Tak daleko, a tak blisko

Czasem dzieli ich ocean. Często nie widują się tygodniami. Ale nigdy nie przestają być ze sobą


Robert Radwański Krakowski klub tenisowy Nadwiślan apogeum swojej świetności przeżywał w latach 70. Agnieszce Radwańskiej - choć jest jedną z najlepszych tenisistek świata - nie przeszkadza to w treningach. Zawitała na kilka dni do Polski, aby ćwiczyć pod okiem ojca i trenera Roberta Radwańskiego. "Serwuj jedynką! Graj długą piłkę!", poprawia błędy tata. Rodzinny układ doskonale funkcjonował przez lata. Agnieszka, od dziecka trenowana przez ojca, wyrosła na gwiazdę światowego tenisa. Ale od roku w jej życiu pojawił się drugi trener - Tomasz Wiktorowski, który towarzyszy jej podczas wyjazdów. Ojciec prowadzi treningi w Krakowie.

Reklama

- Wspólnie z córkami podjęliśmy decyzję o zatrudnieniu dodatkowego trenera, który będzie wyjeżdżał z dziewczynami - podkreśla Robert Radwański. Dwa lata temu na turnieju Rolland Garros podczas meczu z Kazaszką Jarosławą Szwedową kamery zarejestrowały ostrą wymianę zdań między nim a córką. Obojgu puściły nerwy, Agnieszka wykrzykiwała, żeby dał jej wreszcie spokój. Media pisały o presji, jaką wywiera trener, o rodzinnych sprzeczkach. Zarzucało mu się nadmierne ambicje, bezwzględne parcie do sukcesu.

Jednak wbrew tym doniesieniom ojciec z córką, którą od małego nazywa Isią (zdrobnienie od Agnisia), wciąż są blisko. Uderza ich podobieństwo: te same oczy, uśmiech i silny charakter. Ona jest uparta, twardo obstaje przy swoim, forsuje własne pomysły, ma inne zdanie na temat strategii meczu. On koryguje córkę. Zapewne dlatego dochodzi między nimi do spięć. To jednak ojciec najlepiej wyczuwa, kiedy Agnieszka ma słabszy dzień i co jej dolega. Rozmawiamy w restauracji na krakowskim Rynku. Ojciec najlepszej polskiej tenisistki nie wygląda na pięćdziesięciolatka. Na spotkanie przychodzi ze swoją życiową partnerką. Oboje co chwilę odczytują SMS-y, bo Agnieszka właśnie gra mecz w Stuttgarcie. W ćwierćfinale turnieju bez trudu pokonuje Chinkę Na Li, zeszłoroczną mistrzynię French Open. Radwański nie chce komentować medialnych plotek o konflikcie z córką. Przyznaje, że decyzję o zatrudnieniu nowego trenera podjęli wspólnie.

- Ta zmiana wyszła nam obojgu na dobre, bo narodziła się nowa zawodniczka: pewna siebie, silna, bardziej zdeterminowana - podkreśla. - Sama przechodzi do ataku, straciła bojaźliwość. Marzyłem, żeby tak grała - ocenia. Dodaje, że z pokorą zaakceptował nowy układ. - Ja przygotowuję Agnieszkę i Ulę w Krakowie, Tomek Wiktorowski na wyjazdach. On jest spokojny, ja może rzeczywiście bywam zbyt emocjonalny. Ale trudno o dystans, kiedy dla kariery obu dziewczyn poświęciło się życie.

Radwański wychował się w tradycyjnej krakowskiej rodzinie, od lat związanej ze sportem. Sam studiował na AWF-ie w Krakowie. Pod koniec lat 80. wyjechał do Niemiec i podjął pracę w klubie tenisowym w Gronau w Nadrenii Północnej-Westfalii. Agnieszka i jej o rok młodsza siostra Urszula często towarzyszyły ojcu na korcie. Od małego lubiły trzymać rakiety i sprawnie odbijały piłki. Widać było, że są ruchliwe, szybkie. - Kiedy przyjeżdżali do mnie znajomi, pytałem, czego uczą się ich dzieci w kraju - wspomina Radwański. - I mocniej dojrzewała we mnie decyzja, że chcę, aby moje córki też uczyły się w Polsce. Zdecydowałem się na powrót. Wiedziałem, że rzucam się na głęboką wodę, bo łatwiej być sportowcem niemieckim niż polskim.

- Zrezygnowałem ze stabilizacji, niezłych zarobków. Początki były trudne. Tenis to kosztowny sport: wynajmowanie kortów, wyjazdy na zawody, sprzęt... Pieniądze zarobione w Niemczech szybko się skończyły. Wtedy pomógł dziadek, który najpierw kibicował synowi, potem wnuczkom. Sprzedał cenny obraz wiszący od kilkudziesięciu lat na ścianie krakowskiego mieszkania. Zanim sport zaczął przynosić dochody, przez lata rodzina Radwańskich żyła skromnie. Wspólne doświadczenia zbliżyły córki i ojca, który tak mówi o Agnieszce: - Na korcie miewa minę poważną, niekiedy grymaśną, jakby zwiastującą zniechęcenie. Ale to złudzenie - ściągnięte usta sygnalizują siłę woli, koncentrację. Jej podejście do obowiązków może złamać niejednego. Zarzucają mi, że ją wytresowałem. Ale to złe słowo - żelazna dyscyplina jest po prostu częścią jej charakteru. Dzięki takiemu wychowaniu obie siostry wyróżniają się w tenisowym świecie. Tam prawie nikt nie ma wyższego wykształcenia, bo młodym zawodnikom brakuje na to czasu. Agnieszka i Ula studiują na krakowskim AWF-ie.

- Dbam, aby się uczyły, może jestem wymagający, ale i bardzo dumny z dziewczyn. Choć Isia ma 23 lata, cały czas staram się ją wychowywać i nie odpuszczę jeszcze co najmniej przez ćwierć wieku - śmieje się ojciec. - Córki mieszkają już same, ale gdy wpadam, zdarza się, że je "ochrzaniam" za niepodlane kwiaty. Nie jestem nadopiekuńczy, chodzi mi tylko o rodzicielską troskę i kontrolę. Wyczuwam, gdy zapala się żółte światełko - "uwaga" - i tylko wtedy interweniuję.

Radwański zwraca też uwagę na to, żeby córki nie zachłysnęły się sukcesem. Dotychczasowe zarobki Agnieszki szacuje się na niemal 9 milionów dolarów. - W świecie tenisa wszyscy wydają się piękni i bogaci... Na turniejach kręcą się celebryci, leje się szampan, ale Isia ma dobrze poukładane w głowie - mówi. Stara się, aby córki znały też inną rzeczywistość. Zabrał je ze sobą do Fundacji im. Brata Alberta w Radwanowicach, gdzie zakonnicy prowadzą dom opieki dla niepełnosprawnych umysłowo i fizycznie dzieci. - Dziewczyny są twarde, jednak przyznam, że gdy byliśmy tam pierwszy raz, miałem tremę, zastanawiałem się, jak zareagują. Mimo że Isia jest odporna na stres, miała łzy w oczach - opowiada Radwański. Dzwoni telefon. To Agnieszka - zdaje relację z meczu, który właśnie się zakończył. Teraz trwa najgorętszy sezon. Wkrótce olimpiada w Londynie. Ojciec za każdym razem śledzi w telewizji grę córki. Kiedy tylko pojawi się w Krakowie, a co kilka tygodni udaje jej się wpadać do domu, będą mieli o czym rozmawiać. 


Anna Stachurska, mistrzyni w karate tradycyjnym, i jej narzeczony Robert Lewandowski, piłkarz reprezentacji narodowej oraz zawodnik Borussii Dortmund, na początku roku dostają plan zawodów. Anna przegląda terminarze, wynotowuje dni wolne od meczów oraz zgrupowań. Potem zaznacza w kalendarzu te wspólne. Nie jest ich wiele. Na spotkanie przychodzi w dopasowanym kombinezonie, szpilkach. Mocno ściska dłoń na powitanie. Silna osobowość.

Ma dopiero 24 lata, ale wydaje się nad wiek dojrzała. Przyznaje, że dwoje sportowców pod jednym dachem to wyzwanie. - Robert się śmieje, że może być spokojny, bo ma mnie. A ja jestem dobrze zorganizowana - zaznacza. Zaraz pędzi na trening, bo przygotowuje się do europejskich pucharów w karate, a potem mistrzostw Polski. - Mój dom jest tam, gdzie aktualnie pracuje Robert - mówi. - Ja klubu nie zmieniam, jestem wierna jednemu, z angażem piłkarza jest inaczej. Teraz pomieszkuje z narzeczonym w Dortmundzie, ale do Polski jeździ na zgrupowania kadry i studia w warszawskiej AWF ze specjalizacją menedżer sportu.

Ćwiczy karate od 11. roku życia. To dyscyplina, którą ma w genach. Jej wujek jest wiceprezesem Fundacji Rozwoju Karate Tradycyjnego, cioteczna siostra Katarzyna Krzywańska - mistrzynią świata. Ania od dziecka jest waleczna, odważna i sprawna. - Zawsze twardo stąpałam po ziemi i nigdy nie byłam płaczkiem - śmieje się. Rok 2007. Na obozie integracyjnym przed rozpoczęciem studiów jej uwagę zwrócił chłopak o ujmującym uśmiechu. To był Robert. On też od razu wypatrzył Anię. Podszedł do niej w stołówce. Okazało się, że wiele ich łączy, bo oboje trenują w Pruszkowie (Robert był wtedy zawodnikiem Znicza Pruszków - przyp. red.). Pierwszy raz zamieszkali razem w Poznaniu, gdy on został zawodnikiem Lecha. Wówczas Anna też przeniosła się na tamtejszą AWF, ale trenowała w Pruszkowie, gdzie do dziś jest instruktorką.

- Często wspominamy tamte beztroskie czasy - opowiada. - Spotykaliśmy się na uczelni, jechaliśmy razem na trening, później spacer. Łatwiej było coś zaplanować. Dziś o wspólne chwile trudniej, bo każde z nas ma mnóstwo pracy. Stawiamy na spontaniczność i gdy nadarza się okazja, gnamy do siebie przez pół kraju, a czasem i Europy. Anna jest prawie na wszystkich meczach reprezentacji i ważnych ligowych. Była w maju na zwycięskim spotkaniu Borussii z Bayernem (5:2), kiedy to Robert strzelił trzy bramki.

- Cieszy się, gdy mogę obejrzeć każdy mecz, i zawsze pyta mnie o zdanie. Gdy mi się coś nie podoba, mówię o tym szczerze. Ceni moje uwagi. Nie jestem specem od piłki, ale w końcu uczę się, jak zostać menedżerem sportu - dodaje. Anna wspiera Roberta także w chwilach porażek, trudnych w karierze każdego sportowca. Jego grę krytykowano, gdy zaczął pracę w Lechu Poznań i tuż po angażu do Borussi. - Teraz chwalą go i piszą w gazetach "Lewan-golski", ale jako sportowcy doskonale znamy smak przegranej - mówi Anna. - Traktujemy to jako nauczkę na przyszłość i idziemy dalej.

Dwa lata temu w Brazylii na mistrzostwach świata nie weszłam do finałowej czwórki. Nie mogłam sobie z tym poradzić. Robert dzwonił do mnie, pocieszał. Są parą ambitnych sportowców, ale nie rywalizują ze sobą. On doskonale wyczuwa, gdy Ania jest zmęczona. Mówi do niej: "Odpocznij. Zrób sobie wolny dzień. Zwolnij". Z trudem jej to przychodzi. - To moja wada, trener też mi powtarza, że za dużo ćwiczeń nie przekłada się na sukces. Mimo to, gdy jest w Dortmundzie, nie przestaje trenować. Zaprzyjaźniony niemiecki trener taekwondo udostępnił jej salę. Często chodzą tam z Robertem. On pomaga jej w trzymaniu tarczy. Razem ćwiczą sprawność na elastycznych gumach. Czasem trenują kopnięcia w karate, podobno Robert robi to świetnie i dzięki Ani polubił ten sport.

Anna: - Kocham karate, filozofię, która przyświeca tej dyscyplinie. To droga samorozwoju nie tylko fizycznego, ale i duchowego. Karate to sztuka, szlachetny sport uczący dyscypliny, wytrwałości, pokory i szacunku do drugiego człowieka. Czasem zdarzają się kontuzje, jak w każdej dyscyplinie. Gdy wraca ze skręconą kostką, przejęty Robert patrzy na nią czule. Piłkarz stał się ostatnio bardzo popularny. Dziś, kiedy idą razem do restauracji, liczą się z tym, że ludzie będą pokazywać ich palcami, podchodzić do nich. - Spotykamy się z miłym przyjęciem - mówi Anna. - Teraz i mnie zaczynają rozpoznawać i pytają: "Pani jest dziewczyną Roberta Lewandowskiego?". Wolę jednak, gdy mówią: "Anna Stachurska, zawodniczka karate" i dopiero potem "narzeczona piłkarza". Planujemy ślub i wtedy zmienię nazwisko, ale przyznaję, że jestem ambitna, zaangażowana zawodowo i tym samym dumna, że teraz wspólnie z Robertem możemy z orzełkiem na piersi reprezentować nasz kraj, każdy w swojej dyscyplinie. Nie wykluczam powiększenia rodziny, ale też wiem, że szybko wrócę do sportu. W polskim karate tradycyjnym znam kilka kobiet, które największe sukcesy odniosły już po urodzeniu dzieci.

Warszawa, Ryszard Horowitz, jeden z najlepszych fotografików na świecie, właśnie przyjechał z Nowego Jorku, gdzie mieszka od 53 lat. Dzwoni telefon. Odbiera i się uśmiecha. To Niusia, czyli Bronisława Horowitz-Karakulska, jego starsza o osiem lat siostra z Krakowa. Jest emerytowaną kosmetyczką, żoną profesora medycyny Tadeusza Karakulskiego. "Dziś u nas zimno, w Warszawie pewno też. Kiedy wyjdziesz z domu, pamiętaj, weź sweter. Uważaj, żebyś się nie zaziębił", przestrzega brata. Spotkają się dopiero za kilka dni, gdy on pojedzie do Krakowa. Nie widzieli się ponad rok.

- Czuję się tak, jakbym przed chwilą wyszedł od niej z domu - śmieje się. - Niusia dba o mnie tak jak starsza siostra o młodszego brata. Jesteśmy ze sobą blisko, a odległość, która nas dzieli, zaciera różnice i sprawia, że nie zwraca się uwagi na drobnostki. Kiedy wpada do Polski, częściej bywa w Warszawie. Tu wciąż ktoś go zaprasza - właśnie przyjechał na sesję fotograficzną dla firmy odzieżowej Vistula. Pierwszy raz od lat realizuje reklamę w kraju. Będzie ona powiązana z wydaniem albumu "All That Jazz" z jego fotosami z lat 60., kiedy fotografował legendy jazzu. Zdjęcia te robił w Stanach Zjednoczonych, a te z lat 50. - w Krakowie. Gdy Horowitz bywa w rodzinnym mieście, lubi posiedzieć na Rynku, posłuchać hejnału.

- Niby te same budynki, kamienie, ale duch już inny. To dziś dla mnie odmienny świat niż ten, który pamiętam z młodości - mówi. - Wciąż wspominam moich mistrzów z ASP (studiował w Krakowie malarstwo), artystów i kolegów z Piwnicy pod Baranami, przyjaciół jazzmanów. Zaś Kraków mojej siostry to jeszcze inne miasto. Ona z mężem są typowymi krakusami - elegancką burżuazją zrośniętą z miastem. Horowitz widział ostatnio zdjęcia przesłane przez siostrę z okazji jej 80. urodzin. Została uhonorowana przez prezydenta Krakowa Jacka Majchrowskiego medalem Honoris Gratia (odznaczenie przyznawane osobom szczególnie zasłużonym dla miasta - przyp. red.). - Byłem zaskoczony, bo Niusia wygląda świetnie w siwych, lekko kręconych włosach - mówi. - Do niedawna farbowała je na czarno i prostowała. Nawet trochę mnie to drażniło, bo ja wolę naturalne. 

Przyznaje, że zawsze bardzo się różnili. W dzieciństwie czubili się, jak to rodzeństwo. - Dzieli nas nie tylko wiek, ale też charakter, pasje - opowiada. - Pamiętam czasy powojenne, kiedy Niusia była nastolatką, a ja zacząłem podstawówkę. Skończyła szkołę dla kosmetyczek, szybko wyszła za mąż za Tadeusza, studenta medycyny. Niespecjalnie interesowało ją to, co robię, a ja prowadziłem beztroskie życie studenta. Kiedy pod koniec lat 50. wyjechał do Stanów, miała już maleńką córeczkę Magdę. Na początku lat 60. widywali się rzadko. On nie mógł przyjechać do Polski, ona - wyjechać na Zachód. Spotkali się kilka razy w Budapeszcie. Na Węgry Niusia mogła wybrać się bez problemów. Potem widywali się w Wiedniu, bo tam wyemigrowali ich rodzice.

- Później dużo łatwiej było wyjechać, więc siostra przyjeżdżała z Tadeuszem do nas, do Nowego Jorku. Teraz częściej bywa w Chicago, bo tam mieszka jej córka. Śmieję się, że oni tak jak w popularnej piosence Wielanka śpiewają: "Ameryka kochany kraj. To jest na ziemi raj". Ja też pokochałem Stany, ale bywam wobec Ameryki krytyczny, choć wiem, że tu spełnił się mój prawdziwy american dream.

Fotografik przyznaje, że z siostrą różnią się też podejściem do życia. Obserwuje, jak duże piętno wywarły na nią lata życia w PRL-u. - Oni z Tadeuszem, gdy jadą do USA, bilety kupują przynajmniej pół roku wcześniej, muszą mieć załatwione formalności - opowiada. - Zresztą trudno się im dziwić, pamiętam, jak Niusia w latach 80. nie doleciała na pogrzeb mamy do Wiednia, bo nie dostała paszportu. To była dla niej tragedia. Siostra i szwagier patrzą na mnie i moją żonę trochę z przerażeniem, że jesteśmy takie wolne ptaszki i do ostatniej chwili nie wiemy, kiedy i jak polecimy. Zmieniamy plany, zwlekamy z rezerwacją biletu. Może to też kwestia temperamentu.

Kiedyś chciałem zmieniać Niusię, tłumaczyć, ustawiać, dziś akceptuję ją całkowicie. Oboje mają także inne podejście do przeszłości. W czasie wojny rodzina Horowitzów trafiła do krakowskiego getta. Przeżyli, bo byli jednymi z ocalonych z tzw. listy Schindlera. Po wojnie rodzina Horowitzów nigdy nie rozmawiała o tamtych czasach. Traumatyczne przeżycia wróciły do rodzeństwa dopiero po śmierci rodziców w latach 90., gdy Steven Spielberg postanowił nakręcić film o Oskarze Schindlerze. Reżyser zwrócił się do Bronisławy, aby została jego konsultantką. Zgodziła się. W filmie jest scena, w której dziewczynka wręcza Schindlerowi na urodziny tort zrobiony z czarnego chleba. To właśnie ona.

- Ten film sprawił, że obojgu nam łatwiej było zacząć mówić o Holocauście - mówi Horowitz. - Choć Spielberg wydobył bolesne i głęboko skrywane emocje, w jakiś sposób nas otworzył. U Niusi nastąpił przełom. Wciąż gdzieś ją zapraszają, aby opowiadała o wojnie, otwiera wystawy. Rozumiem to, ale uważam, że rozdrapywanie starych ran nie jest dobre dla jej psychiki. Ja wówczas byłem zbyt mały. Kilkulatkowi łatwiej ekstremalne sytuacje przyjmować jako normalne. Czasem trudno mu w to wszystko uwierzyć. Tylko nagle pod prysznicem wzrok pada na ramię z wytatuowanym numerem z Oświęcimia. Kiedyś nawet zaczął szukać świadków tamtych lat, którzy pamiętaliby jakieś szczegóły. Dziś i tak już nie żyją. Rodzinna historia wydaje się niewiarygodna, wręcz surrealistyczna. Horowitz zastanawia się, jak to możliwe, że przeżył.

- Ale nie lubię wracać do tamtych czasów - wyznaje. - Zawsze starałem się budować siebie w oparciu o to, co tworzę i jak pracuję. Nie podoba mi się, gdy ktoś zaczyna dopatrywać się w moich fotografiach przeszłości, doszukiwać śladu dawnych wspomnień, traktować mnie jako dziecko Holocaustu. Świadomie w swojej twórczości nie nawiązuję do tamtego czasu, choć wszystko, co robię, ma charakter autobiograficzny.

Monika Głuska-Bagan, fot. Radek Polak

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Dowiedz się więcej na temat: Robert Lewandowski | Karate | fotografia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy