Taktyka na drugą połówkę

Już nie debiutanci, jeszcze nie starsi panowie. Trzej aktorzy z czterdziestką na karku po męsku grają z losem.

Marek Bukowski

Czy można reanimować karierę aktorską w wieku 40 lat? Markowi Bukowskiemu się udało. Aktor i producent filmowy skończył czterdziestkę niecałe trzy lata temu. Od tamtej pory nieprzerwanie gra. W kinie był komisarzem Smolarem w "Uwikłaniu" Jacka Bromskiego. W serialach oglądamy go w "Hotelu 52" oraz w "Na dobre i na złe". Ma żonę Ewę, też aktorkę, i dwóch synów. Wysoki, o przykuwających uwagę zielonych oczach. Przyznaje, że los obszedł się z nim dość łaskawie. - Nie mam za sobą żadnych traumatycznych przeżyć. Chociaż, nawiązując do futbolu, kiedy jest się już po pierwszej połowie meczu, to w przerwie trzeba ustalić z trenerem taktykę na ostatnie 45 minut.

Reklama

Mówiąc bez kokieterii - facet z czterema dychami na karku jest jak butelka wódki, w której zostało nie więcej niż dwie setki, czyli mało, bardzo mało. Choć aktorstwo jest jego pasją, od początku wiedział, że nie będzie od niego uzależniony. Szybko zrozumiał, że w tym zawodzie na wiele spraw nie ma wpływu, a talent nie ma tu nic do rzeczy. Przez 10 lat był prawie nieobecny na ekranie. Nic nie wskazywało na to, że tak będzie, bo pracę w zawodzie aktora zaczął wcześnie. Już na drugim roku krakowskiej PWST grał u Andrzeja Barańskiego - najpierw główną rolę w "Nad rzeką, której nie ma", zaraz potem w "Kawalerskim życiu na obczyźnie". Dobra passa nie opuszczała go po studiach.

W 1995 r. zdobył Nagrodę im. Zbyszka Cybulskiego. I cisza. - Nie rozwijałem się, propozycje, które otrzymywałem, były kopiami poprzednich. Rynek stał się ciasny - mówi Marek Bukowski. Zajął się produkcją filmową, reklamą, pisaniem scenariuszy. Wyreżyserował głośny "Blok.pl" (2001). - Dla mnie liczą się przede wszystkim jakość i styl - podkreśla. - Nie żałuję, że nie grałem, bo te lata spędziłem aktywnie. Te doświadczenia wzbogaciły mnie, dały inspirację do budowania nowych ról. Właściwie to zawód sam się o niego upomniał. Najpierw reżyser Filip Zylber przekonał go do pracy w swoim serialu "Przystań".

Potem aktor zgodził się na zagranie lekarza w "Na dobre i na złe". Postać Piotra Gawryły przyniosła mu popularność. Zdarza się, że na ulicy starszy pan zaczepi go, mówiąc: "O, witam! A mógłby pan doktor wypisać mi receptę?". - Nie zabiegam, żeby za wszelką cenę zdobyć rolę - zaznacza Bukowski. - To daje mi spokój. Uprawiam aktorstwo w zgodzie ze sobą. Pracuję, dopóki mnie to cieszy.

- Filmy fabularne? Kino jeszcze się o mnie upomni, czuję to. Na razie telewizja daje mi dużo, a ja jestem do bólu lojalny. Pozornie może to wyglądać tak, że ostatnio dzieje się w moim życiu więcej, ale czas jest dla mnie pojęciem względnym. W filmie "Był sobie chłopiec" Chrisa i Paula Weitzów bohater grany przez Hugh Granta dzielił dzień na półgodzinne jednostki i je zapełniał. Ja mam inne podejście. W pracy przestrzegam zasad, ale poza nią wszystko odbywa się spontanicznie. Taką mam metodę: nie planuję, nie ustalam niczego z góry, nie ulegam rutynie. W domu jest podobnie. Z żoną Ewą (gra m.in. w serialu "Galeria") jest od czasu studiów.

- Ona nieustannie mnie inspiruje. Większość sensownych rzeczy, jakie w życiu zrobiłem, to dzięki niej - przyznaje. Kobiety? Uśmiecha się. - W młodości jesteśmy zbyt szaleni, chcemy więcej doznawać. Ja też bardziej niż kryzys wieku średniego przeżyłem bunt dwudziestokilkulatka. To był czas poszukiwania drogi. Często mówiłem "nie". Ten etap jest już dawno za mną, choć znam takich, którzy po czterdziestce nadal zmieniają samochody i kobiety. Inni wręcz przeciwnie, stają się bardziej wrażliwi. On sam uważa, że ta druga połowa życia może być lepsza, bardziej świadoma. Podejmuje nowe wyzwania: pisze scenariusze, myśli o kolejnych produkcjach.

- Wspólne projekty pozaaktorskie to tabasco dla mojego małżeństwa, taka nutka pieprzu - mówi. - Staramy się jednak z Ewą nie robić wszystkiego razem, dajemy sobie wolność. W życiu jesteśmy partnerami, ale nie męczennikami rodziny, choć dużo czasu spędzamy w domu z synami. Jeden ma siedem lat i jest pierwszakiem, drugi skończył 18 i teraz zdaje polską oraz amerykańską maturę. Wychowujemy ich intuicyjnie,  po prostu staramy się z nimi rozmawiać. Wspólna bezczynność to nasze ulubione zajęcie i z całą pewnością wiem, że w przyszłości właśnie to nicnierobienie, przewalanie się z kąta w kąt da dzieciom najwięcej. Bycie razem - tylko tyle i aż tyle.

Bukowski ma marzenia, ale ich nie zdradza. - Pani Maria, która zajmuje się naszym młodszym synem i jest przyjacielem domu, mówi mi: "Panie Marku, z marzeniami trzeba uważać, a nuż się spełnią". Zgadzam się z nią, bo one są zwykle na wyrost. Co by było, gdybym pomyślał o realizacji filmu w Stanach i nagle dostał taką propozycję? Czy dałbym radę? Ważne, by mieć dystans i we wszystkim odnajdywać naukę dla siebie. Dopóki jest tak jak teraz, będę aktorem. Jeśli tylko poczuję fałsz, najmniejszą presję, odpuszczę sobie.

Robert Gonera

Ani jego droga zawodowa, ani osobista nie była prosta. Robert Gonera zabłysnął w "Długu" Krzysztofa Krauzego, ale kolejna taka rola nie nadeszła. Teraz występuje w serialu "Przepis na życie". Dwukrotnie żonaty - z aktorką Jolantą Fraszyńską ma dorosłą już córkę, a z drugą żoną Karoliną dwóch synów.

PANI: Uciekał pan od aktorstwa?

Robert Gonera: - Nie tyle uciekałem, co znajdowałem sobie inne zajęcia, gdy tego aktorstwa było mało. A był czas, kiedy brakowało interesujących propozycji, chociaż inne prace dały mi satysfakcję i doświadczenie. Od dwóch lat trochę więcej gram (m.in. "Daas" Adriana Panka, "Big Love" Barbary Białowąs - przyp. red.). Teraz już się nie szarpię. Nie chcę sobie i innym niczego udowadniać. Wiem, że aktorstwo jest mi pisane. Zyskałem poczucie równowagi, czasem jeszcze chwiejnej, ale na tyle stabilnej, że dzięki niej mogę iść dalej, cieszyć się życiem i pracować.

Prasa rozpisywała się o pana kryzysie emocjonalnym...

- Przestałem się tym przejmować. Dziś wiem, że gra medialna nie ma nic wspólnego z osiągnięciami artystycznymi, a tym bardziej z prawdą.

43-latkowi trudno o ciekawe role?

- Nie jestem aktorem walczącym i nikomu nie uda się naciągnąć mnie na tak kategoryczne stwierdzenie. W tym zawodzie trzeba umieć przeczekać, a nie wszyscy to potrafią. Cenna jest umiejętność przebranżowienia się. - Jednak ci, którzy próbują robić coś nowego, spotykają się z krytyką. Środowisko szybko o nich zapomina, a wszechobecne media to podłapują i wyrokują, że ktoś się skończył. Potem znów, że się zaczął... Mało mnie to interesuje. Coraz częściej myślę o stałej pracy w teatrze.

"Wiek męski, wiek klęski"?

- Zwycięski! Choć i tak czterdziestce przypisuje się cechy przełomu i podciąga ją pod stereotypowe myślenie o "smudze cienia".

Jak wypada ten bilans w pana przypadku?

- Wcześnie zacząłem pracę aktorską, bo już na studiach debiutowałem w "Marcowych migdałach" (1989) Radosława Piwowarskiego. Potem były teatr, role filmowe. Prowadziłem kino. Miałem też okazję spełnić się jako drugi reżyser na planie filmów Wojciecha Smarzowskiego "Małżowina"(1998) i Bogusława Lindy "Sezon na leszcza" (2000).

Lubi pan mówić, że jego życie przypomina "film drogi".

- Coś w tym jest, bo wiecznie znajduję się w podróży, zmieniam miasta: rodzinny Wrocław, Warszawa. Poza tym pasja do kina to nieustanna droga, ucieczka od filmu i powrót do niego. Fascynuje mnie literatura, co przerodziło się w miłość do scenariuszy. To dziedzina interdyscyplinarna. Ma się szansę dotknąć "pulsu" rzeczywistości. Od kilku lat angażuję się w organizowanie Międzynarodowego Festiwalu Scenarzystów Interscenario we Wrocławiu. Jego idea narodziła się z ogromnego zapotrzebowania polskiego kina na dobre scenariusze.

Czterdziestka to czas podsumowań w życiu prywatnym...

- Przyznaję, że przeżywam teraz trudny czas i nie chcę opowiadać o swoich problemach. W związkach nie podoba mi się wojna płci i wzajemne niesłuchanie się partnerów. Gdy jest się młodym, patrzy się na rodziców, szuka wzorów. A potem i tak popełnia się błędy. Każdy z nas musi dać sobie radę z własnymi demonami, a jest ich w nas tyle samo co aniołów.

A jakie jest dojrzałe ojcostwo?

- Kiedy jestem z synami we Wrocławiu, czytam czteroletniemu Leopoldowi bajki. Z ośmioletnim Teodorem jeździmy samochodem. Czasem udaje się nam wybrać pod namiot. Takie chłopięce zabawy są ważne dla współczesnych dzieci wychowanych z komputerem. Chłopcy potrzebują przede wszystkim spokoju, a gdy jest się dzieckiem znanych rodziców, trudno o to. Wiem, że "odpryski" moich problemów dotarły do Todzia. Bardzo to przeżył. Zrobię wszystko, żeby wyrósł na mądrego i spokojnego człowieka.

Czy często widuje się pan z córką?

- Nastka ma już 21 lat. Jest świetną dziewczyną, studiuje teatrologię. Ma też zdolności plastyczne, była w szkole grafiki komputerowej. Kiedy się spotykamy, dużo rozmawiamy.

Czego życzyłby pan sobie w tej drugiej połowie drogi?

- Wiem, że nie da się zapobiec kryzysom, ale pragnąłbym bardziej świadomie żyć. Robię to, co lubię, na tzw. garnuszek ryżu zarobię, jestem zdrowy, no, może czasem dopada mnie zmęczenie. Gdy mam czas, biegam, ale nie deklaruję, że przebiegnę maraton.

Wiem, że pan medytuje.

- Uważam, że praktyka duchowa jest istotna. Sztuką jest nauczyć się medytować w hałasie, w szumie informacyjnym i emocjonalnym, który niesie dzisiejszy świat. Czasami mi się to udaje.  

Szymon Bobrowski

- Dopiero się rozpędzam - mówi Szymon Bobrowski, aktor. Mimo że w maju kończy czterdziestkę, a w filmie i teatrze występuje już od kilkunastu lat, deklaruje: - Wszystko, co najpiękniejsze w tym zawodzie, jeszcze przede mną. Teraz można go oglądać w roli mafiosa Bronka w serialu kryminalnym "Krew z krwi" (reż. Xawery Żuławski) emitowanym w Canal+.

Już na początku rozmowy w małej kawiarni w centrum handlowym przełamuje lody. Dowcipny, ujmujący, męski. Gdy tylko dopijam kawę, pyta, czy mam ochotę na kolejną. - A może chociaż sok? - upewnia się.

Nie wygląda na swój wiek. Pełen ekspresji, wysportowany, widać, że dużo trenuje. - Mam trójkę energicznych dzieci, więc muszę być w formie - przyznaje. Bobrowski jest ojcem trzyletniej Michaliny, siedmioletniej Antoniny i dziewięcioletniego Ignacego. Aktor nie czuje żadnego niepokoju w związku z upływającym czasem i nie myśli w kategoriach, że coś się kończy. Odwrotnie, ma poczucie, że prawdziwe życie dopiero się zaczyna, bo dorastające dzieci potrzebują coraz więcej rozmów, wsparcia.

- Jestem uzależniony od mojej rodziny - dodaje. - Mając do wyboru piękne egzotyczne wakacje bez nich albo wyjazd do nijakiego miejsca, ale z nimi, wybieram to drugie - opowiada. - Niby naturalna rzecz, ale myślę, że wielu moich kolegów czerdziestolatków wolałoby jednak poszaleć Bobrowski chroni swoje życie prywatne i przyznaje, że jego dom pod Warszawą w cichej miejscowości to oaza, do której dopuszczani są tylko bliscy. Jeśli czas mu pozwala, zajmuje się dziećmi. Starsze chodzą już do szkoły, więc często pomaga im w odrabianiu lekcji. Wieczorami przed zaśnięciem lubią sobie wspólnie opowiadać różne historie.

- W naszej rodzinie najważniejsza jest rozmowa, nawet mała Michalina szybko zaczęła mówić pełnymi zdaniami, żeby się do nas dostosować - mówi Bobrowski. Choć bardzo dużo pracuje w teatrze i na planie filmowym, stara się mądrze gospodarować czasem, aby jak najwięcej spędzać go z rodziną. W wolnych chwilach oglądają z żoną Aleksandrą filmy na DVD ("W kinie nie znoszę popcornu, hałasu, to nie pozwala mi się skupić"). Ostatnio duże wrażenie zrobił na nim "Slumdog. Milioner z ulicy" Danny’ego Boyle’a, cztery lata temu obsypany Oscarami. - Po prostu wbił mnie w fotel, szczególnie pierwsza część z udziałem dzieci. Jak one grają! - zachwyca się.

Wobec siebie jest krytyczny. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, kiedy mógł zagrać lepiej. - Chociaż nie zastanawiam się nad upływem lat, czuję, że dojrzewam do pewnych ocen, podsumowań - przyznaje. Nie boi się konkurencji młodszych, bo uważa, że angażowanie do filmu czy teatru wcale nie jest kwestią wieku, lecz często szczęścia. W Polsce nie pisze się poważnych, ciekawych ról specjalnie pod aktorów, a kino stara się wykorzystywać tych bardziej popularnych, rozpoznawalnych. Na ekranie często gra czarne charaktery: bandytów, przestępców, aroganckich adwokatów - jak pamiętny Bartek Malicki w serialu "Magda M.". Lubi być tak obsadzany, bo jest zdania, że w polskim kinie te postaci są lepiej napisane.

Ostatnio zagrał w filmie "Bokser" (reż. Tomasz Blachnicki) inspirowanym historią sportowca Przemysława Salety. Jest entuzjastą swojego zawodu. Nie gwiazdorzy, często rozbawia ekipę, zaraża pozytywną energią. - Od niedawna zacząłem rozumieć, na czym polega moja praca, "czym się ją je". Ale nie zdradzę mojego sekretu, bo konkurencja nie śpi - śmieje się. - Może gdy skończę siedemdziesiątkę, będę gotowy na takie wyznania. Powiem tylko, że dziś z pełną świadomością używam środków aktorskich i zaczynam się tym bawić. Bobrowski pracuje już od prawie 20 lat.

Na wydział aktorski w łódzkiej PWSFTviT dostał się za pierwszym razem. Od tamtej pory nie stracił zawodowej pasji, choć przyznaje, że obecnie jest ona inna niż u dwudziestokilkulatka. Uwielbia grać w teatrze. Przez ponad osiem lat był związany z warszawskim Teatrem Powszechnym. W 2009 roku, gdy musiał odejść jego dyrektor Krzysztof Rudziński, Bobrowski wraz z paroma kolegami na znak solidarności zrobił to samo. Nie podobały mu się nowe rządy. - Teraz, po trzech latach, myślę, że to była dobra decyzja, bo trafiłem do nowego środowiska - teatru prywatnego. Jestem wolny, a gdy dostaję jakąś propozycję, sam decyduję, czy mam ochotę, czas i czy sztuka mi się podoba.

Z przedstawieniem komediowym "Boeing, boeing" w reż. Gabriela Gietzky’ego objechał cały kraj. Zagrał je 300 razy. Niedawno przyjął propozycję z krakowskiego teatru Scena Stu Krzysztofa Jasińskiego i kilka razy w miesiącu dojeżdża tam, by grać w sztuce "Księżyc i magnolie" Rona Hutchinsona. Komediowy spektakl wyreżyserowała Agnieszka Lipiec-Wróblewska. - Wyjazdy do Krakowa traktuję jak moje "aktorskie spa" - mówi Szymon Bobrowski. - Lubię te kilka dni w miesiącu. Jestem wtedy sam, mieszkam w hotelu, odpoczywam, łapię dystans. Mam czas, by ogarniać myśli mężczyzny czterdziestoletniego.

Rozmawiała: Monika Głuska-Bagan

PANI 05/2012

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Dowiedz się więcej na temat: aktor
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy