Robert Kasprzycki: Moje ciało jest tylko awatarem

Robert Kasprzycki /Magdalena Switek Wywrot /archiwum prywatne
Reklama

- Lubię jak się to wszystko skupia wyłącznie wokół muzyki i talentu. Kiedy wytwory umysłu są istotne, ale ciało jest tylko awatarem - z Robertem Kasprzyckim o miejscu artysty w zdominowanym przez marketing show-biznesie rozmawia Dariusz Jaroń.

W 1992 roku został laureatem Studenckiego Festiwalu Piosenki w Krakowie. Cztery lata później jego głos - za sprawą lirycznego "Nieba do wynajęcia" - poznała cała Polska.

Chociaż od debiutanckich sukcesów minęły dwie dekady, Robert Kasprzycki nadal pisze wiersze i roznosi je śpiewem od miasta do miasta. I wzrusza.

*

Dariusz Jaroń, Interia: Podobno artysta kończy się tam, gdzie zaczyna sprzedaż?

Robert Kasprzycki: To jest bezsensowne tworzenie opozycji - albo jest artystą albo się sprzedał. Dla artysty sprzedaż to najpiękniejsza sytuacja:  ktoś go chce, być może rozumie, i jeszcze może na tym zarobić. Idealna triada. Najgorzej kiedy człowiek się sprzedaje i odpuszcza sobie aspekt artyzmu, no bo przecież sprzedaje owoce ducha swego. Czyli co, Sting przestał być artystą z dniem, w którym zaczął się sprzedawać? Czyli jeszcze z Police? Z kolei myślenie, że nie sprzedajesz się, bo jesteś lepszy to już w ogóle czysta masakra.

Reklama

Czujesz się artystą?

- W kontekście artystów renesansowych  - nie (śmiech).

To co takiego robisz, skoro artystą nie jesteś?

- Staram się być autorem, człowiekiem słowa, piosenkopisarzem. Śpiewający autor to dobre określenie. Natomiast artyzm kojarzy mi się bardziej ze sztukami artystycznymi i audiowizualnymi. A ja śpiewam sobie, co napisałem i gram, co się w głowie ułożyło. Akompaniując sobie na gitarze.

To też jest forma artyzmu.

- Ale nie przykładam wagi do tego, czy ktoś mnie artystą nazwie. Teraz mamy nadpodaż artystów. Każdy, kto coś zrobi skrobnie, fotkę pstryknie czy zaśpiewa piosenkę, czuje się artystą. Artysta tancerz biodrem giba w "Tańcu z gwiazdami", artysta gotuje dewolaja, artystą jest selekcjoner piłkarski. W starożytnej Grecji stawałeś się artystą, ponieważ byłeś więcej niż tylko świetnym rzemieślnikiem. Teraz artystą jesteś, kiedy zrobisz cokolwiek. I, co najważniejsze, masz dostęp do mediów.

Uciekasz od artysty, a współczesna kultura potrzebuje łatek. To może bard?

-  Niegdyś obśmiewałem to słowo okrutnie. Ktoś zaryczał - zazwyczaj na smutno i przy gitarze  - zaraz musiał się nazwać bardem.

A co z dziejową rolą barda?

- Rzeczywiście, bardowie w tradycji szkockiej, czy szerzej, celtyckiej, byli równi królom. Prowadzili do boju wielkie armie, opiewali upadki i triumfy narodów. Bard był też Wieszczem, kimś, kto znał historię, rozumiał jej mechanizmy, potrafił przewidzieć bieg spraw. Ja, jeśli już, jestem bardem lirycznym, bliżej mi do Bułata Okudżawy, który nie tyle przypatrywał się polityce, co przemijaniu. Wolę to od barda heroicznego, który włazi na barykady i drze ryja, żeby ktoś za nim poszedł albo wyraża żal, że nikt za nim nie idzie.

Bycie polonistą ułatwia ci pracę twórczą czy utrudnia?

- Skaza filologa sprawia, że masz świadomość tego, co przed tobą napisano. Każdy akt pisania jest aktem odwagi i walki ze sobą, obnażeniem w oczach innych. Dlatego stwierdzenie: "tak, napisałem i zamierzam to opublikować" u filologa uważam za akt heroizmu, a pracę tekściarzy, którzy wyszli z tej półki literackiej, cenię chyba najwyżej.

Też zacząłeś od poezji.

- Moi koledzy są krytykami literackimi. Swego czasu rozmawialiśmy o mojej poezji i tekstach. "Piosenki piszesz fajne, pisz dalej" - wiersze przemilczeli. Co ciekawe, nadal się z nimi przyjaźnię. I nadal robię swoje.

Coś sobie zakładasz przystępując do pisania?

Raczej nie - po prostu staram się pisać piosenki oparte na jakimś impulsie, historii, grze słów, chęci odreagowania. Wracając do twojego pytania o wpływ filologii na pisanie, w trakcie pracy nie myślę o żadnych regułach, dopiero później przychodzi czas na jakąś analizę i, zwykle, redukcję rozwichrzonej weny.

Dużo kreślisz?

- Głównie kreślę. Ale mam też przekonanie, że pewne rzeczy po prostu do nas przychodzą. Są co prawda twórcy, którzy jak Kazik czy Maleńczuk otwarcie mówią, że lubią sobie coś przypalić lub wypić, tak żeby otwarły się wrota percepcji, jak je nazwał dzielny William Blake, a po nim równie dzielny Jim Morrison, ale ja się trochę obawiam, że jak wpuszczę gorzałę, to wyjdzie alkoholizm a jak wpuszczę narkotyki to alkoholizm i narkomania (śmiech). Oczywiście jeżeli jednemu gościowi się udaje nakręcać twórczość alkoholem i prochami - to super, niemniej sądzę, że parę milionów innych w tym czasie tylko wątrobę sobie zajedzie, męcząc ją tymi rzekomo inspirującymi używkami.

Męczysz się pisząc?

- Chciałbym, żeby te teksty miały ręce i nogi, z drugiej strony nie mam złudzeń, że odmienię świat. Rozumiem język nowych tekstów, ale on jest dla mnie taki bełkotliwy, a jeśli wskażemy otwarcie na hip-hop - przegadany. Uczyłem się, żeby pisać mało, a treściwie, a jak dużo, to z dyscypliną. Teraz to się, z małymi wyjątkami, rozpierzchło. Gdy mówimy o artyście i etosie artysty, wszystko przesunęło się w domenę marketingu.

Na przykład?

- Taka Adele. Jest bardzo sympatyczną piosenkarką, ale w kontekście bodźca emocjonalnego przy Janis Joplin czy naszej Martynie Jakubowicz z lat 80-tych to w dużym stopniu wielkość wmówiona. Mamy świetnie opakowany produkt, genialnie wypromowany, ale gdybyśmy się pozbyli otoczki marketingu, a jej piosenkę zagrali przy ognisku, to brzmiałaby jak twórczość gimnazjalistki. Marketing zabił element weryfikacji ludzkiej. Uważam, że ostatnim takim wierzgnięciem był grunge, który zmiótł pudlo-metalowe Guns N’ Roses czy Poison, a potem wszystko wpadło w łapki wypromowanych picusiów, którzy nie mają dla ciebie bodźców, ale za to ładnie wyglądają.

Grunge wyszedł z garażu, picusie są z castingów...

- Często też z muzycznych reality show.

Z drugiej strony z takich programów jest np. Dawid Podsiadło.

- I jest antytezą tego bełkotu. Znów mamy do czynienia z takim wierzgnięciem, może i jednorazowym, ale dającym nadzieję, że od czasu do czasu z statystycznej klątwy i mątwy wyłoni się coś swoistego. Podsiadło to człowiek młodego pokolenia, odniósł sukces, sprzedał multiplatynę, przez co powinien być traktowany jak zespół Ich Troje. A jest inaczej. I takiej szkole wolę kibicować niż tej, że "kumpel z marketingu wymyśli slogan, a ja występując w "Tańcu z gwizdami" będę mógł pokazać swoje talenty i wypromować płytę".

A to nie jest pokusa? Za tym idą pieniądze, rozpoznawalność.

- Kiedyś miałem przez chwilę coś w rodzaju malusieńkiej rozpoznawalności, kiedy byłem jeszcze akceptowalny wizualnie i spełniałem kryteria chłopca z okładki.

I co?

- Dziękuję, nie tańczę. Gram na festiwalu jednego dnia, a przez kolejne musze się ukrywać, żeby mnie nie wytykali palcem? Ta świadomość, że moja prywatność idzie na drzewo, a ja jestem jakąś gębą, którą można nazwać, opisać w dziale plotkarskim, zrobić głupie zdjęcie. Mnie taka rozpoznawalność odpycha.

Czyli rozpoznawalność cię nie kręci. Zatem co?

- Gdyby ludzie mówili moimi tekstami, albo śpiewali moje piosenki pewnie by mnie to kręciło. Czyli wytwory mojego umysłu są istotne, ale ciało jest tylko awatarem. Lubię jak się to wszystko skupia wyłącznie wokół muzyki i talentu. Wychodzi na scenę taki Ed Sheeran o wyglądzie sprzedawcy komórek, a kiedy zaczyna śpiewać, kobiety piszczą a  Billboard pęka. I to jest sprawiedliwość zawarta w muzyce. Prosty strumień, energia z kosmosu, która cię rozpieprza, a nie jakaś pijarowa  otoczka.

Wracasz do swoich pierwszych tekstów?

- Rzadko. Za bardzo boli. Ale dzięki Bogu na pierwszym roku studiów pewna Małgosia po mistrzowsku puściła mnie w trąbę. To trzepnięcie w łeb sprawiło, że w ciągu praktycznie dwóch lat przeszedłem od popiskiwania pisklaka do poziomu akceptowalnego.  A na trzecim roku studiów wygrałem Studencki Festiwal Piosenki. Do tej pory, kiedy gram piosenki z tamtego okresu czuję, że napisał je ktoś znacznie starszy.

Właśnie o tę dojrzałość młodego chłopaka chciałem zapytać.

- Ano, przychodzili spłakani 40-latkowie i pytali, "Kto ci to napisał chłopcze?". A ja miałem 20 lat i wygląd zdeprawowanego ministranta. Nie wiem skąd się wzięło to, że w ciągu 2-3 lat w moje teksty wskoczył taki rodzaj dojrzałości, że nadal mnie nie drażnią. Podobno poetą jest ten kto pisze wiersze po ukończeniu 25 roku życia - ja dalej piszę wiersze.

Wreszcie jasna deklaracja! Jednak poeta?

- Trochę się traktuję jako poetę ze względu na ten wachlarz wzruszeń rozmaitych, dlatego chłopak, który napisał te piosenki ćwierć wieku temu wciąż jest we mnie. Nie żebym go specjalnie lubił, ale dziwię się, że miał na tyle intuicji i zmysłu językowego, że to się nie postarzało. Kiedy piszę tekst prasowy czasem męczę się kilka dni, tamte piosenki przychodziły niekiedy w ciągu kwadransa.

To się nazywa natchnienie.

- Raczej obśmiewam idee moich kolegów, że coś ich natycha, ale czasem coś się takiego dzieje, że piszemy tekst, a potem ze zdziwieniem przypatrujemy się temu, co napisaliśmy. Czesław Miłosz miał nadzieję, że dobre demony podpowiadają te słowa. Zgadzam się z takim podejściem do sztuki. Oprócz panowania nad warsztatem, niektórzy obdarzeni są rodzajem antenki, filtrów, które pozwalają wyłapywać i nazywać pewne rzeczy.

Filtrów?

- Jacek Kaczmarski był pod tym względem jakimś, przepraszam za słowo, kosmicznym skurwysynem, z jakąś ultrasatelitarną anteną. Musiał być piekielnie frustrujący dla swoich kolegów, bo  w wieku dwudziestu lat nie miał wokół siebie nikogo, kto dorastałby mu do pięt. Miał dwadzieścia parę lat i obszar skojarzeń, oczytanie tak ogromne, że zarazem to co pisał było "natchnione" i "pod kontrolą" Nie pamiętam, żeby któryś z poetów w Polsce miał taki rodzaj filtrów. Jeżeli tak miałby wyglądać bard, to bardzo chętnie (śmiech).

Tak się zastanawiam czy ten współczesny bard sprostałby wymogom show-biznesu?

- Bycie outsiderem, osobą tworzącą nijak nie przekłada się w firmach płytowych - ale już kultowego barda czy równie kultowego poetę można sprzedać. Byłem kiedyś własnością dużej firmy. Fajne było to, że "rozdawali mnie" na całą Polskę, natomiast średnio mi się psychicznie opłacało bycie obiektem działań pijarowskich, marketingowych, ustawiania w jakiejś grupie. Odniosę się do słów poety Grzegorza Wróblewskiego: "Jeśli ja i on to my, to ja nie". Zresztą wyliczyłem sobie kiedyś, co mogę zrobić dla sprostytuowania się, a czego nie.

Ta granica w show-biznesie jeszcze istnieje?

- Już jej nie ma. Swego czasu Michał Wiśniewski przekroczył granicę, robiąc z siebie Ozzy’ego Osbourne’a, wpuszczając do domu kamery. Granie ciałem, seksem, mięsem - wszystko już było. Robbie Williams to kiedyś ładnie w teledysku pokazał.

Rozbierając się do kości. Co jeszcze artysta może dać swoim fanom?

- Otóż to. Jaki "kontent" ich może jeszcze zadowolić? Próbki włosów? DNA? Próbki nasienia?  Lech Janerka jest dla mnie absolutnym mistrzem słowa, postawy artystycznej i, jak mawia lud, wyjebania na działania zewnętrzne. Raz na jakiś czas zsyła nam płytę jak mesjasz i mówi: "zmierzcie się z tym, sieczkobrzęki". Nikt się nie mierzy. Tam jest zawsze kilkanaście utworów: genialne tekstowo, porąbane muzycznie, świetnie zaśpiewane. Konkurencja może fiknąć co najwyżej jakimś singielkiem. Zazwyczaj słuchasz płyty, masz trzy fajne numery i wypełniacze. U Janerki - tak,  są trzy numery "śmieszne", dla ludu, a reszta - rany boskie, takie ciężkie, że aż serce rośnie.

Masz szczęśliwą rodzinę, wiedziesz spokojny żywot...

- Tia, wręcz nudny.

To jest pożądana nuda. A w twoich tekstach pełno jest negatywnych doświadczeń, nieudanych związków. Skąd te emocje czerpiesz?

- Pochodzę z rozbitej rodziny, co przeżyłem to moje. Od 13. roku życia mieszkałem w domu, który się rozpadał psychicznie, fizycznie i mentalnie. To, co się wtedy stało, wdrukowało we mnie podstawowe rozumienie miłości. Mam niestety dobry filtr jeśli chodzi o wychwytywanie negatywnych emocji. Pozytywne mnie nie interesują - są krótkotrwałe. To, co jest negatywne, co boli, jest ciekawe. Szczęście natomiast wolę odczuwać w domu. I o tym nie pisać. Dom jest dla mnie spadochronem. Bardzo potrzebnym przy pisaniu o "mrokach istnienia". Darek Dusza, gitarzysta i tekściarz, zauważył w swojej książce "Jestem ziarnkiem piasku", że mamy teraz modę na "prawdziwość". Czyli jakżeś "ćpał, chlał, dupcył i kradł", to pisz o tym. A podstawą prawdziwej twórczości jest wyobraźnia -  siedząc przy herbatusi i kanapeczce można wywalić taki tekst, że głowa mała. Nie trzeba przy tym pić, gwałcić i rabować wiosek.

A nieudane związki? O jednym wspomniałeś.

- Jak mi się wydaje, większość nieudanych związków przeżyłem na kartce. Od zakochania się, przez opis miłości, po jej rozpad. Wszystkie więc trafiły do piosenek. Jako związki możliwe, niemożliwe, nieprawdziwe. Wyobrażone.

Zdarza się, że siadasz przed kartką i nic?

- Głównie tak jest. Dzięki Bogu. Po tym poznajemy grafomana, że siada i płodzi od razu. Wiadomo, że jak mam napisać teraz i już, to się zmuszę. Natomiast jeżeli to ma być moje, intensywne i dobre, i mam się do tego przyznawać później, muszę sięgnąć głębiej. Po coś, co mnie zraniło albo mogło zranić. Struktura białej kartki jest dla mnie na tyle szlachetna, że jeśli nie mam nic, co chciałbym na niej napisać, to nie piszę. Inna sprawa, że im człowiek starszy, tym mniej mu się chce pisać, widząc jak - tutaj wrócę do dzisiejszego tekściarstwa - bardzo jest to przypadkowe i napasione marketingiem.

Sporo w tobie goryczy.

- Jest gorycz, ale dotyczy faktu, że pewne granice zostały przekroczone, a to, co kiedyś było sztuką, teraz jest jak sprzedaż odzieży. Kiedyś piosenkarz to był ktoś - Połomski, Fogg,  Sinatra - wzorzec szlachetnego śpiewania, szacunku wobec słuchacza, doboru repertuaru. Nawet ubrani wychodzili na scenę odświętnie. Kiedyś utwory, dajmy na to, Edith Piaf, dawały ludziom coś dobrego, dzisiaj jakbyśmy jedli ligninę.

To jest robienie ze słuchaczy idioty.

- Problem jest szerszy: muzyka, kino, literatura. Wszystko oparte jest na marketingu - każda płyta, książka czy film są genialne. Zbieram roczniki magazynów muzycznych. Ileż tam było objawień, co miały Rolling Stonesów zastąpić, a wydały dwie piosenki i zniknęły. Jak się czują dziennikarze, którzy wypisywali takie bzdety? Marketing to jedno, ale pisanie w ten sposób o każdej muzyce i każdym filmie? Żeby tak pisać trzeba być tylko idiotą czy mieć w tym biznes? I to pompowanie dotyczy wszystkiego. Lubię filmy Woody’ego Allena, ale na "Irracjonalnym mężczyźnie" zasnąłem trzy razy. Co robią krytycy? Pieją z zachwytu. Coś tu nie gra. To prowadzi do tego, że boisz się przeczytać w recenzji, że twoja piosenka jest genialna, a przecież podskórnie do tego każdy z nas dąży.

Widzisz jakąś nutkę optymizmu na horyzoncie?

- Wierzę w moc internetu. To wciąż w miarę uniezależnione medium, nawet taki hejter czasem napisze coś ciekawego, przełamując opinię zachwalaczy, że wszystko jest gładkie i piękne. Trzeba dalej liczyć na słuchaczy i walczyć.

Wróćmy na koniec do łatki. Najcelniejszą - w mojej ocenie - dałeś sobie sam.

- Jaką?

Komiwojażer wzruszeń. Pasuje?

- Jako komiwojażer wzruszeń staram się wozić od miasteczka do miasteczka rzeczy, które mnie wzruszają, bo mnie porusza samotność cudza. Łączyć ludzi tym swoim głosem zdołowanego terapeuty - to by było coś. W całej tej piosence jest nuta autoironii. Kolega mnie kiedyś zapytał, czy "Jak ocean" jest podszyta autoironią czy rzeczywiście czuje się wybrańcem. Oczywiście, że to autoironia, bo jak się na mnie popatrzy w kontekście aspiracji, dokonań, pozycji i zakorzenienia w polskim show-biznesie, to trzeba mieć zdrowy dystans do siebie, żeby dalej tworzyć.

Rozmawiał Dariusz Jaroń

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy