Martin Stankiewicz: W jaki sposób śmieszek został youtuberem?

Martin Stankiewicz /materiały prasowe
Reklama

Co się dzieje w, gdy jeden z najpopularniejszych śmieszków polskiego internetu wyląduje na kozetce u przenikliwego teraupety? O tym traktuje nietypowa autobiografia Martina Stankiewicza zatytułowana "Śmieszek. Cierpienia młodego youtubera", która 9 listopada trafi do księgarń. Już teraz możecie zapoznać się z jej fragmentem.

Martin Stankiewicz w rozmowie z "terapeutą" zdradza, że do zostania youtuberem popchnęło go aż 11 różnych sytuacji.

Znalazły się wśród nich między innymi udział w castingu na prezentera pewnej stacji telewizyjnej, praca w agencji reklamowej i seanse kinowe z tatą.

Dobra, psychologizowanie może zostaw mnie. Co było dalej?

Koniec. To było jedenaście sytuacji.

Ale ciągle nie wiem, jak trafiłeś na YouTube’a.

Zależało mi na całkowitym uniezależnieniu. Co prawda mój szef w Wirtualnej Polsce dawał mi dość wolną rękę, ale mimo wszystko czułem, że jednak nie mogę w stu procentach tworzyć dla siebie. Oprócz tego coraz bardziej przeszkadzały mi fikcyjne postaci, które stworzyłem. Odchodząc z pracy, nie wiedziałem, że zostanę youtuberem. Prawdę mówiąc, kompletnie nie miałem na siebie pomysłu.

Reklama

Żadnego planu B?

Nawet planu A! Gdy dziś przeglądam Sekret Rhondy Byrne, którym się wtedy zaczytywałem, wydaje mi się bardzo sekciarski. Ta książka obiecuje cuda - że zdobędziesz szczęście, pieniądze, zdrowie, przyjaźń, zwalczysz wszelkie przeszkody i osiągniesz wszystko, co wydaje się niemożliwe. Ale z drugiej strony są etapy w życiu, kiedy taka książka jest potrzebna. Daje kopa, bo zaczynasz wierzyć, że możesz wszystko zmienić. Wywrócić swoje życie do góry nogami.

Byleby nie ograniczać się wyłącznie do czytania takich książek, zamiast podejmować działania.

W końcu zacząłem się intensywnie rozglądać po rynku pracy i zastanawiać, co innego mógłbym robić. Miałem oszczędności, trochę dorabiałem, więc wiedziałem, że przez parę najbliższych miesięcy mam za co żyć. Nie czułem bardzo silnej presji.

W pewnej chwili uświadomiłem sobie, że zwolniłem się nie po to, żeby wracać teraz do metaforycznego więzienia, jakim byłaby dla mnie korporacja. Po kilku tygodniach pomyślałem o YouTubie. Wiedziałem, jak funkcjonuje ten mechanizm, bo działałem w nim już na Wirtualnej Polsce. Postanowiłem spróbować tego samego, ale nie tak samo: tym razem stuprocentowo po mojemu, z moją stylistyką, moim podejściem

Od razu miałeś pomysły na formułę?

Nie, dopiero szukałem. Gdy prowadziłem jeszcze sondy uliczne, wpadłem na przykład na kolesia, który często się kręcił wokół Dworca Centralnego. Nie żaden bezdomny, tylko koleś, który miał taki "uliczny" styl życia. Nie wiem do dziś, czym się tak na dobrą sprawę zajmował. W każdym razie ludzie pokochali go jako gwiazdę moich sond ulicznych: miał śmieszne teksty, był takim samorodkiem. Stwierdziłem, że może historia tego człowieka jest dobry materiałem. Zapytałem go, czy ma ochotę wystąpić, udzielić wywiadu, żebym mógł poznać go bliżej. Nazwałem to "Zimne piwo z Łysym" i chciałem zrobić taką serię.

Dobry pomysł!

Pomysł był dobry, ale nie wypalił. Ten człowiek nie miał za wiele do powiedzenia. Rzucał śmieszne anegdoty na różne tematy, ale nie układało się to w większą ciekawą historię. To była moja porażka. Nagrałem do puszki chyba z osiem odcinków.

A wyemitowałeś?

Trzy. Nie miały za dobrej oglądalności, nie zbierały też jakichś superopinii. Zacząłem szukać czegoś innego, robić kolejne sondy uliczne, czyli to, co w Wirtualnej Polsce było moim konikiem. Ale okazało się, że gdy zdjąłem okulary, kapelusz i zrezygnowałem z całej tej pozy, urok prysnął, cała magia zniknęła, jako prowadzący stałem się bardzo przeciętny.

Podobnie mówiłeś o szkolnym teatrzyku.

Tak. Wtedy jeszcze nie myślałem o tym całym przedsięwzięciu bardzo clickbaitowo.

Jak?

No, czyli pod kątem tego, co robić, żeby się klikało. Ale jeszcze w Wirtualnej zauważyłem, że seks jest jednak bardzo klikalny. Postanowiłem zająć się taką tematyką. W pierwszych odcinkach moich sond ulicznych pojawiały się właśnie takie pytania: "Co było pierwsze: kurwa czy jajko?". Albo parafraza słów Leszka Millera o tym, że faceta poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy. W sondzie potraktowałem to bardzo dosłownie, seksualnie. Z czasem stwierdziłem, że to mierne. OK, ludzie klikali, bo taka była tematyka, ale do niczego to nie prowadziło.

Klikało się dużo lepiej?

Trochę lepiej. Ale cały czas miałem poczucie, że to nie jest to, czym chciałbym się zajmować. Wtedy spontanicznie wymyśliłem 13 powodów, za które kocham mamę, na Dzień Matki. Ten film nie był idealny, ale spodobał mi się szyld. I pomyślałem, że można w krzywym zwierciadle oglądać tematy, które dotyczą każdego, w formie scenek.

W ten sposób wraz z Miłoszem, operatorem, i Wiktorem zrealizowaliśmy pierwszy odcinek 13 powodów, przez które student nie zdaje sesji. W ciągu pierwszych czterech dni obejrzało go czterysta tysięcy osób. Dla porównania sondy miały trzydzieści, czterdzieści tysięcy odsłon, mimo że próbowałem je wypromować, wpychając trochę na siłę na różne portale.

Czyli strzał w dziesiątkę!

Nagle poczułem, że to jest to! Ludzie, z którymi wcześniej pracowałem, też stwierdzili, że zacząłem robić naprawdę fajne rzeczy. Cieszyłem się. Robiłem kolejne odcinki, które wciąż się dobrze klikały, co utwierdzało mnie w przekonaniu, że to dobry kierunek. Mój kanał zaczął kiełkować.

Money, money, money...

Niestety nie.

Jak to?

Rzadko mówi się o modelu finansowym tej działalności. YouTube płaci za wyświetlenia reklam. To symboliczne stawki. Dziś, gdy mój kanał jest już bardzo rozbudowany, wyciągam pensję początkującego pracownika korporacji. Kiedy kanał startował, nie mogłem w ogóle myśleć o takich pieniądzach. Jak mi pięćset złotych wpadło, to było super. Niemożliwością było się z tego utrzymywać.

To co się zmieniło?

Pojawiły się pierwsze współprace.

Co takiego?

Współprace - lokowanie produktów.

Znaczy sprzedałeś się?

Tak. Wiedziałem, że takie głosy się pojawią, więc mówiłem o tym dokładnie w ten sposób. Współprace to są reklamy, akcje specjalne i deale. Z nich są już całkiem przyjemne pieniądze. To z nich utrzymują się youtuberzy.

Na czym polega taka współpraca?

Przychodzi do ciebie producent mniej lub bardziej znanej marki i mówi, że ma na przykład wodę do wypromowania. Woda ma takie a takie cechy, zależy im, żeby zaprezentować ją tak, a nie inaczej, mają przygotowany konkurs i chcą go rozpropagować. I muszę starać się ideę tego produktu przekuć na swój kanał w taki sposób, żeby to nie raziło.

Krótko mówiąc, uprawiasz jawną reklamę.

Nigdy nie uprawiam kryptoreklamy. W niektórych polskich serialach wygląda to inaczej. Jest na przykład scena, która toczy się wokół jogurtu i cały dialog go dotyczy. Po czym jest następna scena - o butach i też jest product placement. Później - wokół telefonu.

Albo dostawcy internetu, co właśnie w sieci jest później najgłośniej wyśmiewane.

Mam wrażenie, że scenariusz jest pisany pod te reklamy. "Panie, masz tu dziesięć marek, wsadź je w scenariusz i ubierz w historię. Ale udawajmy, że to ciągle serial familijny". Na YouTubie nie tylko ja, ale też inni youtuberzy nie chcemy wciskać takiej kryptoreklamy. Albo mam swoje odcinki, albo reklamy zrobione w klimacie kanału. Jeśli stwierdzę, że coś poszło o jeden krok za daleko, to odpowiadam, że bardzo dziękuję, ale nie tym razem. Zawsze zapowiadam, że mogę to zrobić tylko w taki sposób, żeby było zgodne z moim wizerunkiem.

Na przykład stawiasz namiot.

Tak, to były początki mojego kanału. Kampanię producenta prezerwatyw zacząłem właśnie od ogłoszenia, że się sprzedałem, i żartu, że zapłacili mi wielkimi kartonami prezerwatyw. Nie sądzę, żeby w serialu można było zrobić to w ten sposób. A tutaj marka pokazała dystans, ja pokazałem dystans i wszyscy byli zadowoleni.

Mało kto dziś pamięta, że podobne były początki MTV, gdy jeszcze był to kanał muzyczny. Przede wszystkim puszczano teledyski, które też w pewnym sensie były reklamami - artystów, płyt, gatunku muzyki. A w przerwach puszczano reklamy, które miały jak najbardziej te teledyski przypominać, oddawać ich nastrój. Da się znaleźć równowagę między własnymi odcinkami, własną twórczością a tymi reklamowymi?

Miałem w swojej karierze taki czas, kiedy dosłownie nie wyrabiałem się z produkcją regularnych odcinków, bo takie było zapotrzebowanie na odcinki reklamowe. Jednocześnie bojąc się o przyszłość i chcąc zarabiać pieniądze, brałem te zlecenia. Każdy odcinek to było inne lokowanie. Aż widzowie powiedzieli stop! "To jest twój kanał czy reklamowy?" Nagrałem popularny później w branży film Sprzedałem się, w którym tłumaczyłem ludziom, na czym tak naprawdę polega to całe zjawisko. Że nawet wychodząc klientowi naprzeciw, mimo wszystko tracę bardzo niewiele ze swojej niezależności. Że wiem, kiedy powiedzieć dość.

A może widzowie mieli rację?

Mieli! Tego było za dużo. Teraz staram się mocno selekcjonować. Bo to też jest istotne, żeby nie reklamować jednej sieci telefonicznej, a miesiąc później drugiej. To kwestia wiarygodności, też związanej z byciem youtuberem, o której się nie mówi. A są i takie kanały, które potrafiły promować trzy różne piwa w ciągu dwóch tygodni. To się nie sprawdza.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: książka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy