Piotr Fronczewski: Meloman silników

- To, jak auto gra, jest dla mnie ważne - jak się czasem zdarzy taka bidna astmatyczna pyrkaweczka, to od razu wiem, że to samochód nie dla mnie - mówi Piotr Fronczewski opowiadając o swoich motorowerach, motocyklach i samochodach.

O swoim zamiłowaniu do motoryzacji aktor Piotr Fronczewski opowiada w książce "Ja, Fronczewski", której współautorem jest Marcin Mastalerz. Oto jej fragment:

Piotr Fronczewski: - Na początku był simson.

Marcin Mastalerz: Powiedział pan to uroczyście niczym frazę z Biblii.

- No i słusznie. Bo w dniu, gdy stałem się posiadaczem tego simsona, uznałem, że Pana Boga to ja nie tylko za stopy złapałem, ale chyba nawet za kolana. Co ja mówię, jakie tam kolana? To było po prostu coś takiego, jakby rozstąpiły się niebiosa i sam Bóg Ojciec na czele anielskiego korowodu przedefilował na Wilczą, by mi tego simsona osobiście wręczyć niczym Mojżeszowi kamienne tablice na górze Synaj.

Reklama

A więc to Pan Bóg osobiście wręczył panu motorower?

- Przez wysłannika. Posłańca niebios.

Którym był?

- Ojciec. On był niezwykle silnym mężczyzną i wtachał tego simsona do naszego mieszkanka na czwartym piętrze, co wcale nie było proste, bo klatka schodowa w naszej oficynie była ciaśniutka, a motorower swoje waży. Może to były moje urodziny? Albo koniec roku szkolnego? Zabij mnie pan, panie Marcinie, ale nie pamiętam. Tak czy siak, jak ja tego simsona zobaczyłem, to popadłem w cielęcy zachwyt. Ekstaza absolutna.

- To był Simson SR1, a może już SR2, nie jestem pewien. W kolorze kawowym. Silnik czterdzieści dziewięć centymetrów sześciennych. Prawie półtora konia mechanicznego! Czyli chabeta ze źrebięciem. No i rzecz jasna to był motorower w pełnym znaczeniu tego słowa.

To znaczy?

- Miał pedały służące jako rozrusznik. A jak się paliwo skończyło, to można było dalej jechać, pedałując. Chociaż to wymagało niezłej krzepy w nogach, bo ten mój simsonik ważył prawie pięćdziesiąt kilogramów. Solidny kawał niemieckiej maszyny, ale z tych bratnich Niemiec, gdzie nie mieszkał ani jeden hitlerowiec, tylko same wnuki Róży Luksemburg i Karla Liebknechta. Na silniku miał wytłoczone Hergestellt in der DDR.

- No więc ojciec mi go dał, ale chyba zaraz musiał lecieć do pracy, więc postawił motorower na podnóżku na środku pokoju i poszedł. Mamy akurat nie było w domu. Może poszła na zakupy? A ja najpierw gapiłem się jak zaczarowany, ale zaraz podszedłem, zacząłem dotykać to tu, to tam, bo wszystko w tej maszynie wydawało mi się interesujące i zachwycające.

- Wreszcie ośmieliłem się na tyle, że usiadłem na siodełku i, trochę jak ta małpa z Fredry, "dalej kręcić kurki żwawo - w lewo, w prawo"!

"Aż się puścił ukrop z rury"?

- No po prostu jakby pan przy tym był! Rzeczywiście. Zakręciłem pedałami i jakimś cudem uruchomiłem mechanicznego potwora. Najpierw się przestraszyłem. Potem się ucieszyłem, bo dźwięk silnika był po prostu bajeczny.

- A muszę panu powiedzieć, że ja już jako dziecko byłem pod tym względem melomanem. Po odgłosie pracy silnika potrafiłem odróżnić markę samochodu. Fakt, że nie było wtedy tych marek na warszawskich ulicach zbyt wiele, ale inaczej grał chevrolet, a inaczej warszawa, którą dość łatwo było po warkocie odróżnić od bliźniaczej pobiedy, a jeszcze inaczej ulubione przez ubeków, odziedziczone chyba po gestapo, citroeny. Zresztą do dzisiaj to, jak auto gra, jest dla mnie ważne - jak się czasem zdarzy taka bidna astmatyczna pyrkaweczka, to od razu wiem, że to samochód nie dla mnie.

- No więc słuchałem sobie z rozkoszą pracy dwusuwowego motorka simsona, ale zaraz znowu się przestraszyłem, bo nie miałem zielonego pojęcia, jak toto wyłączyć, a w pokoju zaraz zrobiło się sino od spalin.

Jak to się skończyło?

- Jedyne, co mi przyszło do głowy, to żeby otworzyć drzwi balkonowe, wycofać motorower na tyle, żeby wystawić rurę na zewnątrz, i poczekać, aż się skończy paliwo. Ale zanim się zabrałem do realizacji tego planu, znowu zupełnie niechcący udało mi się jednak wyłączyć silnik. (...)

Długo pan miał tego simsona?

- Chyba nie za długo. Wie pan, jak to jest - najpierw człowiek jest zachwycony, a jak już trochę pojeździ, to zaraz chciałoby się mocniejszy silnik, lepsze przyspieszenie, bardziej rasowy wygląd, nowszy model, bajery. Tak więc dość szybko nastąpił drugi simson, już na mniejszych kołach, z innym układem hamulcowym, pełne bębny. On był bardziej sportowy z wyglądu, bo nie miał tych szprychowanych dużych kół. To był, wydaje mi się, następny model. (...)

Odpracowywał pan simsona, świadcząc ojcu usługi transportowe.

- Nic z tych rzeczy! Ja miałem poważny wkład finansowy w jego zakup. Pieniądze, które zarabiałem w teatrze, radiu czy telewizji, nie były przeznaczane na cele domowe, lecz odkładane. I z tych funduszy, przynajmniej w części, były kupione zarówno oba simsony, jak i wkrótce później moja ukochana wueska.

Kiedy wszedł pan w jej posiadanie?

- To były już czasy licealne. Gdy przeniosłem się ze świętego Augustyna do Świerczewskiego, chyba najpierw dojeżdżałem tam jeszcze na simsonie. A zamiana na wueskę mogła być podyktowana perspektywą wyjazdu na obóz motocyklowy po drugiej klasie liceum. Jakby pan mi poprzednio nie przerwał, gdy tylko zaczynałem o czymś ciekawym mówić, to by pan już wszystko wiedział.

Przepraszam. Ale dziś obiecuję nie przerywać.

- Kamień z serca. Przesiadka na wueskę była skokiem cywilizacyjnym. Nie wiem, czy jak kilkanaście lat później zamieniłem fiata 126p na peugeota 504, to odczułem równie wielką różnicę. Sądzę, że wątpię, a nawet przypuszczam, że powątpiewam.

- WSK 125 M06-Z to było prawdziwe cudo. Ponad sześć koni mocy silnika, teleskopowe amortyzatory, siodło jak kanapa, kilka chromowanych części - po prostu bajka. W instrukcji obsługi pisali, że prędkość maksymalna wynosi osiemdziesiąt kilometrów na godzinę, ale z górki i z wiatrem jak nic szła sto.

Mazowsze jest płaskie.

- Nie da się ukryć. Dlatego w następnym roku przesiadłem się na eshaelkę 175. Ona szła sto nawet po płaskim. Co dziesięć koni to nie sześć. Wie pan, jak to jest - apetyt rośnie w miarę jedzenia.

Czyli eshaelkę też pan wkrótce porzucił?

- Niestety, nie udało się. Wyżej zaczynały się łakocie wyraźnie wykraczające poza moje skromne możliwości finansowe. Zostawało kupowanie tygodnika "Motor" i marzenia. Zachwyt budziły wszelkie motocykle z Zachodu. Czasem na ulicy zdarzyło się spostrzec BMW albo angielski motor BSA, albo Triumpha, ale chyba rzadziej niż dziś widuje się w Warszawie ferrari, maserati czy porsche.

- Kierownik naszych obozów motocyklowych, czyli wuefista z liceum imienia Świerczewskiego, Marek Sawaszkiewicz, miał junaka i jak kiedyś dał mi go poprowadzić, to było święto. Fantastyczna maszyna, konstrukcyjnie na najwyższym europejskim poziomie. Trzysta pięćdziesiąt centymetrów sześciennych, między piętnaście a dwadzieścia koni, ze dwieście kilogramów wagi. Jak go dosiadłem, to bardzo we własnych oczach urosłem.

- Ale najlepszą maszynę ze wszystkich znajomych miał starszy brat kolegi z klasy - Marek Roszkiewicz. On był zapaśnikiem w stylu wolnym i chyba dorabiał jako bramkarz, dzięki czemu był jak na owe czasy nieźle sytuowany. Marek jako jedyny miał zachodni motocykl. Prawdziwą gilerę! Mieszkał przy Chełmskiej, niedaleko świeżo wtedy zbudowanej wytwórni filmowej, to była wówczas dość szemrana dzielnica, gdzie nowe mieszało się ze starym - przedwojenne budynki powoli znikały, ustępując miejsca placom budowy. Dziś już nic z tamtej zabudowy nie zostało. Marek mieszkał w domu przypominającym dworek, a gilerę trzymał w zamykanej na wielką kłódkę komórce. No i pod jego nieobecność, razem z młodszym Roszkiewiczem oraz Tomkiem Łachem i jeszcze jednym kolegą z klasy, chyba Markiem Kulawczykiem, dobieraliśmy się do tej komórki...

I dawaj jeździć po okolicznych budowach!

- Boże broń! Marek to był prawdziwy herkules. Niech panu wystarczy informacja, że jeden z jego synów, też zapaśników zresztą, został parę lat temu trenerem Pudzianowskiego, gdy ten przeszedł do MMA. I na wspólnych zdjęciach wcale nie wyglądał na dużo mniejszego. Krótko mówiąc, jakby się coś Markowej gilerze stało, byłoby z nami krucho. Toteż dobieraliśmy się do komórki, ale tylko po to, żeby popodziwiać. No może raz jeden albo dwa się zdarzyło coś więcej.

Albo trzy lub cztery...

- Ogląda pan amerykańskie filmy?

Czasem, a czemu?

- To zna pan to sformułowanie: "Nic więcej nie powiem bez mojego adwokata".

(...)

Proszę mi opowiedzieć o swoim motorze. Bo z tego, co do tej pory mi pan powiedział, wnioskuję, że wciąż ma pan motor?

- Mam. Kawasaki siedemsetpięćdziesiątka. Rzędowa czwórka. Street, bo ostatnimi laty jeżdżę głównie po mieście. Jak jeździłem po wertepach, to były jakieś endura albo crossy.

Ma pan strój specjalny?

- Coś tam mam, ale nie jestem ubrany jak rasowy motocyklista. Jak jest trzydzieści stopni na zewnątrz, to jestem w T-shircie i w trampkach niemalże. Wiem, że powinno się nosić jakieś ochraniacze, jakieś nakolanniki, jakiegoś żółwia na plecach.

Co na plecach? Biedne zwierzę.

- Tak się nazywa ochraniacz na kręgosłup.

Ma pan to wszystko?

- Nie mam. Mam starą kurtkę.

Skórzaną chociaż? Z frędzelkami jak Dennis Hopper albo z amerykańską flagą na plecach jak Peter Fonda?

- Nie. Z goreteksu czy z czegoś takiego. I ona rzeczywiście ma jakieś usztywnienia i zabezpieczenia. I trzeba czapkę, czyli kask, bo to jest dosyć istotne. Ale jeżdżę już teraz coraz wolniej, coraz mniej ryzykownie. Czasem do teatru lub na nagranie. Bez szaleństw. Kiedyś się jeździło odważniej, ale też i inną reakcję człowiek miał, inny refleks.

Co to znaczy odważniej? Jechał pan dwieście na godzinę motorem?

- Zdarzało mi się. Ale oczywiście nie po mieście. Dawne czasy. Z wiekiem wyobraźnia się rozwija, a fantazja maleje, co jest zresztą najlepszym dowodem na to, że słowa te nie są synonimami.

Gdzie pan to dwieście rozwinął?

- Stare dzieje. Jeszcze nie było autostrad ani ekspresówek na dobrą sprawę. No ale był już odcinek na drodze do Poznania, na czterdzieści czy pięćdziesiąt kilometrów przed miastem, gdzie była dwupasmowa droga w obu kierunkach i taki wycinek po drodze, który był zapasowym lotniskiem dla samolotów wojskowych. Tam można było rzeczywiście spróbować. To jest absolutnie fantastyczne wrażenie, jak się jedzie dwieście kilometrów na godzinę motorem. Człowiek leży za owiewką i jak patrzy przed siebie, to ma wrażenie, że droga się nawija na koła motocykla. To jest jak przyspieszony fi lm. Krajobraz, który się przybliża i rozwiewa po bokach w kolorowe smugi, ta perspektywa, którą pan pożera.

I co to za uczucie?

- (...) Wolności. Zachwytu. Szczęśliwości. Uwolnienia od rzeczywistości. Takiej wolności, że aż się gęba sama śmieje. Pan wie, po czym poznać radosnego motocyklistę? Po komarach na zębach. Tyle o tym. Proszę samemu spróbować, to może pan zrozumie.

Gdzie pan trzyma swój motocykl? Dziś już przecież nie ma komórek na podwórkach.

- Zimą u Jacka i Marka.

U kogo?

- U Jacka Czachora i Marka Dąbrowskiego.

U TEGO Czachora i TEGO Dąbrowskiego? Tych od rajdu Dakar?

- No tak. Oni mają w Warszawie salon KTM, ale moją kawkę przygarnęli po starej znajomości.

Skąd pan ich wytrzasnął?

- Nie pamiętam dokładnie. Chyba się zbiegły w czasie dwie rzeczy jakieś piętnaście czy dwadzieścia lat temu. Raz, że mój przyjaciel, Joachim Lamża, który jest motocyklistą, namówił mnie wtedy, żebym wsiadł na motor po wielu latach przerwy. Bo ja od czasów szkoły teatralnej nie jeździłem właściwie. Sprowadziliśmy więc z pomocą Joachima hondę transalp z Francji. Używaną oczywiście. Troszkę nią pojeździłem, bardzo mi się spodobało, sprzedałem i kupiłem nową, bo okazało się, że tego się po prostu nie zapomina.

- A na dodatek pojawiła się wtedy w perspektywie jakaś rola, w której miałem jeździć na motorze crossowym, więc postanowiłem się doszkolić i uderzyłem z tym do Jacka, którego znałem jako świetnego zawodnika. Zakolegowaliśmy się, potem doszedł Marek. No i tak we dwóch trochę mnie douczali, zwykle na poligonie w Rembertowie, szaleliśmy troszeczkę po wykrotach, górach piaskowych. Oni zawodowo, a ja tam z tyłu, powolutku, na miarę swoich możliwości.

I czego ci rajdowcy pana nauczyli?

Oswojenia motocykla w trochę bardziej profesjonalny, bardziej wymagający sposób. Lepszej świadomości maszyny, przewidywania jej reakcji w różnych trudnych momentach. Jakichś prostych sztuczek.

Ale konkretnie. Jazda na jednym kole?

- No tak.

Zakręty w poślizgu?

- No tak. Ale już od lat z tego nie korzystam. Przy moim niezwykle skromnym stopniu doświadczeń, to ja panu dziś w alei Jana Pawła nie postawię motocykla na gumę, bo muszę się liczyć z tym, że się nie uda. Nie mam już do siebie tyle zaufania. Ale wspominam te zabawy z Jackiem i Markiem jako wielką frajdę. Chłopaki to co innego. Oni są zawodowcami. Ale motor to motor, nawet zawodowcom może się coś przydarzyć. Opowiadałem panu, jaki wypadek miał Marek na którymś Dakarze?

Nie.

- To był chyba jeszcze Dakar prawdziwy, pustynny. W Afryce, a nie, jak teraz, w Ameryce Południowej. Marek na jakimś punkcie tankowania nalał paliwa na full, to się z beki zwykłej leje jakąś rurą. I przelał zbiornik; zdarza się. Ale że koło południa temperatury są bardzo wysokie, to bał się, że mu się to rozlane paliwo samo w trakcie jazdy zapali, więc postanowił wytrzeć. Oczywiście już jadąc, żeby nie tracić czasu, bo każda sekunda może się potem liczyć w klasyfikacji. No więc wyciera i prowadzi jedną ręką, jadąc może ze sto czy sto dwadzieścia na godzinę po tych wertepach.

Powolutku.

- Dość spokojnie. I się grzebnął. Nie zauważył czegoś. To była jakaś szutrowa droga czy piaskowo-szutrowa. Wyleciał. Motocyklowi się nic nie stało, on też się szybko podniósł, wsiadł i ruszył dalej. Jakiś czas potem, dojeżdżając do punktu kontrolnego, chciał zahamować. Tam jest hamulec tylny pod stopą. Marek chce nacisnąć, a noga ani drgnie, nie reaguje. Oni jeżdżą w takich wysokich butach crossowych. To jest prawie but narciarski, tylko że wyższy. Patrzy, a stopa w tym bucie dynda i luźno na boki chodzi. Złamana. W tym pancernym bucie. Co było robić. Odpalił flarę i koniec rajdu. Ale niech pan patrzy, jaka to jest adrenalina jednak. On pewnie ze sto kilometrów z tą złamaną nogą jechał i nic nie poczuł. Takie towarzyszą temu emocje.

Pan miał kiedyś jakąś niebezpieczną przygodę na motorze?

- Nie. Ja na szczęście nie miałem żadnego dzwona. Nie połamałem się, nie otarłem się boleśnie. Zresztą większość wypadków na motocyklu jest na własną prośbę. Albo młodych ponosi fantazja i jest nieszczęście. Albo siada na motor zamożny dżentelmen z jakiejś korporacji, bo taka teraz moda, i nawet nie wie, na czym siedzi. Dziś w salonach jest wszystko, a jak ktoś kupuje pierwszy motocykl z silnikiem sto osiemdziesiąt koni, to nieszczęście gotowe. Z takim ogierem, który do stówy przyspiesza w niecałe trzy sekundy, trzeba się umieć obchodzić.

Co żona na tę pańską pasję motorową? Facet po pięćdziesiątce przyszedł któregoś dnia do domu i mówi: "Wiesz kochanie, kupiłem sobie hondę". I co?

- Wykazuje się zrozumieniem. No wyrozumiałą kobietą jest, aczkolwiek patrzy na to z niepokojem, nie da się ukryć. Zresztą powiem panu, że w mieście jest niebezpieczniej niż na torze przy szybkościach dwustu kilometrów na godzinę, gdzie jedzie się koło w koło czy łokieć w łokieć. Bo... Bo tam wszyscy umieją, a na drodze mało kto. Otóż to. Tam wszyscy umieją i wiedzą, czego się można spodziewać po partnerze. A tutaj, niestety.

- Poza tym zmienił się bardzo stosunek do motocyklistów. W czasach eshaelek i wuesek motocykl był traktowany jak każdy inny pojazd na jezdni, a może nawet życzliwiej, dziś zaś często mam wrażenie, że kierowcy samochodów traktują motocyklistów jak wrogów. Czasami zdarzają się uprzejmi samochodziarze, którzy, jak się człowiek przeciska przed skrzyżowaniem między samochodami, to troszeczkę ustępują miejsca, ale generalnie jest pan wrogiem numer jeden, bo nie stoi pan w korkach, nie poci się w dusznym samochodzie, tylko jest swobodny, niezależny na swój sposób. Dlatego samochodziarze zamknięci w swoich puszkach się mszczą. Biedni motocykliści...

Ja, Fronczewski. Piotr Fronczewski w rozmowie z Marcinem Mastalerzem. Niezapomniany Pan Kleks, zwariowany pan Piotruś i tragiczny Edyp. Szpicbródka, Franek Kimono i jeden z najlepszych Hamletów w historii polskiego teatru.

Aktor wyczynowiec, który zagrał w swoim życiu kilkaset ról, w każdą wkładając całe swoje mistrzostwo.

Aktor, który czytając książki o Harrym Potterze, ożywił je lepiej niż hollywoodzkie filmy. Ale przede wszystkim ciepły, skromny człowiek, patrzący na swoje dokonania z dystansem i przymrużeniem oka.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy