​Wojciech Grzędziński: Na wojnie śpię jak dziecko

Praca na wojnie to długie chwile nudy, przerywane krótkimi momentami, w których wszystko zaczyna się dziać nagle i naraz - mówi Wojciech Grzędziński, fotoreporter wojenny, który w 2009 roku zdobył trzecią nagrodę w konkursie World Press Photo.

Anna Janowska, Twój STYL: Dlaczego na wojnę zabierasz białą koszulę?

Wojciech Grzędziński: - Uratowała mi kiedyś życie. W Gruzji wybiegłem zza rogu prosto na żołnierza z kałasznikowem. I pewnie gdybym był ubrany w zielone bojówki i kurtkę moro, dostałbym serię. Bo naciśnięcie spustu to odruch. Ale miałem na sobie białą koszulę i dżinsy. Wyglądałem jak cywil. Poza tym łatwiej się poddać - zdejmujesz koszulę i zamieniasz ją w białą flagę. (śmiech) Taki odświętny strój to też mój wyraz szacunku dla tych, których fotografuję.

Reklama

Jedną ze swoich wojennych koszul też sfotografowałeś.

- Przesiedziałem w niej trzy dni w okopach, z żołnierzami na Ukrainie. Po powrocie do domu, gdy rozpakowywałem torbę, poczułem nieprzyjemny zapach. To właśnie była ta koszula. Od dawna już nie biała.

Kiedyś na front pojechałeś w białej koszuli i... na rowerze.

- To było w Tyrze, w południowym Libanie. Izraelczycy rozrzucili ulotki informujące, że będą strzelać do każdego samochodu, motocykla i skutera wyjeżdżającego poza miasto. Nie było tam słowa o rowerach.

Stwierdziłeś więc, że to będzie najbezpieczniejszy środek transportu.

- Padły strzały. Co prawda kawałek dalej, ale stanąłem na środku drogi jak wryty. Odwracam głowę i widzę kolegę dziennikarza chowającego się za ramą roweru. "Stary! Co ty robisz?", krzyczę. A on odpowiada spokojnym głosem, że "minimalizuje prawdopodobieństwo trafienia". I zaczęliśmy się śmiać. Wróciliśmy do miasta i za chwilę podjechał do nas samochód z dwoma panami z Hezbollahu. Na głowy mieli naciśnięte czapki z daszkiem, żeby drony nie zarejestrowały ich twarzy. Rozłożyli mapę i pokazali nam miejsca, w które lepiej się nie pchać, bo planują tam ostrzał.

Masz więcej takich historii rodem z Monty Pythona? Śmiesznych, gdy się je wspomina?

- Masę. Wojna jest na swój sposób tragikomiczna. Byłem w gruzińskim Gori, gdy zaczął się rosyjsko-osetyński szturm na miasto. Wszędzie chaos, strzały, żołnierze, a ty musisz się wydostać. Wybiegłem z kolegą z cerkwi na ulicę. A tam ani samochodu, ani naszego kierowcy. Lecimy więc biegiem do centrum, gdzie został jeszcze jeden znajomy fotograf - wysyłał zdjęcia do redakcji. Kiedy się spakowaliśmy, zjawił się kierowca i mówi, że ukradli mu samochód. Jesteśmy uwięzieni w mieście, o które toczy się bitwa.

I jak z tego wyszliście?

- Postanowiłem złapać nam "stopa". Zatrzymało się piękne, nowe infinity, białe, luksusowe auto, w środku skóra, z głośników leci sonata Bacha. Wskoczyliśmy do środka, ja do bagażnika. Na rogatkach miasta rosyjska blokada. Trzepią wszystkie samochody. Ukryliśmy aparaty pod siedzeniami. Wiadomo, że szukają broni, ale jak zobaczą trzech dziennikarzy, na pewno nas zatrzymają i jeszcze kierowca będzie miał problemy. Pieniądze pochowaliśmy w buty - kiedy zaczną rabować, to nie ze wszystkiego naraz. Kiedy żołnierz otworzył bagażnik, powiedziałem "zdrastwujcie". Ale miał minę! Przejrzał bagażnik, niczego nie znalazł i odjechaliśmy.

Na wojnie trzeba mieć szczęście?

- W 2007 roku w Iraku miałem niesamowitego farta. Pojechałem na patrol z komandosami z Lublińca. Osiem wojskowych hummerów, dwa pierwsze należące do armii irackiej. W Ad-Diwanijji ludzie zaczęli uciekać na nasz widok. Zrozumieliśmy, że coś się święci. I nagle Irakijczycy, którzy prowadzili tę naszą kolumnę, zaczęli zawracać, choć nie powinni. My za nimi. Potem się okazało, że kawałek dalej była zasadzka - czekało na nas 15 gości z działkami. Gdyby Irakijczycy nie złamali procedur, pewnie byśmy teraz nie rozmawiali.

Niejeden miałby dość. Powiedz, po co ty na te wojny jeździsz?

- Bo ważne jest, by mówić to, co nie jest przyjemne, miłe i fajne. Tak trzeba. Po prostu. Nie mamy wiarygodnych przekazów z wojen. Większość informacji, które do nas docierają, jest tworzona przez którąś ze stron konfliktu. Misją reportera jest opowiadanie nie tylko pięknych historii, ale też tych, które kłują w oczy.

Idealista z misją?

- Wiele osób uważa, że misja fotoreportażu się skończyła. A ja myślę, że teraz jest jeszcze bardziej aktualna. Może dlatego bohaterowie moich zdjęć, których przecież portretuję w trudnych, często granicznych sytuacjach, nigdy mnie nie przegnali. Przeciwnie. Mówią: "Fotografuj. Pokaż, jak cierpimy. Niech świat się dowie. Opisz to". Przeważnie są wyczerpani i opuszczeni. Ci, który mają pieniądze, wyjeżdżają dość szybko. Na wojnie zostają najbiedniejsi. Teraz jeżdżę na Ukrainę, gdzie toczy się konflikt, o którym nikt nie chce pamiętać. A przecież tam codziennie giną ludzie. Nie pracuję tam ani dla nagród, ani dla pieniędzy. Materiał z Ukrainy, który sprzedałem do "Gazety Wyborczej", pokrył zaledwie połowę kosztów wyjazdu. To absurd! 1800 złotych na rękę. Trzeba jasno powiedzieć: pieniądze z fotografii wojennej są żadne. Do tego "interesu" zawsze się dokłada.

Ile kosztuje wyjazd na wojnę?

- Dużo, bo to jest biznes. W Afganistanie firmę obsługującą zagranicznych dziennikarzy Afghan Logistics założyło kilkunastu braci i kuzynów, część z nich wychowała się w Londynie. Mają hostel, samochody, tłumaczy, wszystko ci załatwią. Brali 50 dolarów za dzień pracy kierowcy lub 100 za kierowcę i fiksera, czyli człowieka, który pomaga dotrzeć do odpowiednich ludzi, ma znajomości i układy. Przewożą dziennikarzy białymi nieoznakowanymi toyotami, czyli najmniej rzucającymi się w oczy autami. A to ważne. Bo im bardziej się wyróżniasz, tym większa szansa, że cię porwą. Do 2009 roku, czyli zanim otrzymałem nagrodę World Press Photo, jeździłem na wojny na zlecenie konkretnych gazet i to one pokrywały większość kosztów. Po nagrodzie - paradoksalnie - jeżdżę jako wolny strzelec. Za wszystko płacę sam.

Która wojna była pierwsza?

- Liban, 2006 rok. Pojechałem z ciekawości. Chciałem zobaczyć, jak wygląda fotografia wojenna, która zawsze mnie fascynowała. Misja narodziła się później. Z refleksji. Ileś rzeczy trzeba było przeżyć, doświadczyć, żeby zacząć się zastanawiać, po co chcę to robić.

Pamiętasz pierwszy dzień na pierwszej wojnie?

- Przestrzeń powietrzna nad Libanem była zamknięta, więc leciałem przez Wiedeń do Syrii. W Wiedniu, przy wejściu do samolotu, spotkałem Jankę Ochojską. Wtedy jeszcze panią Janinę. Nie miałem transportu, ona miała. Zgodziła się podwieźć mnie i dziennikarza Andrzeja Talagę, z którym podróżowałem. Na granicy syryjsko-libańskiej ganialiśmy pogranicznika, żeby wbił nam pieczątki do paszportów. Wszędzie masa uchodźców, po drodze zbombardowany most, spalony dom. A w Bejrucie zobaczyłem wojnę po raz pierwszy. Spadające bomby. Ludzie wyciągani spod gruzów. Trupy. Z godziny na godzinę robiło się bardziej przerażająco. To mną wstrząsnęło. Bo nie ma niczego bohaterskiego w śmierci człowieka. Są krzyki, płacz, jakieś dziwne charczenie.

I co zrobiłeś?

- Zdjęcia. Od tego jestem. Jeżeli jadę na wojnę, to po to, by zdać relację. To zadanie dziennikarza. Nie mam czerwonego krzyża na plecach, nie jestem wolontariuszem Lekarzy bez Granic. Oni są tam od niesienia pomocy. Ja od informowania o tym, co się dzieje, i dlaczego ta pomoc jest potrzebna.

Dzięki aparatowi fotograficznemu widzisz więcej? Pozwala ci patrzeć na rzeczy, których normalnie byś nie zniósł?

- Aparat zapewnia mi legitymację do wejścia w sytuacje, w które z własnej woli wchodzą tylko psychopaci. Na przykład na salę operacyjną, gdzie właśnie umiera raniony odłamkami człowiek. Aparat nie tylko daje przepustkę, ale wręcz zmusza, żeby to zrobić. Jednocześnie zapewnia też osłonę, przez którą możesz patrzeć na rzeczy, od których normalnie odwróciłbyś wzrok. Ale po jakimś czasie te obrazy mnie dopadają. Wracają. Bariera znika i zostają już tylko emocje.

Kiedy te wojenne przeżycia na dobre do ciebie docierają?

- Po powrocie. Na początku nie rozumiałem, co się ze mną dzieje. To był nokaut. Na przykład po Iraku zacząłem się nagle jąkać. Przez trzy miesiące nie byłem w stanie normalnie mówić. Straszny stan - wiesz, że powinieneś się wyciszyć, ale nie potrafisz. Część kolegów ma koszmary. Ja nie. Na wojnie śpię jak dziecko. Pyk... i mnie nie ma. Wyjazdy wbrew pozorom nie są trudne. Najgorsze są powroty.

W końcu wszystkie te straszne obrazy się zapomina?

- Wojny nie zapomnisz. Wszystkie przeżycia się we mnie odkładają. Jestem od nich coraz cięższy.

Patrzysz na zdjęcia i pamięć wraca?

- Pamiętam każdą sytuację. Zapachy też. To mnie zawsze szokuje. Na przykład zapach śmierci, trupa. Raz poczujesz i zapamiętasz na zawsze. Słodki, mdły, duszący. Przerażający. I takie zapachy nagle wracają.

A dźwięki? Wojna kojarzy mi się z chaosem i kakofonią.

- Paradoksalnie, wojna z perspektywy fotoreportera to długie chwile nudy przerywane krótkimi momentami, w których wszystko zaczyna się dziać nagle i naraz. I wtedy jest głośno.

Jak taki ostrzał wygląda?

- Zależy, z czego strzelają. Jeśli jest to kałasznikow, słyszysz odgłos, jakby ktoś młotkiem walił w kowadło. Jeżeli kule lecą naprawdę blisko, słychać świst powietrza przecinanego przez pocisk. Takie gwizdy po raz pierwszy usłyszałem dopiero niedawno. Na Ukrainie.

I co?

- Łeb w dół i szukasz schronienia. Jeżeli siedzisz w okopie, to się nie wychylasz. W takim rozgardiaszu łatwo o błędy. Staram się trzymać za zasłoną. Widzieć, ale nie dać się ustrzelić.

Czyli nie zawsze jest tak, że fotoreporter biegnie tam, gdzie strzelają?

- To mit. Wiadomo, że biegnę tam, gdzie coś się dzieje. Ale jak strzelają i wiesz, że możesz dostać, padasz na ziemię albo zwiewasz w przeciwną stronę. Nie ma co zgrywać bohatera.

Udało ci się oswoić strach? To, czego bałeś się na początku, już cię tak nie przeraża?

- To nie jest kwestia oswojenia strachu. On trzyma człowieka przy życiu. Sprawia, że decyzje podejmuje się w miarę racjonalnie. Ci, którzy się nie boją, zaczynają ryzykować. Zapuszczają się za daleko albo nie z tymi, co trzeba. Nie czują, że przekraczają granice zdrowego rozsądku.

Zdarzyło ci się wracać z wojny ze zdjęciami, dla których narażałeś życie, i okazywało się, że nikt ich nie chce?

- Coraz częściej tak się zdarza. Mamy kryzys na rynku prasowym, a obrazy wojny źle wyglądają obok reklam.

Mówisz sobie czasami "nigdy więcej"?

- Powiedziałem tak raz. Byłem na północy Pakistanu, na granicy z Afganistanem. To było niedługo po zamachu na premier Benazir Bhutto. Wiele się tam wtedy działo. Północ Pakistanu była pod kontrolą talibów. Nie czułem się bezpiecznie. Na dodatek satelita przestał działać i na jakiś czas urwał się ze mną kontakt. Moja ówczesna - i na szczęście obecna - dziewczyna nie potrafiła znieść sytuacji, że nie wie, co się ze mną dzieje. Zostawiła mnie. A ja stwierdziłem, że mam dość, że przez wojnę tracę to, co ważne.

Długo wytrzymałeś?

- Pół roku. W 2008 roku pojechałem do Gruzji. Chcę robić rzeczy, które mają znaczenie.

A może te wojenne przygody po prostu uzależniają?

- Jeśli już coś mnie w tym pociąga, to raczej prostota życia.

Prostota życia? Wydawałoby się, że na wojnie nic nie jest proste.

- Oj nie, wojna bardzo upraszcza funkcjonowanie. Wiele z codziennych problemów, które tutaj nas dręczą, tam staje się zupełnie nieważnych. Życie na wojnie jest bardzo proste: trzeba wstać, przeżyć i położyć się spać.

Wojna porządkuje świat?

- Porządkuje hierarchę wartości. Uzmysławia, jak wiele rzeczy jest kompletnie nieistotnych. Na przykład martwienie się, czy jesteś dobrze ubrany. Jakie to ma znaczenie? Grunt, że masz co na siebie włożyć. Wszystkie te oznaki statusu: luksusowy samochód, nowy model telefonu, większe mieszkanie, z perspektywy wojny są kompletnie nieważne. Za to wojna na pewno pozwala docenić bliskich ci ludzi.

Przyjaźnie z wojny zostają?

- To są raczej znajomości. Teraz złapałem kontakt ze świetnym porucznikiem ukraińskiej armii. Ksywa "Fidel", 22-latek po ośmiu latach szkoły wojskowej. Tak zwany "nowy Ukrainiec". Mówi świetnie po angielsku. Po stażach i kursach za granicą. Nadajemy na tych samych falach. Z niektórymi fotografami też pozostaję w kontakcie, zależy, ile czasu razem spędzimy.

A nie jest tak, że trudne przeżycia łączą ludzi na zawsze?

- Ładnie to Wojtek Jagielski opisał: przyrzekacie sobie, że się spotkacie, i zwykle nic z tego nie wychodzi. Zostają wyrzuty sumienia i ciężar wspólnych przeżyć. Fajnie się wspomina, ale trudno jest przejść w tej znajomości do normalności. Jest obarczona piętnem tego, co się razem przeżyło, widziało i w jakich sytuacjach się było.

Jest rywalizacja między fotoreporterami?

- Jeżeli jest, to ja w niej nie uczestniczę. Z natury jestem mało rywalizujący. Raczej sobie pomagamy. Ścigam się sam ze sobą.

Mówiąc o normalności, co się je na wojnie?

- Ostatnio na Ukrainie jadłem to, co żołnierze. Zupę z kartoflami i mięchem, która musiała wystarczyć za dwa dania. W Iraku i Afganistanie, jeśli stołujesz się w bazach wojskowych, masz zapewnione jedzenie w stołówce. I "kieszonkowe" zestawy MRE (Meal Ready to Eat). W takich miejscach jak Liban je się to, co wszyscy inni: pitę, kebab. Pamiętam karpie z rzeki Tygrys, smażone, przepyszne. Na Ukrainie jedziesz pięć kilometrów od linii frontu i masz normalne życie, działające sklepy, restauracje. Ostatnio 300 metrów od ostrzeliwanego posterunku był bar z piwem z beczki. W Libanie działała Pizza Hut. No po prostu Monty Python.

Na wojnie obowiązuje tylko czarny humor?

- W Afganistanie polscy medycy bunkier przerobili na saunę. Piec zrobili sami, jakimś cudem zdobyli nawet niemalowane drewno. A jak już powstała sauna, to wymyślili, że przydałby się basen. Z nudy rodzą się głupoty w głowie, ale za to kreatywne. Byli i tacy, którzy pędzili bimber z soków z kartonu. Całkiem niezły.

A gdzie się śpi na wojnie?

- Na leżance w okopie we wschodniej Ukrainie. W ziemiance przerobionej na schron. Na łóżku z desek. Na wersalkach, podłogach, u nieznajomych. Czasem w hostelach. Śmieję się, że liczba mężczyzn, z którymi śpię w jednym łóżku, rośnie z roku na rok. Bo ile razy się okazywało, że dostaliśmy z kumplami pokój z jednym łóżkiem. I każdy chciał na nim spać.

Po tym, co widziałeś na Ukrainie, w Afganistanie czy Iraku, ludzie cię nie przerażają?

- Bardzo lubię ludzi fotografować i pokazywać. I wojny tego nie zmieniły. A jeśli nawet, to na lepsze. Bo wojna prowokuje ludzi do najgorszych zachowań, ale i do najwspanialszych, bezinteresownych, szlachetnych. Tam, gdzie spadają bomby, bardzo często jesteś świadkiem aktów heroizmu. I poświęcenia. Obserwujesz dobro w czystej postaci. I to jest niesamowite.

Często słyszysz od młodych fotografów: "Chcę jechać na wojnę, to moje marzenie"?

- Często. Już nie chce mi się nawet odpowiadać: "Nie wiesz, co mówisz". Wielu się wydaje, że pojadą na wojnę i zrobią fajne zdjęcia. Tymczasem jeżeli nie umiesz zrobić dobrych zdjęć koło domu, na wojnie nie zrobisz lepszych. Tam musisz umieć jeszcze więcej. Szczególnie wśród młodych kolegów funkcjonuje mit fotoreporterów wojennych - myślą o nich jak o gwiazdach rocka! Wojna to nie wyjazd surwiwalowy w ekstremalnych warunkach. Ona zmienia człowieka na zawsze. Ja też w to nie wierzyłem.

Rozmawiała Anna Janowska


Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy