"Dragon-17". Pierwsze duże manewry WOT

Żołnierze tuż po opuszczeniu samolotu zalegli na trawie osłaniając lądowisko /Piotr Placzkowski /East News
Reklama

Wojska Obrony Terytorialnej pierwszy raz wzięły udział w dużych ćwiczeniach. Jak sobie poradziły? Wszystko wskazuje na to, że scenariusz zakładał tylko zwycięstwo.

Dragon-17 to największe tegoroczne ćwiczenia Sił Zbrojnych RP. Bierze w nich udział 17 tysięcy żołnierzy oraz 3500 jednostek sprzętu i uzbrojenia wojskowego. W tym około 40 żołnierzy Wojsk Obrony Terytorialnej. 

- W tych manewrach będą uczestniczyć wszystkie rodzaje sił zbrojnych; będzie też ćwiczone współgranie i współpraca z Marynarką Wojenną, z lotnictwem, ale również i Wojska Obrony Terytorialnej po raz pierwszy będą prowadziły ćwiczenia; będą zabezpieczać teren lądowisk i prowadzić działania o charakterze wspierającym działanie wojsk operacyjnych - mówił w Polskim Radiu wiceszef MON Michał Dworczyk.

Reklama

WOT jest najmłodszym rodzajem Sił Zbrojnych. Pierwsze przysięgi odbyły się w czerwcu tego roku. Twórcy zakładali, że pierwsze oddziały uzyskają gotowość bojową po 3 latach od sformowania. Tymczasem już po trzech miesiącach pierwsi żołnierze mieli przeprowadzić skomplikowaną operację przyjęcia desantu spadochroniarzy 6 Brygady Powietrznodesantowej.

Wielu obserwatorów uważa, że pojawienie się WOT na ćwiczeniach to jedynie zagranie propagandowe. Były minister obrony narodowej Tomasz Siemoniak, mówił na antenie TVN:

- Informacja o zaangażowaniu kilkudziesięciu żołnierzy OT potwierdza, że to wyłącznie propagandowy projekt ministra Macierewicza. Głośno poinformowano, że Dragon to pierwsze ćwiczenia z udziałem OT. Wprowadza się w błąd opinię publiczną, co do wzrostu zdolności obronnych dzięki OT, a jest to nieprawda.

Postanowiliśmy się przyjrzeć, jakie zadania otrzymała nowa formacja i jak sobie z nimi poradziła.

Założenia

Na profilu Wojsk Obrony Terytorialnej można przeczytać (zachowano oryginalną pisownię):

"Trwa konflikt zbrojny. Teren powiatu został zajęty przez siły przeciwnika.

Terytorialsi zgodnie z procedurą, przeszli do planowych działań nieregularnych. Osłaniają ludność cywilną. Rozpoznają przeciwnika, jego lokalizację i zamiary.

Decyzja o rozpoczęciu walki o odzyskanie rejonu, w tym powiatu, za który odpowiadają przez jednostkę powietrznodesantową zmienia sytuację.

Gdy w rejonie desantuje się rozpoznanie spadochroniarzy dzięki doskonałej znajomości terenu, sprawnie go przejmują i prowadzą do bezpiecznej lokalizacji.

Wraz z nimi planują wspólne opanowanie lotniska w Szymanach. To krytycznie ważny obiekt. Jego odbicie umożliwi lądowanie sił głównych spadochroniarzy i pomoże odzyskać kontrolę nad powiatem.

Żołnierze wykorzystując zdobyte informacje niszczą zestawy przeciwlotnicze przeciwnika i blokują dojazd jego sił QRF do lotniska.

Samoloty mogą bezpiecznie lądować - ale to nie koniec...

Pluton Terytorialsów wchodzi w podporządkowanie dowódcy spadochroniarzy i wraz z nimi walczy o odzyskanie pełnej kontroli nad lotniskiem i jego okolicą.

W dalszej perspektywie działania te umożliwią odzyskanie narodowej kontroli nad powiatem..."

Pierwotnie scenariusz zakładał, że pluton WOT najpierw miał przyjąć rozpoznanie spadochroniarzy, potem zabezpieczyć lądowisko i przyjąć siły główne zrzucone na spadochronach. Wraz z nimi mieli opanować lotnisko. Scenariusz jednak zmieniono, jak twierdzą żołnierze, aby to WOT grał główne skrzypce w epizodzie.

WOT przyjął desant grupy rozpoznawczej. Z nią zajął i zabezpieczył lotnisko oraz przyjął 4 samoloty transportowe.

- Scenariusz z kosmosu - tak podsumowuje założenia oficer rezerwy służący niegdyś w Wojskach Specjalnych.

Market-Garden po polsku

W połowie września uroczyście obchodzono rocznicę operacji "Market-Garden" - desantu 1. Alianckiej Armii Powietrzno-Desantowej w Holandii. W telewizji można było zobaczyć film "O jeden most za daleko". W filmowej rzeczywistości pomiędzy gen. Sosabowskim, granym przez Gene’a Hackmana a gen. broni Frederickiem  Browningiem, granym przez Dirka Bogarta wywiązała się rozmowa, w której Sosabowski zarzucał dowództwu lekceważenie przeciwnika. Usłyszał wówczas, że powinien zawierzyć wywiadowi i wyższemu dowództwu. Zarówno w filmie, jak i w rzeczywistości, operacja zakończyła się klęską, a Sosabowski stał się kozłem ofiarnym. Jak twierdzą nasi rozmówcy, wówczas także przyjęto nierealny scenariusz.

W realizowanym podczas ćwiczeń scenariuszu założono, że 3 drużyny obezwładnią obronę lotniska i odrzucą ją na bezpieczną odległość, aby przyjąć lądujące samoloty. Bezpieczną, czyli minimum 5 km, tyle zasięgu mają ręczne przeciwlotnicze wyrzutnie rakietowe 9K34 Strzała 3.

- Jest to nierealne - mówią żołnierze. - Uczy tego nie tylko historia, ale i współczesne działania wojenne.

W scenariuszu ćwiczeń nie wzięto pod uwagę reakcji przeciwnika. Według doświadczeń i szacunków Batalionowa Grupa Powietrznodesantowa ma szansę zająć obiekt broniony najwyżej przez kompanię ochrony lub zmotoryzowaną. Później desant musi się liczyć z walką o utrzymanie przyczółka desantowego, gdyż przeciwnik na pewno podciągnie odwód przeciwdesantowy. W tej sytuacji przyjęcie samolotów jest niemożliwe. Tym bardziej, że w scenariuszu nie uczestniczyła grupa batalionowa, a pluton WOT liczący 3 drużyny i Połączona Grupa Awangardowa z 6 Brygady Powietrznodesantowej. W sumie 40 ludzi. Taka grupa nie jest w stanie zająć całego lotniska i odrzucić przeciwnika na bezpieczną odległość. W scenariuszu zajęto jedynie pas startowy.

W rzeczywistości wojennej obiektem szturmu byłoby kilka ścisłe określonych kluczowych obiektów. Oprócz lotniska byłby to koszary, wieża kontroli lotów, kluczowa dla rzutu lądującego na samolotach i newralgiczne mosty na drodze odwodu chcącego zdusić desant. Wielu żołnierzy uważa, że została zrobiona pokazówka przed mediami, pokazująca, że Wojska Obrony Terytorialnej są po trzech miesiącach już gotowe do działań.

- Jeśli ćwiczenia miałyby kogoś czegoś nauczyć to po odwołaniu zrzutu "Czerwonych Beretów", WOT wykorzystując znajomość terenu powinien pomóc rozpoznaniu w dołączeniu do sił własnych - uważa jeden z moich rozmówców.

Tego jednak nie przećwiczono. Ponadto scenariusz naruszał zalecenia samego Ministerstwa. W dokumentach normatywnych podpisanych przez MON jasno jest napisane, że rzut lądujący nie może być wykorzystany podczas, gdy na lotnisku trwa opór. Podczas ćwiczeń komponent lądowy nadal zabezpieczał jedynie pas i pozorowane walki wokół niego wciąż trwały.

Czy takie ćwiczenia miały sens? Nasi rozmówcy uważają, że scenariusz został napisany pod WOT, a nie realne potrzeby szkoleniowe.

- Ewidentnie "Terytorialsi" mieli być gwiazdą imprezy. Nikogo nie interesował zrzut 400 spadochroniarzy i przećwiczenie procedur, których WOT i tak nie zna - mówi były oficer Wojsk Specjalnych.

Szkolenie

Brak odpowiedniego przeszkolenia jest jednym z najczęściej podnoszonych przez żołnierzy zawodowych zarzutów wobec WOT. Uważają oni, że chwalenie się, że ochotnicy ledwie po 3 miesiącach szkolenia są wstanie wziąć udział w skomplikowanej operacji zajęcia lotniska jest nieporozumieniem.

Wysłaliśmy do ppłk. Marka Pietrzaka, rzecznika Wojsk Obrony Terytorialnej pytania:

1. Czy wydzielony pododdział WOT posiadał przeszkolonych ludzi do przyjęcia zrzutu: np. meteorologa do przygotowania prognozy dla miejsca przyjęcia, osobę odpowiedzialną za łączność z rzutem powietrznym znającą frazeologię lotniczą?

2. Czy, jeśli tacy żołnierzy byli, pochodzili oni z nowego naboru WOT, czy zostali przeniesieni z Wojsk Operacyjnych?

3. Czy pododdział WOT dysponował odpowiednim sprzętem łączności zapewniającym nieprzerwaną łączność z komponentem powietrznym?

Dotychczas nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Tymczasem żołnierze wojsk powietrzno-desantowych w prywatnych rozmowach nie przebierają w słowach. Podkreślają, że nie znajdzie się dowódca, który wyśle swoich ludzi na skok, wiedząc, że na ziemi znajdują się ludzie bez uprawnień.

- Nie dziw się im - słyszę od byłego komandosa. - Lądowanie na drzewach do przyjemnych nie należy, a renta inwalidzka nikomu się nie uśmiecha.

Obrona Terytorialna

O ile sama koncepcja Wojsk Obrony Terytorialnej jest godna pochwały i już wiele rządów się do niej przymierzało, tak wielu ekspertów uważa, że sposób, w jaki się do tego zabrano jest mało profesjonalny.

- Nie tędy droga - twierdzi mój rozmówca. - Mówi się tym chłopakom, że będą walczyć ze specnazem, że są komandosami. Problem w tym, że ja się szkoliłem kilka lat, a oni po 3 miesiącach są przedstawiani jako herosi, którzy opanowali lotnisko.

- Nie mówię tego, żeby deprecjonować ich zaangażowanie. Jest ono godne pochwały. Nie można jednak zapominać o odpowiednim poziomie wyszkolenia. Teraz jest czas na ciężką pracę, a nie medialne szoł - dodaje.

Wojska Obrony Terytorialnej mają ogromny potencjał. Są one potrzebne jako faktyczne wsparcie dla wojsk operacyjnych i miejsce, gdzie można zapewnić  ciągłość szkolenia rezerwistów (w ostatnich latach do cywila odeszło ok. 30 tys. żołnierzy). Pozostaje jedynie pytanie, jaką drogą pójdzie MON? Czy stworzy z WOT miejsce, gdzie żołnierze rezerwy będą mogli podtrzymywać nawyki i równocześnie szkolić ochotników? Czy też tworzenie nowego rodzaju wojsk nie przysłoni rzeczywistych i pilnych potrzeb wojska?

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy