Maciej "Lobo" Linke: Stand-up jest jak walka, tylko nie boli

Bracia Linke - Mariusz i Maciej (z prawej) /materiały prasowe
Reklama

Stoję tak przed ludźmi, czuję, że buzuje we mnie adrenalina i zastanawiam się czy dam radę. Właściwie to jest jak walka, tylko na koniec nic mnie nie boli - mówi Maciej "Lobo" Linke, prawdopodobnie pierwszy stand-uper polskiej sceny sportów walki.

Lutowy, niedzielny wieczór - równie mroźny, co leniwy. W krakowskim "Zaścianku" trzech facetów opowiada ze sceny migawki ze swojego życia. Przeważnie jest śmiesznie, niekiedy kontrowersyjnie, ale i poważnie. Jak to w stand-upie.

Brothells StandUp Group tworzą dwaj komediowi debiutanci: popularny pisarz (nie tylko) fantasy Jakub Ćwiek oraz utytułowany zawodnik i trener brazylijskiego jiu-jitsu, a także MMA Maciej "Lobo" Linke. Gościnnie wspiera ich doświadczeniem i pozytywną energią znany m.in. z występów w Formacji Chatelet aktor kabaretowy Michał Pałubski.

Reklama

Dariusz Jaroń, Interia: Masz konkurencję wśród zawodników sportów walki?

Maciej "Lobo" Linke: - Pytasz o stand-up?

Tak.

- Z tego co wiem, nie ma drugiego takiego zawodnika w Polsce.

Jak trafiłeś na scenę?

- Wszystko zaczęło się od znajomości z Jakubem Ćwiekiem. Najpierw połączyły nas jego książki, a potem Facebook. Tam dość szybko odkryłem, że jest "człowiekiem - kontrowersją".

Ciekawe określenie. Jak na nie zapracował?

- Teraz już tego jest mniej, ale gdybyś prześledził jego wpisy sprzed kilku lat, zobaczyłbyś sporo mocnych komentarzy na temat polityki i sytuacji w kraju. Miałem nawet taki zwyczaj, że siadałem rano z kawą przed komputerem i czytałem te wpisy. W pewnym momencie Jakub tak się wkurzył na hejterów, że zapowiedział czystkę na profilu, wśród znajomych miały zostać tylko te osoby, które poznał osobiście.

Rozumiem, że się nie znaliście...

- No właśnie, dlatego wpadłem w popłoch. Co ja będę robił rano, jeśli nie będę miał nowego Ćwieka do czytania? Napisałem do niego wiadomość: "Jakub, mam twoje książki, codziennie rano cię czytam, jeżeli mnie wyrzucisz, spoko - zrozumiem, a jak nie - byłoby fajnie". Nie wyrzucił mnie, w dodatku polubił mój fanpage sportowy. Kilka tygodni później, chyba przy okazji premiery "Chłopców 3", zaprosił swoich fanów na spotkanie autorskie i wódkę do Piaseczna. Rzadko piłem alkohol, ale miałem kiepski dzień. Czułem, że ten post jest skierowany do mnie. Wtedy się poznaliśmy.

A kiedy się zaprzyjaźniliście?

- Moim pierwszym sportem nie jest MMA, tylko brazylijskie jiu-jitsu. Przez osiem lat z rzędu jeździłem do Lizbony na mistrzostwa Europy. Prawie co roku przywoziłem medal, ale nigdy złotego. Powiedziałem: "Jakub, jadę na zawody, musisz trzymać kciuki". Powiedział, że skoro to dla mnie takie ważne, jedzie ze mną i będzie mi kibicował na miejscu. Facet, którego znałem z Facebooka i kilku spotkań zainwestował w to swój czas i pieniądze!

Jak ci poszło?

- Zająłem drugie miejsce, byłem mocno rozżalony. Siedzimy po finale, rozmawiamy - on mówi, że mi zazdrości srebra, tego, że jestem wysportowany, potrafię walczyć. A ja na to: "Jakub, byle żul z bramy potrafi przyłożyć, idź na siłownię, też będziesz dobrze wyglądał. To jest nic. Sukcesem jest pisanie książek. Sam bym chciał napisać powieść". Umówiliśmy się wtedy, że ja rozpiszę mu treningi i wytłumaczę, jak się odżywiać, żeby mieć wysportowaną sylwetkę, a on w zamian nauczy mnie pisać. Wymiana wiedzy i doświadczeń trwa już dwa lata. Jakub przez ten czas bardzo się zmienił, wystarczy spojrzeć na jego zdjęcia sprzed tego okresu.

Dobra, bo trochę odeszliśmy od stand-upu...

- Właśnie, że nie. W międzyczasie Jakub po dłuższej przerwie spotkał się z Michałem. Ten go zobaczył i powiedział, że też chce się zmienić. Nie chciałem się podjąć prowadzenia na odległość kolejnej osoby, miałem zbyt wiele pracy, ale Jakub wiercił mi dziurę w brzuchu. W końcu się zgodziłem, bo zapewniał mnie, że Michał jest jego przyjacielem. Napisał do mnie, ale nawet nie sprawdziłem, kto to jest. Pojawiał się w okienku czata, zadawał pytania, a ja mu odpisywałem, wysyłałem filmiki, instruowałem, jak powinien ćwiczyć. W pewnym momencie, wiedząc, że będę w Legionowie, zaprosił mnie na swój występ w Warszawie. Dopiero wtedy sprawdziłem, co to za gość. Kurczę, ja go znam z telewizji!

Jakiś czas później Michał i Jakub postanowili zająć się stand-upem. A ty miałeś zostać ich ochroniarzem.

- Zadzwonili z tą propozycją w środku nocy. Potrzebowali ochrony, bo chcieli poruszać kontrowersyjne tematy, a nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś z widowni zareaguje za ostro... Ale ja nie chciałem być tylko ochroniarzem. Powiedziałem natomiast, że mogę razem z nimi występować. Oni mają milion pomysłów dziennie, więc nie wiedziałem, czy cokolwiek z tego wypali. Dali mi trzy miesiące na przygotowanie materiału.

Nie bałeś się, że nie dasz rady?

- Pomyślałem sobie, że jak się wystraszę i tego nie zrobię, kiedyś mogę tego żałować. Postanowiłem spróbować. Stand-up poruszył we mnie emocje, które kiedyś towarzyszyły mi w sporcie, ale z biegiem lat jest ich coraz mniej. Adrenalina na macie już tak nie buzuje.

Jakbyś porównał ze sobą starcie na macie z występem na scenie?

- Pierwszą rzeczą, jaką powiedziałem po pierwszym próbnym występie było: "Michał, to jest jak walka, tylko nic mnie nie boli". Wychodzę na scenę, stoję tak przed ludźmi, walczę ze swoimi słabościami, czuję adrenalinę i zastanawiam się czy dam radę.

Chciałeś się sprawdzić?

- To raz. Druga sprawa - od zawsze mnie denerwowało to, że ludzie biorą zawodników sportów walki za przygłupów. To silny stereotyp. Ale tak naprawdę, gdybyśmy szukali, to przygłupów znaleźlibyśmy w każdym środowisku. Na zawodach spotykam masę ludzi, ciekawie opowiadają o swoim życiu, wymieniamy się książkami czy filmami.

Masz poczucie misji, żeby się ze stereotypem bijącego się głupka rozliczyć?

- Myślę, że jest w tym jakaś misyjność. Nie chciałbym się specjalnie wynosić, ale bycie mentorem też jest drogą w ewolucji człowieka, jeśli chcemy się rozwijać nie tylko ciałem, ale też duchem, to jest to naturalna kolej rzeczy. Stand-up to mój sposób na bycie mentorem. Nie chcę przynudzać młodych ludzi kawałkami w stylu: "Zmień swoje życie", bo mało kto mnie posłucha. Ale jeśli ktoś wysłucha moich historii, może zrozumie, że można być innym rodzicem, innym człowiekiem, może dam komuś do myślenia? Z resztą cały nasz program się na tym opiera. Nie do końca jesteśmy śmieszni, bo nasze historie są prawdziwe. To nasze główne założenie - nie wciskamy ludziom kitu.

Trudniej jest mówić o sobie.

- Ale to jest właśnie prawdziwy stand-up. Trzeba wejść na scenę i pokazać siebie, a nie oszukiwać ludzi i kreować wizerunek, którego nie ma.

Cenzurujecie się w którymś momencie pracy nad programem?

- Michał pilnuje tylko, żeby nie było za dużo brutalnych opowieści z mojego życia. Droga wojownika, niestety, wiedzie też i przez takie miejsca, w których nie każdy chciałby się znaleźć. Może te opowieści są ciekawe, np. kiedy opowiadam o zazdrości i adoratorze mojej dziewczyny, ale musieliśmy ją skrócić, bo ludzie zaczynali się bać.

Bać się ciebie?

- Tak, za dużo było w tym przemocy.

Jak na twoje nowe zajęcie reagują koledzy z klubu i podopieczni?

-  Przede wszystkim wiedzą, że jestem gadułą. Jestem znany z tego, że potrafię w trakcie walki śpiewać piosenki, opowiadać rozmaite historie. To jest mój sposób na pracę nad oddechem w czasie pojedynku. Mam z tym problem. Stres powoduje, że przestaję oddychać, śpiewanie czy gadanie mi o tym przypomina. Koledzy i zawodnicy moje życiowe historie znają z maty. Kiedy coś ciekawego powiem, sami mówią, żebym dodał to do programu.

A tak na marginesie - jak reaguje przeciwnik, kiedy zaczynasz mu nucić piosenkę do ucha w czasie walki?

- Na zawodach nie można gadać, chociaż raz mi się zdarzyło, właśnie podczas wspólnego wyjazdu z Jakubem do Lizbony. Końcówka walki półfinałowej, wygrywałem na punkty i powiedziałem do przeciwnika, żeby odpuścił, po co ma mi siły odbierać, i tak wygram, a jak będę świeższy, to może on przegra z późniejszym mistrzem, a nie wicemistrzem Europy.

Co zrobił?

- Zaczął się śmiać. Natomiast moi wychowankowie mówią, że cieszą się, kiedy przestaję gadać w czasie sparingów z nimi, bo to oznacza, że muszę się totalnie skupić, żeby sobie z nimi radzić. To jest etap, w którym bijemy się naprawdę.

Prowadzenie klubu, przygotowywanie zawodników, własna kariera na macie... Sporo tego, a stand-up wymaga od ciebie jeżdżenia z występami po całej Polsce. Jak to czasowo ogarniasz?

- Jest trochę nowych obowiązków, ale to też jest fajne. Życie każdego z naszej trójki pełne jest podróżowania. I ta droga mnie ciągnie. Nie lubię siedzieć w miejscu. Przez to, że całe życie przygotowywałem się do jakiejś walki, nie lubię bezczynności, ona mnie męczy. Mam to szczęście, że prowadzę klub z moim starszym bratem Mariuszem, wiem, że kiedy wyjeżdżam, on się zajmuje większością spraw. Moi zawodnicy też są wyrozumiali, potrafimy pogodzić wyjazdy z treningami. Robimy kalendarz na początku miesiąca, dokładnie rozpisując przygotowania. Wszystko jest kwestią dobrych chęci i uporządkowania.

Porównałeś stand-up do walki. Ale tu nie masz możliwości odcięcia się od otoczenia, skupienia się wyłącznie na przeciwniku. Musisz tych wpatrzonych w siebie ludzie zaciekawić i rozbawić.

- Są pewne podobieństwa. W moim przekonaniu wygrana walka w MMA to jedno, ona przede wszystkim nie może być nudna. To musi być show, począwszy od ceremonii ważenia, patrzenia w oczy przeciwnika. Muszą być emocje. Inaczej, rzeczywiście, wyglądają zawody brazylijskiego jiu-jitsu. Ja na nie jeżdżę dla siebie, to nie jest aż tak widowiskowa dyscyplina, żeby ludzie spoza środowiska przychodzili nas oglądać. Stand-up jest zatem bliżej otoczki MMA. Tu jest o tyle fajniej, że nie ma negatywnych emocji, bo te w razie porażki czy kontuzji są mocne.

Wróćmy jeszcze na koniec do wspomnianej wymiany z Jakubem. Jego sylwetka się zmienia, a co z twoim pisaniem?

- Stand-up trochę je przyblokował, bo mam mniej czasu wolnego, ale książka się pisze.

Zdradzisz coś więcej?

- Najważniejszą rzeczą, jaką powiedział mi Jakub jest to, że jeżeli chcę być autentyczny, mam pisać o tym, co jest prawdziwe we mnie. Uwierz mi, mam parę historii do opowiedzenia. Nie tylko ze sceny.

Słowo na zakończenie naszej rozmowy?

- Bardzo chciałbym podziękować chłopakom za to, że wciągnęli mnie w tą niesamowitą przygodę. Dodali mi jeszcze więcej sensu w to, żeby budzić się rano i robić coś nowego. Nie jesteśmy może najstarsi, ale najmłodsi też nie, a ta przygoda jest ważna w życiu każdego faceta.

Rozmawiał: Dariusz Jaroń

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama