i schronieniem pozostaje ucieczka w samotność.

Reklama

Dariusz Jaroń: Rodzina - jak sam pan podkreśla - jest żelaznym motywem w pańskiej twórczości. Dlaczego stawia ją pan jako punkt wyjścia do opowiadania o rzeczach ważnych?

Tomasz Białkowski: Jako ludzie dorośli chcemy zaznaczyć naszą indywidualność. To naturalny proces, bo wymusza go na nas rywalizacja w grupie, czy to szkolnej, zawodowej, towarzyskiej czy każdej innej. Walczymy o lepsze stopnie na świadectwie, podwyżki w firmie, chcemy wyróżniać się w swoim środowisku. Mieć więcej niż inni, lepiej wyglądać, wystawniej mieszkać. Owszem, bywają odstępstwa od tej zasady, lecz zwykle tak to wygląda. Ale zanim ten proces nie zostanie w nas uruchomiony, przebywamy wśród osób, które tworzą naszą rodzinę.

I które nas kształtują, w dobrym i złym tego słowa znaczeniu...

- To przecież tam wytwarzają się późniejsze mechanizmy, tworzy system wartości, budowane są rodzinne mity. Co ciekawe nasze dorosłe działania kończą się zwykle w ten sam sposób, to my zakładamy własne stado, w którym powielamy znany nam z dzieciństwa schemat. Mnie interesują w tym wszystkim kwestie samotności w grupie, obumieranie rodziny, jej atrofia.

- Przyglądam się katastrofie dzieciństwa, czasami szaleństwu albo tworzę modele rodzin, o których byśmy powiedzieli, że są własną karykaturą. Jeśli spróbowalibyśmy opisać przeciętną rodzinę, okazałoby się, że właściwie żadna nie obywa się bez chwil pięknych - te często są elementem założycielskim prywatnej historii, ale i trudnych, czasami dramatycznych, wreszcie bywa, że i złych. Interesuje mnie w rodzinie moment przejścia - kiedy to, co wymarzone i szczęśliwe, przeradza się w koszmar.

Strasznie mroczny obraz rodziny kreśli pan w swoich opowieściach. Wierzy pan, że terapia szokowa to najlepszy lek na otrzeźwienie?

- Moje pisarstwo, które nazwał pan nieco przewrotnie terapią szokową, ma w literaturze długą historię. By nie być gołosłownym przypomnę chociażby "Księgę Rodzaju". Tak więc mamy pierwszą rodzinę: Adama i Ewę oraz dwójkę ich dzieci Kaina i Abla. Pewnego dnia ten starszy zabija młodszego brata. Dlaczego? Bo Bóg uznał, że woli ofiarę tego drugiego. Bratobójca musi opuścić rodzinny dom. Zostaje wygnańcem. Wcześniej dopuszcza się kłamstwa, mówi, że nie wie, gdzie się podział Abel. Wyrusza naznaczony piętnem do krainy Nod. Obraz pierwszej rodziny jest zatem mroczny i od początku naznaczony złem. Dodałbym do tego samotności wygnańca i rozpacz rodziców.

- Jak pokazuje historia, świat po tej historii nie otrzeźwiał. Opowieść nie stała się żadnym lekiem. Co najwyżej utrwaliła przekonanie o tych lepszych i gorszych, z których składa się każda rodzina. Problem w tym, że łatwe kategoryzowanie na lepszych i gorszych to przywilej osób obserwujących sytuację z zewnątrz. Członkowie rodziny widzą więcej, są w stanie zauważyć przemianę danej osoby, pamiętają czas, kiedy była inna, w złym człowieku widzą cień dobrego, a w dobrym zapowiedź zła, które w nim się rodzi. Łatwiej też czasami wybaczają, ale i trudniej im pojąć rany zadawane przez najbliższych.

W "Małych historiach rodzinnych", szczególnie w "Pogrzebach", historia jednostki jest skonfrontowana z tą naszą bardzo trudną wielką historią ostatniego stulecia. Jak problem wolności okaleczonej, jak sam pan pisze, wygląda z perspektywy pojedynczej rodziny?

- Warto temu pytaniu nadać kontekst. O wolności okaleczonej mówi jeden z mieszkańców małego miasta, widząc pozbawiony gałęzi, kiedyś piękny, potężny dąb. Ktoś wpływowy zdobył zgodę na wycięcie wspaniałego okazu. Inny uznał, że okaleczy drzewo i je zostawi w tej makabrycznej postaci. Oto przykład wolności użytej w sposób niewłaściwy, wręcz karykaturalny. Jeżeli przyjmiemy, że drzewo symbolizuje tutaj rodzinę to właśnie w taki sposób czasami ona, niestety, wygląda.

- W ramach wolności mniej bądź bardziej świadomie okaleczamy się wzajemnie, odcinamy części własnego organizmu rodzinnego. Nasze rodziny niczym powieściowy dąb tkwią poranione między innymi, podobnymi do nich. Gdzieś pod spodem są korzenie, do których się odwołujemy z dumą. Prawda bywa jednak bolesna, bo i one są próchnem.

"Pogrzeby" powstały przeszło dekadę temu. Czy dziś pisałby pan o wolności inaczej?

- Myślę, że obraz jaki kreślę w kolejnych swoich powieściach, nie pozostawia złudzeń. Owszem, marzy mi się napisanie kiedyś książki, która będzie przesycona jasnymi barwami. Póki co, tkwię zanurzony w opowieściach o rozpadzie więzi międzyludzkich. Mam zresztą takie przeczucie, że nawet opowieść w komediowym stylu, aby być przekonująca, musi mieć w sobie cień jakiegoś mroku. Sam śmiech i czysta radość bywają puste znaczeniowo, wyzwalające jest dopiero to, co ma w sobie jasność, ale i świadomość istnienia ciemności.

Okaleczona wolność, rozumiana w szerszym kontekście, jest wielkim problemem i wyzwaniem społecznym. Czy literatura może zasypywać podziały między nami? Chociażby w mikroskali, między członkami rodziny?

- Kiedyś, na samym początku pisarskiej drogi, wierzyłem że literatura wręcz powinna pełnić funkcję naprawczą, musi obnażać wstydliwe marginesy ludzkiej aktywności, piętnować zło i społeczną niesprawiedliwość. Być z natury zaangażowaną. Nawet taką łatkę, czyli pisarza opisującego świat z publicystycznym zacięciem, mi przyklejono. Teraz już wiem, że literatura, prócz tego, że powinna być dobrze napisana, niczego nie musi. Ona od samego początku, czyli od najstarszych podań i mitów, opowiada o ludzkim losie, przy okazji odsłaniając niegodziwość, obłudę, fałsz i zło.

- Tak więc moje książki podziałów między członkami rodzin na pewno nie zasypią. Co najwyżej mogą odsłonić to, co kryje się pod maskami, które często nosimy. Moje powieści są przecież też historiami o maskach. A skoro potencjalnie każdy z nas je wdziewa lub po prostu widzi u innych, to - mam taką nadzieję - historie te mogą skłonić do refleksji nad rzeczywistością i nad człowiekiem. Tylko tyle i aż tyle może zrobić literatura. Sprowokować do myślenia i do znalezienia się na chwilę w świecie niechcianym lub wymarzonym.

Wróćmy jeszcze do "Pogrzebów". Zderzył pan w nich męską wizję losów bohatera walki z komuną z trudnym życiem jego żony. Do głowy od razu przyszło mi porównanie z biografią żony Lecha Wałęsy, która prała, gotowała i wychowywała dzieci, kiedy mąż zajmował się wielką historią.

- Zwykle jest tak, że to ci, których nie widać w pierwszych szeregach stanowią motor napędowy tych z piedestału. Tak było od zawsze. Przypomina mi się w tym kontekście znakomite rozpoznanie Jolanty Brach-Czainy ze "Szczelin istnienia", która wspomina o metafizyce ścierek. Akcentuje rzecz oczywistą, ale i niebywałą w swojej odkrywczości, bo tego, co oczywiste, często sobie nie uświadamiamy. Uważa, że aby można było robić rzeczy większe, trzeba mieć zagospodarowane to, co małe i codzienne.

- Musimy mieć poprane, posprzątane, pozmywane, musi być porządek wokół nas, aby myśleć o porządkach abstrakcyjnych. W powieści, tak jak i w życiu, tę codzienność zagospodarowują kobiety, które jednocześnie widzą więcej i wiedzą więcej. Są więc strażniczkami historii rodzinnej.

Istnieje rodzina idealna? Taką wizję, oczywiście we własnym wyobrażeniu tej perfekcji, snuje bohater "Teorii ruchów Vorbla".

- Tytułowy bohater tej historii, czyli Seweryn Vorbl, wymyślił sobie model rodziny idealnej. Jest profesorem fizyki, wszystko w jego wyobrażeniu można naukowo zaprojektować. To, oczywiście bzdura. Nie można przecież zaplanować rodziny w rozumieniu jej zachowań, poglądów, pasji, a nawet orientacji seksualnej. Skoro zatem jest to niemożliwe, Vorbl postanawia uwolnić się od najbliższych. W moim przekonaniu to pomysł od początku skazany na klęskę.

Czy nam się to podoba czy nie, nie uciekniemy od tego, co jest częścią nas samych?

- Owszem, można zanegować postawy naszych protoplastów. Tu przychodzi mi na myśl zawsze czas powojenny, gdy ci którzy żyją muszą zmierzyć się z brudnymi sekretami własnych rodziców, dziadków itd. Jak ma wyglądać w takim przypadku takie "uwolnienie"?

- Albo inny przypadek. Dzieci są katowane fizycznie i psychicznie przez własnych rodziców. Czy w wieku dorosłym uwolnią się od traumatycznego dzieciństwa? Jak? Zrywając kontakty, lecząc się a może wypierając doznane zło? W mojej książce Vorbl musi w finale spojrzeć w oczy najbliższym. Zrobi to, ale wszyscy oni spotkają się... pod stołem. To spotkanie groteskowe, odrealnione, bo przecież obrazkiem typowo rodzinnym jest siedzenie przy stole. Wszyscy oni na takie odwrócenie i degradację jednak solidnie "zapracowali"...

W tych trzech opowieściach, często przerysowanych, najpewniej każdy z nas dostrzeże swoje problemy rodzinne i niełatwe relacje z bliskimi. Czy książka może pełnić rolę drogowskazu, przewrotnego zestawu rad, czego nie robić, żeby żyć w zgodzie z najbliższymi?

- "Małe historie rodzinne" mają ambicję sportretowania ledwie kilku z milionów polskich rodzin. Z ich radościami i smutkami, mitami i przekłamaniami. Mrocznymi tajemnicami, żądzami i obsesjami. W żadnym wypadku nie można tej książki potraktować jako instruktażu, czy domowego poradnika. To literatura, a ta przenosi czytelnika w nieznane, a może tym razem znane, światy. Ucieszyłbym się, gdyby uruchomiła wyobraźnię, poruszyła, a momentami rozśmieszyła. Żeby żyć w zgodzie z najbliższymi nie potrzeba grubych ksiąg, lecz zrozumienia, empatii, szacunku i, co najważniejsze, dobrych chęci.

Rozmawiał: Dariusz Jaroń

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy