Stanisław Lem: po mojej śmierci nic nie będzie

"Po mojej śmierci będzie dokładnie to, co było przed moim narodzeniem: nic nie będzie. Skoro nie mam żadnych wspomnień z bitwy pod Grunwaldem, bo mnie zwyczajnie wtedy nie było na świecie, to mam nadzieję nie będę także niczego wiedział po tym, kiedy mnie już nie będzie".

Stanisław Lem ciągle się uśmiechał. Tak było w trakcie naszej pierwszej rozmowy, kolejnych i podczas rozmowy ostatniej.

Od samych drzwi, w asyście małego, merdającego ogonkiem pieska, autor "Cyberiady" nokautował dowcipem. Zarażał tym uśmiechem. Nieśmiałym, beztroskim, tak odmiennym od ostrych niekiedy w tonie, sarkastycznych wypowiedzi na temat rzeczywistości, literatury, polityki i kina. Swoją ostatnią rozmowę zakończyłem pytaniem: "Wiele rzeczy Pana drażni, irytuje, a co Pana cieszy?". "To śmieszne - usłyszałem wtedy. - Sprawia mi przyjemność słuchanie piosenek z Kabaretu Starszych Panów". Może teraz śpiewają specjalnie dla Lema. Oni śpiewają, a on się uśmiecha.

Reklama

Łukasz Maciejewski, Machina: Wkrótce (w 2009 roku) minie czterdzieści lat od lądowania człowieka na Księżycu.

Stanisław Lem: Runęło wtedy wiele miraży, dotyczących choćby surowego księżycowego krajobrazu. W filmie Andrzeja Żuławskiego "Na srebrnym globie" oglądamy jakieś niesamowite księżycowe urwiska, gdy tymczasem wiedzieliśmy, że pagórki są łagodne i opiłowane. Okazało się, że po Księżycu najlepiej jest skakać na dwóch nogach, bo utrzymanie pozycji pionowej jest trudne. Księżycowe loty skończyły się na Apollo 17. Ich definitywne zakończenie świadczy o tym, że zamiarem Amerykanów nie było opanowanie Księżyca, jak się wtedy mówiło, ale pierwszeństwo nad innymi krajami. I to się im udało.

Co dalej w kosmosie?

Kolonizacja Marsa jest możliwa, ale bardzo kosztowna, a poza tym wymagająca kosmicznego Gułagu. Powietrza prawie nie ma, wieją straszliwie wichry, wokół biegunów tworzą się czapy polarne, uciec nie ma gdzie. Ja bym się na kolonistę nie pisał...

Amerykanie pracują nad tym, żeby stworzyć z Księżyca przesiadkową bazę. Sześciokrotnie mniejsze ciążenie i setki milionów ton wody, którą można elektrochemicznie rozłożyć na paliwo - wodór i tlen. To wielkie atuty.

Racja, ale generalnie jednak kosmos nie jest stworzony dla ludzi. Wszyscy astronauci, którzy latali na Księżyc, kiedy spali, widzieli błyski, spowodowane tym, że cząstki promieni kosmicznych przebijały ich nerw wzrokowy. Bez grawitacji nogi okazywały się zawadą, dlatego podczas lotu byli bez butów, żeby nie kopnąć kogoś w głowę. Herman Titow, sowiecki kosmonauta numer dwa po Gagarinie, miał nieustanną chorobę morską. Jestem pełen uznania dla tych, którzy chcą się porozumieć z innymi cywilizacjami, ale jestem też wielkim sceptykiem. Ludzie umierają, a planety i kosmos nie. Na to nie ma żadnej rady...

Ludzie umierają... Powtarza Pan często, że tylko jednego możemy być w życiu pewnym - że nic nas nie spotka po śmierci.

Kilka lat temu ks. Stanisław Obirek zaprosił mnie do udziału w ankiecie pod tytułem "W co wierzy ten, co w nic nie wierzy?". Odpisałem, że wszystko ma swój początek, ma też swój koniec. Każde życie przebiega dokładnie według podobnego schematu - to prawo obowiązujące także w świecie gwiazd, słońca. Po mojej śmierci będzie dokładnie to, co było przed moim narodzeniem: nic nie będzie. Skoro nie mam żadnych wspomnień z bitwy pod Grunwaldem, bo mnie zwyczajnie wtedy nie było na świecie, to - mam nadzieję - nie będę także niczego wiedział po tym, kiedy mnie już nie będzie.

Jedyna pociecha w tym, że zawsze umierają inni.

Tak, to jest pewna pociecha, bo nie wierzę w bajki, że nasi bliscy oglądają nas z lotu ptaka, z zaświatów. Dzieciom takie opowieści się podobają, mnie niespecjalnie.

Wiara podobno pomaga żyć.

Uznaję, że w rozumieniu społecznym religia jest ludziom potrzebna, tak jak potrzebna jest nadzieja na życie wieczne, na spotkanie drogich zmarłych, wiekuiste szczęście. Kiedy miałem się żenić, moi rodzice zażyczyli sobie, żeby odbył się ślub kościelny. Pewien duchowny, bodajże dominikanin, usiłował nawrócić mnie wtedy na wiarę w Boga. Robił to jednak w sposób wyjątkowo naiwny - opowiadając o bezkresie piekielnych mąk, którym będę poddawany. Powiedziałem mu wówczas, że niby dlaczego mają mnie z taką radością smażyć, w końcu przez całe życie staram się zachowywać przyzwoicie. Usłyszałem wtedy, że nie muszę tego robić, bo jestem niewierzący. To dosyć żałosne - ale, powiem panu, że nawet gdybym dostał w prezencie od Pana Boga oprawioną w skórę legitymację upoważniającą do kradzieży, rozbojów i zapasów, zdaje się, że wyrzuciłbym ją do kubła na śmieci.

Świat nauki jest ważniejszy od świata religii?

Nauka ma nad religią tę przewagę, że czasami się myli, ale potrafi swoje błędy skorygować, tymczasem wyznań jest wiele, ale każde chce być tym wyjątkowym, jedynym na kuli ziemskiej. Nie ma we mnie potrzeby chronienia buddyzmu ani innych religii, wizje nieba są tak liczne, że można by z powodzeniem napisać książkę zatytułowaną "Encyklopedia zaświatów". Rzymskokatolickie mrzonki o raju wydają się cokolwiek mgliste, prawdę mówiąc, wolałbym raczej wybrać się do raju muzułmańskiego. W Koranie jest obietnica, że będą tam nas wachlowały efektowne hurysy.

Naprawdę tylko w ten sposób postrzega Pan sferę religijności?

Kiedy byłem dzieckiem, rodzice kładli dla mnie pod choinką miłe dla oka prezenty. Cieszyłem się z tych boskich wizyt, ale po pewnym czasie zdałem sobie sprawę, że gdyby naprawdę św. Mikołaj chciał obdarować raz w roku wszystkie dzieci, musiałby przybrać miliardową postać. Raczej trudno w to uwierzyć. To jest moje prywatne zdanie. Nikogo nie chcę ani przekonywać, ani nie zamierzam także negować istnienia siły wyższej. Nie przeczę, że - być może - czuwa nad nami jakaś Opatrzność. Moja żona twierdzi, że wiele razy bliski byłem śmiertelnego niebezpieczeństwa i zawsze wychodziłem z niego zwycięsko.

Mówi się, że w Warszawie, trochę na wzór hollywoodzkiej sekty scjentologów, rynek aktorski, filmowy coraz intensywniej jest drenowany przez organizacje o charakterze religijnym.

Wiem, że na nowo popularny staje się buddyzm, ale to nie jest przecież sekta, tylko wyznanie odmienne w stosunku do chrześcijaństwa, tej samej klasy co na przykład islam. Natomiast sekty oczywiście istnieją także. Najprostszą metodą przeciwdziałania im byłoby dać tym wszystkim biedakom po pupie, ale ja nie wiem, czy to by coś pomogło. Poprzedni wiek niby-nowoczesnej cywilizacji znał już niejedną sektę samobójczą, która zajmowała się masowym katrupieniem. Po pojawianiu się komety Hale-Boppa członkowie pewnej sekty, której nazwę z miłosierdzia przemilczę, pokornie położyli się na dywanie, wcześniej zażywając jakiś środek śmiercionośny. Wmówiono im, że ich ciała powędrują na pokład rakiety, która poleci za kometą do nieba. Oczywiście nic takiego się nie wydarzyło, poza tym, że ci ludzie zamienili się w nieboszczyków, a lokum, które zamieszkiwali, zaczęło wkrótce cuchnąć trupim rozkładem. Za takie sekty to ja, proszę pana, uprzejmie dziękuję. Niestety, jest nas za dużo. A im więcej ludzi, tym liczniejsza wśród nich grupa, delikatnie mówiąc, rozmaitych odchyleńców, czyli dewiantów, a brutalniej - wariatów, którzy na dodatek łączą się w jakieś grupy i wymyślają na własny użytek niestworzone teorie. Nazywanie ich sektami wydaje mi się aż nazbyt wielkim komplementem.

Rozmawiał Łukasz Maciejewski.

Więcej w najnowszym numerze "Machiny".

Machina
Dowiedz się więcej na temat: Lem
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy