Piotr Pustelnik: Korona sprawiła, że poczułem się wolny

Fot. Archiwum prywatne Piotra Pustelnika /materiały prasowe
Reklama

Po zdobyciu Korony Himalajów i Karakorum zastanawiał się, co teraz będzie robił w życiu. - Czułem się tak, jakby mi się świat zawalił. Potem przemówił głos rozsądku. Powiedziałem sobie: "Przestań, właśnie teraz jesteś wolnym człowiekiem" - z Piotrem Pustelnikiem rozmawia Dariusz Jaroń.

Tylko trzech Polaków zdobyło dotąd Koronę Himalajów i Karakorum, czyli stanęło na szczycie czternastu ośmiotysięczników. Są to Jerzy Kukuczka, Krzysztof Wielicki i Piotr Pustelnik.

Nasz rozmówca diamenty do swojej prywatnej korony kolekcjonował przez dwadzieścia lat, od wyprawy na Gaszerbrum II (14.07.1990) po piąte - tym raz zwycięskie - starcie z Annapurną (27.04.2010).

Dziś Piotr Pustelnik jest prezesem Polskiego Związku Alpinizmu. Mimo 66 lat wciąż ma ambitne plany sportowe. W przyszłym roku, w setną rocznicę odzyskania niepodległości, zamierza wytyczyć nową, polską drogę na biegun południowy.

Reklama

Rozmawialiśmy przed paroma dniami z okazji niedawnej premiery autobiografii Piotra Pustelnika (napisanej wraz z Piotrem Trybalskim) zatytułowanej "Ja, pustelnik".

Dariusz Jaroń, Interia: Zacznijmy od tematu gorącego, czyli zimowej wyprawy na K2. Jak ocenia pan nasz zespół i jego szanse powodzenia w konfrontacji z ostatnim niezdobytym zimą ośmiotysięcznikiem?

Piotr Pustelnik: Wystawiliśmy najsilniejszy skład, jaki w Polsce jest. Natomiast co do szans, trzeba pamiętać, że w tych najwyższych górach, a w zimie szczególnie, karty rozdaje pogoda. Jeśli chodzi o trudności techniczne czy znajomość góry, one są powszechnie znane ludziom, którzy na tę wyprawę pojadą. Kilku z nich było na K2 w lecie, wiedzą czego się spodziewać jeśli chodzi o walory techniczne. Zagadką i największym elementem ryzyka pozostają warunki atmosferyczne. Bardzo zła pogoda będzie stanowić poważne zagrożenie dla zdrowia i życia kolegów.

Dadzą radę?

- Jestem optymistą. Jeśli tylko pogoda pozwoli, wierzę, że ten zespół sobie z górą poradzi.

Spotkałem się z opinią, że na szczyt może wejść mocny duet Denis Urubko - Adam Bielecki. Ktoś jeszcze może stanąć zimą na K2?

- Rzeczywiście są nazwiska, które się pojawiają w dyskusjach o szansach częściej, jak Janusz Gołąb, Denis Urubko czy Adam Bielecki, ale reszta kolegów jest również na bardzo wysokim poziomie i nie tylko ta trójka będzie odgrywała główne role. Ta góra absolutnie wymaga solidarnej i ciężkiej pracy. Nie da się na nią wskoczyć. Jest bardzo wysoka, stroma i niebezpieczna. Swoje dołożą jeszcze warunki.

Stanął pan na szczycie K2 w lipcu 1996 roku. Jak pan wspomina tamtą wyprawę?

- Było sporo przygód. Wycofaliśmy się z Ryszardem Pawłowskim z pierwszego ataku szczytowego, bo uznaliśmy, że grozi nam biwak wysoko w górach, co i tak zespół atakujący wierzchołek spotkało. Po tym biwaku jeden z uczestników wejścia z włoskiej ekipy osłabł do tego stopnia, że trzeba go było sprowadzać. Brałem w tym udział, musiałem zejść bardzo nisko, bo do wysokości 6200 metrów. Potem goniłem Ryszarda i zmierzającą na szczyt grupę Rosjan, żeby zdążyć na czas.

- W sumie mieliśmy z Ryśkiem takie odczucie, że góra nas łaskawie potraktowała. Weszliśmy w niemal bezwietrznej pogodzie. Niestety w drodze powrotnej Rosjanom przydarzył się wypadek, jeden z uczestników ich wyprawy zaginął. Usiłowaliśmy go jeszcze w nocy szukać, ale się nie udało. Cała radość ze zdobycia szczytu została zakłócona tym nieszczęśliwym zdarzeniem.

Zdobycie K2 zimą domknęłoby piękną kartę w historii polskiego himalaizmu. Pan swoją prywatną w postaci Korony Himalajów i Karakorum zakończył w kwietniu 2010 roku.  Wspomnienia sprzed siedmiu lat jeszcze wracają?

- Powiem szczerze, że przez pierwsze dwa-trzy lata przy okazji rocznicy pojawiła się tęsknota, spojrzenie wstecz na tamten dzień i moją prywatną górską krucjatę w całości. Dziś żyję innymi wyzwaniami, wiele się przez ten czas w moim życiu wydarzyło... Chociaż jestem już człowiekiem wiekowym, nie żyję przeszłością i tamtym okresem, zresztą, chyba dobrze.

Jak się dwadzieścia lat goni za marzeniem, to co się dzieję, kiedy ono się wreszcie spełnia? Czy po satysfakcji przychodzi pustka, że to już koniec?

- Z jednej strony było ogromne uczucie ulgi, z drugiej rzeczywiście pojawiła się pustka. Kiedy ze wszystkimi się wyściskałem, wypiłem w bazie herbatę i zdjąłem z siebie przepocone rzeczy, poszedłem do swojego namiotu i kompletnie się rozkleiłem. Zacząłem się zastanawiać, jak kompletny głupek, co ja teraz będę robił w życiu? Tak, jakby mi się świat zawalił.

- Potem przemówił głos rozsądku. Powiedziałem sobie: "Przestań, właśnie teraz jesteś wolnym człowiekiem". Następnego ranka obudziłem się jako człowiek, który może wszystko, bo już niczego nie musi. Było mi bez tego ogromnego ciężaru na sercu bardzo dobrze. Zastanawiałem się, co dalej z górami, ale najważniejsze było to dominujące uczucie ulgi.

Annapurna robiła co mogła, żeby pana zniechęcić. Dopuszczał pan myśl, że to się nie uda? W końcu lata leciały, a cztery kolejne podejścia na ten szczyt nie przyniosły powodzenia...

- Dwa razy podejmowałem decyzję o zakończeniu tego projektu. Za pierwszym razem w 2005 roku. Pierwszy raz miałem wtedy w górach wrażenie, że w moim organizmie nie ma już krztyny energii. Serce pchało mnie jeszcze do góry, ambicja i determinacja były potężne, ale w mięśniach miałem już zupełną pustkę. To mnie zaniepokoiło, pomyślałem, że skoro taka niemoc przydarzyła się raz, może się powtórzyć. Na szczęście przekonałem się, że było to chwilowe odczucie.

- Rok później przeżyłem przykrą przygodę na wschodniej grani Annapurny. Czekaliśmy, aż towarzyszący nam wspinacz z Tybetu, który miał atak ślepoty lodowcowej, zacznie widzieć. Gdyby dość szybko nie odzyskał wzroku, moglibyśmy stracić tak dużo sił, że zejście stałoby się niemożliwe, a teren był diabelnie trudny. Góra wyciągnęła ze mnie cały margines człowieczeństwa, zbliżyła do zwierzęcia, które w sytuacjach granicznych kieruje się jedynie podkorową chęcią przeżycia. Obawiałem się, że kolejnej tego typu sytuacji mogę nie przeżyć. Ale z tego też się pozbierałem.

Co się zmieniło, że po raz piąty spróbował pan zdobyć Annapurnę?

- W 2010 roku podjąłem jedną, prostą decyzję. Powiedziałem sobie, że bez względu na wynik, to będzie moja ostatnia wyprawa w góry najwyższe. Ta zero-jedynkowość podziałała na moją determinację. Nie było kolejnej okazji, więc przybyło mi sił, prawdopodobnie wyciągniętych gdzieś z granic podświadomości.

Skoro to miał być ostatni strzał, dopuszczał pan większe ryzyko niż wcześniej?

- Absolutnie nie! Wie pan, łatwo jest zmniejszyć sobie wymogi jeśli chodzi o bezpieczeństwo, wtedy nasze możliwości się powiększają, ale jakim kosztem? Nie zrobiłbym tego. To miała być kolejna wyprawa, z której miałem wrócić cały i zdrowy.

Nie śmiem wypominać wieku, bo wspinanie się na ośmiotysięczniku w wieku 59 lat jest godne pozazdroszczenia, ale na ile walczył pan z górą, a na ile z własnym organizmem?

- Pewnie więcej powiedzieliby o tym moi partnerzy, ale ewidentnie było to widoczne. Byłem coraz wolniejszy. Peter Hamor, z którym wiele się wspinaliśmy, podchodził do moich słabości z niezwykłym wyczuciem, nie dawał mi odczuć, że jest o wiele szybszy ode mnie. Szybkość jest istotna w górach, dlatego uznałem, że to definitywnie ostatnia wyprawa, bo przy następnej będę tak wolny, że stworzę realne zagrożenie dla mojego partnera, a to jest ostatnia rzecz, jakiej bym chciał. Peter to mój najlepszy przyjaciel, nie dopuściłbym nigdy do tego, żeby przeze mnie zaryzykował więcej, niż to jest dopuszczalne.

A jakie ryzyko na ośmiu tysiącach metrów jest dopuszczalne? Kiedy wspinacz ma nad nim jeszcze kontrolę?

- W górach zawsze jest niebezpiecznie. Trzeba sobie poukładać to, na które elementy ryzyka mamy wpływ, a które dzieją się poza nami. Nie mamy wpływu na zjawiska atmosferyczne, lawiny, upadki kamieni czy spadające kawałki lodu. Możemy natomiast wyjść dużo wcześniej z namiotu, żeby uniknąć niebezpieczeństw związanych z popołudniowym nagrzaniem stoku. Nie wolno też poruszać się po świeżym opadzie śniegu, bo zagrożenie lawinowe jest wtedy znacznie większe. Postawiłem sobie kiedyś granicę akceptowalnego ryzyka. Trudno ją opisać, ale ona we mnie siedzi, jeśli czuję, że poruszam się po cienkim lodzie, wyprawa traci sens, wycofuję się natychmiast. Być może nic by się nie stało, ale jeśli stałoby się coś złego, byłaby to wyłącznie moja wina i ryzykanctwo.

Nic nie wskazywało na to, że kiedykolwiek pan w te Himalaje ruszy. Jako 12-latek miał pan poważne problemy z sercem, a rodzice usłyszeli od lekarza, że powinni się przygotować na najgorsze. Te doświadczenia i troska rodziców o chore dziecko z pewnością przełożyły się na ostrożność w górach i świadomość, że ze zdrowiem nie jest dobrze...

- Ten przestraszony chłopak tkwił we mnie przez długi czas. Leżałem w szpitalu, w którym umierały dzieci. I chociaż dziecko inaczej rozumie śmierć niż dorosły, to jest to trauma, która wsysa się podświadomie w człowieka. Bardzo długo żyłem z przekonaniem, że mam chore serce. Każdy niepokój w moim ciele od razu budował taki syndrom, że ze mną jest coś nie tak. Do teraz łapię się czasem na tym, chociaż dobrze znam swój organizm, że ta kardiologiczna przypadłość się u mnie odzywa, nawet jeśli wiem, że to nieprawda.

Tam na górze, przy problemach z oddychaniem i innymi dolegliwościami związanymi z przebywaniem na takich wysokościach, budził się w panu dodatkowy lęk?

- Gdzieś w środku czułem, że trauma młodości przeszła w moje dorosłe życie. Ale szedłem w te góry wysokie strasznie powolnie, to było ciągłe sprawdzanie organizmu, budowanie zaufania. Zaczynałem od gór pięciotysięcznych, uczyłem się reakcji swojego ciała. To mnie uratowało przed atakami paniki. Gdybym się przeniósł z dwóch na osiem tysięcy metrów, oszalałbym kompletnie z tymi wszystkimi sygnałami wysyłanymi przez organizm.

Mówił pan, że po zdobyciu Annapurny wstał z łóżka jako wolny człowiek. Jak wiele pan dla tej wolności poświęcił?

- Korona zaczęła mi ciążyć, to trwało tak długo, a ciągle brakowało mi tej jednej góry. Chciałem ten etap swojego życia zamknąć, żeby zacząć robić coś innego. Koledzy himalaiści powiedzą, że to bzdura, że można całe życie w te góry wysokie jeździć, ale dla mnie dwie dekady w Himalajach i Karakorum to była tak duża dawka uderzeniowa, że chciałem już zająć się czymś innym. Tak jestem zbudowany. Druga rzecz, że to niedokończone zadanie bardzo mnie uwierało, a ja chciałem już wrócić do domu i zacząć normalnie żyć.

Ile pan zyskał, a ile stracił, zdobywając najwyższe szczyty świata?

- Za wcześnie dla mnie na taki bilans. Będę się jeszcze długo spowiadał przed samym sobą z tego, co robiłem, i w jaki sposób. Czy było warto? Na to pytanie odpowiedziałem ukończeniem Korony. Gdybym uważał, że to nie ma sensu, rzuciłbym wszystko w diabły. Natomiast taki bilans dotyczący spraw osobistych, ile za to zapłaciłem, czy gdybym zrobił coś inaczej, wynik byłby dla mnie lepszy? Nie zabawię się w tym momencie w takie gdybanie, może kiedyś, kiedy moje życie będzie się zbliżało definitywnie do końca, zajmę się zrobieniem takiego rozrachunku.

Kończy pan książkę takim zdaniem "co szkodzi starszemu panu wrócić do dziecięcych marzeń". Są to marzenia polarne, proszę o nich opowiedzieć...

- To marzenie pojawiło się jak miałem 12-13 lat. Leżałem w szpitalnym łóżku i dużo czytałem. Wpadła mi w ręce książka o Amundsenie. Strasznie się z tą postacią identyfikowałem, bo to też był taki chłopak o przeciętnych walorach fizycznych, a nie heros z szerokimi barkami. Bardzo dużo osiągnął, bo był zdeterminowany, bardzo uparty, pragmatyczny do granic możliwości i konsekwentnie dążył do realizacji celów. Zapragnąłem zostać polarnikiem. Chciałem nawet spać na balkonie przykryty gazetą w zimną noc, żeby się do niskich temperatur przyzwyczaić. Na szczęście mama mnie złapała za uszy i wyciągnęła z tego balkonu. Pewnie dzięki temu obyło się bez zapalenie płuc. Po wielu latach ta potrzeba polarnej przygody wróciła. Więc co mi szkodzi spróbować?

Można równie dobrze zapytać, co pana w te góry zaciągnęło, skoro chciał iść na biegun?

- Od zapatrzenia się w polarników do początków wspinaczki minęło sporo czasu i jeszcze inne książki zdążyły mnie zainspirować. Poza tym w góry wciągnął mnie mój kuzyn. Powiedział, bardzo pragmatycznie, że jak mamy cokolwiek umieć, to chociaż zapiszmy się na kurs skałkowy dla początkujących, żeby wiedzieć, jak się asekurować i mieć podstawową wiedzę na ten temat. Okazało się, że wspinanie jest fajne i w nim zostałem.

Żeby było ciekawiej tego kursu pan nie zaliczył...

- A Andrzej go zdał i nigdy się nie wspinał.

Na jakim etapie organizacyjnym jest pańska wyprawa polarna?

- Plany są gotowe, szukamy pieniędzy. Chodzi o 100-150 tys. dolarów, niebagatelna kwota. Cel jest o tyle szczytny, że wyprawa ma się odbyć na stulecie polskiej niepodległości. To ma być oryginalna polska droga na biegun południowy.

Trudniej o zdobycie finansowania niż w himalaizmie?

- Tu i tu jest trudno. Kwoty są tak wysokie, ponieważ chodzi o tereny ciężko dostępne, gdzie logistyka i transport pochłaniają wielkie sumy. Trzeba delikwenta dostarczyć w określone miejsce kontynentu antarktycznego,  a przecież w Himalajach tak nie jest. Wszystkie ścieżki są mocno przechodzone, wiadomo ile transport kosztuje.

"Na biegun nie chcę iść samotnie. Chcę spróbować iść z kimś, kto uśmiechnie się, zaklnie, popatrzy poważnie czy ironicznie spojrzy spode łka. Z kimś, kto w tej ostatniej wyprawie będzie dla mnie podporą. Żebym się nie bał. Chociaż ten jeden raz" - to jeszcze jeden cytat z książki. Ma pan już partnera?

- Nie, sprawa jest zupełnie otwarta. Potrzebny jest mocny zawodnik lub zawodniczka.

Czyli w odróżnieniu do wyprawy zimą na K2, w drodze na biegun kobiety i mężczyźni mają takie same szanse?

- Tak uważam. W tym projekcie, który sobie wymyśliłem, spokojnie widziałbym kobietę. To nie jest tak, że jest to wyłącznie domena jednej płci. Liczą się tylko kwalifikacje i predyspozycje organizmu, nic więcej.

Żałuje pan, że w składzie zimowej wyprawy na K2 zabrakło kobiet? Po niedawnych słowach Janusza Majera, "że jedna pani na dziesięciu to za mało", temat jest szeroko komentowany w mediach...

- Jasne, wolałbym, żeby kobieta w tym składzie się znalazła. Ale K2 zimą to nie jest kwestia parytetów, tylko odpowiedniej mocy. Gdyby się ze dwie tak mocne kobiety trafiły, namawiałbym kolegów, żeby je zaprosili na wyprawę, żeby nabrały doświadczeń w najwyższych górach świata zimą. Ale jako prezes PZA nie mogę ingerować w wybory organizatorów wyprawy.

Rozmawiał: Dariusz Jaroń

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy