Dziennik czasu blokady

Dziś wśród starych rupieci znalazłam puszkę kleju do tapet, zrobionego z makaronowych odpadów. Ważyła kilogram! Cudownie! Nie wierzyliśmy własnym oczom. Dima natychmiast władował sobie do ust pełną garść kleju. Wyrwałam mu puszkę.

3 grudnia 1941 r.

Przed wojną denerwowaliśmy się często z powodu braku pieniędzy. Teraz wcale o nich nie myślimy. Nie są nam potrzebne. Zaledwie kilka kopiejek dziennie na chleb.

4 grudnia

Po przebudzeniu stwierdziłam, że pokój jakoś dziwnie się kołysze. Dotknęłam ściany. Była w porządku. A zatem przyczyna tkwi we mnie. Wstałam ostrożnie, trzymając się łóżka. Dima i Lena nawet nie drgnęli. Od kilku dni nie jedliśmy niczego prócz chleba. Postanowiłam ponowić próbę "zamiany kartek na towar". Wyszłam i długo włóczyłam się po sklepach; wszystkie były puste. Z witryn zniknęły nawet soda i kwasek cytrynowy.

Reklama

Raptem zza węgła wypełzł wóz załadowany skrzynkami, na których siedział zgarbiony kmiotek, podobny do kudłatego podwórzowego brytana. Za wozem, jak za trumną, wlókł się posępny tłum. Przyłączyłam się do "konduktu". Dowiedziałam się, że w skrzynkach jest makaron, ale dokąd go wiozą - nie wiadomo, kmiotek milczał zawzięcie. Ujrzawszy na trasie wozu sklep, ruszyliśmy cwałem i, obrzucając się wyzwiskami, ustawiliśmy się przed nim rządkiem jak tresowane zwierzęta. Ale koń łypnął w naszą stronę współczującym okiem i powlókł się dalej. Poderwaliśmy się i pobiegliśmy za nim. Powtarzało się to pięciokrotnie i za każdym razem podczas formowania kolejki piekliliśmy się, walili po łbach i klęli.

Wreszcie wóz zatrzymał się pod jakimś sklepem, przed którym stała długa kolejka. Zawinięta w pętlę, niczym tasiemiec, skręcała za róg. Nie widać było końca. Ludzie czekali tu od wieczora.

Zdruzgotana stanęłam przed sklepem.

Sprzedawca, jak odźwierny raju, odliczał dziesięć sztuk "dusz sprawiedliwych" i wpuszczał je do środka. Stałam i bezmyślnie gapiłam się na ten rytuał. Nie wiem, co wyrażała moja twarz, ale w pewnej chwili jakaś staruszka z kolejki zagadnęła mnie cicho:

- Gdzie pani stoi?

Odpowiedziałam, że nigdzie i że ustawienie się teraz w kolejce jest bezcelowe, makaronu dla wszystkich nie starczy, po czym - ku własnemu zdziwieniu - dodałam, że w domu mam maleńkie dziecko i że nie wiem, czym je nakarmić. Nie odezwała się. Ale kiedy otworzyły się drzwi i przystąpiono do odliczania kolejnej partii szczęśliwców, przemówiła głośno:

- No i gdzie się pani gapi? Przecież stała pani przede mną! - i pchnęła mnie ku drzwiom.

Sama została na ulicy, ponieważ ja weszłam jako dziesiąta. Byłam tak oszołomiona, że nawet wówczas, kiedy w drżących z podniecenia rękach ściskałam paczkę makaronu (800 gramów, racja dwumiesięczna), wciąż nie mogłam uwierzyć w realność tego zdarzenia.

Biegłam do domu, nie dotykając stopami ziemi, a krzyk wielu głosów ścigał mnie jak gończy pies: "Gdzie dają makaron?!".

W domu, w drzwiach naszego pokoju, znalazłam jakiś zielony świstek. Okazało się, iż jest to prośba o wskazanie mojego aktualnego adresu, poszukującym jest moja przyjaciółka i koleżanka z instytutu, Tatiana Matwiejewa. Zdumiona odczytywałam raz po raz tych kilka linijek napisanych czyjąś ręką. Oto ktoś przyniósł ten papierek i wsunął w moje drzwi. Ktoś inny zasięgał informacji i odszukał mnie. A więc działają jeszcze jakieś urzędy. Poczta. Ktoś wykonuje pracę listonosza, chodzi piechotą z jednego końca miasta na drugi, wspina się po brudnych, oszronionych schodach, błądzi po ciemnych wąwozach korytarzy i wymarłych pustyniach mieszkań, a znalazłszy w końcu adresata, trafi być może - zamiast na dziękczynny uśmiech - na wyszczerzone zęby zesztywniałego truposza.

- Przecież oni wszyscy są na pewno tak samo wycieńczeni, jak my - powiedziałam, podając pisemko Dimie.

Przeczytał je i bez słowa położył na stole, ale wiedziałam, że był również poruszony. Ogryzkiem ołówka naskrobałam kilka słów do Tatiany.

5 grudnia

Nastała siarczysta zima. Mróz trzydziestostopniowy.

Ultramarynowe cienie układają się w fantastyczny deseń na puszystym, skrzącym się śniegu - którego nikt nie uprząta.

Miasto zamilkło, wstrzymało oddech i w napięciu wsłuchuje się w swoje słabnące tętno. Nie słychać śmiechu dzieci i szczekania psów.

6 grudnia

Dziś wśród starych rupieci znalazłam puszkę kleju do tapet, zrobionego z makaronowych odpadów. Ważyła kilogram! Cudownie! Nie wierzyliśmy własnym oczom. Dima natychmiast władował sobie do ust pełną garść kleju. Wyrwałam mu puszkę.

- Poczekaj, daj chociaż zagotować!

- Ugotujmy gęstą breję - Dima modlitewnie złożył ręce.

- Wykluczone - sprzeciwiłam się stanowczo - będziemy gotować zupę na stugramowych porcjach. Wówczas kleju starczy na dziesięć dni.

- Masz rację, naturalnie - zgodził się markotnie. - Ty zawsze masz rację - dodał mściwie.

8 grudnia

Japonia napadła na Amerykę bez wypowiedzenia wojny. Zły przykład jest zaraźliwy!

9 grudnia

Wzięliśmy Tichwin!

W naszym pokoju jest minus osiem. Woda prawie natychmiast zamienia się w lód. Drewna na opał nie ma.

Nie zdejmujemy z siebie palt, walonek i futrzanych czapek. O cieple marzymy tak, jak o chlebie. "Gotujemy" na dwóch cegłach ustawionych na ruszcie kaflowego pieca, układając między nimi cienkie jak makaron trzaski.

Wielu ludzi ma burżujki (blaszane piecyki - red.). Strasznie im zazdrościmy.

Dima "odkrył" pod materacem dwie pary ciepłych spodni.

- Ale mi się trafiło! - sapnął, wciągając na siebie jedną z nich.

- Dlaczego je ruszasz? - spytałam oburzona.

- A bo co?

- Przecież nie są twoje.

- Co za bzdury! - skwitował obojętnie.

Odwrócił się do mnie tyłem, zapinając guziki. Widocznie nie ma to już dla niego żadnego znaczenia.

10 grudnia

Prawie wszyscy chorują na dystrofię. Jedni spuchli i błyszczą jak polakierowani - to pierwsza faza dystrofii, inni wyschli na szczapy - faza druga.

Kobiety chodzą w spodniach, mężczyźni - okutani w wielkie babskie chusty. Wszyscy wyglądają jednakowo. Leningradczycy utracili płeć i wiek.

Dima ściągnął w okolicy zbombardowanego budynku kawał poharatanej blachy i przytaszczył ją do domu, czyniąc niewiarygodny hałas w korytarzu. Przestraszona wybiegłam mu na spotkanie.

- Ciszej! Sąsiedzi nas zwymyślają.

Ale zza zamkniętych drzwi nikt nie dawał znaku życia.

- Po co ci to?

- Zrobię burżujkę!

- Ty??!

Nie odpowiedział. Pociągnął nosem, rozsiadł się w lodowatej jaskini kuchni i od razu zabrał się do psucia blachy.

11 grudnia

Burżujka rodziła się w bólach. Blacha jęczała, brzęczała, jakby ktoś zgrzytał wyszczerbionymi zębami albo walił w bębny na znak zwycięstwa. Dima nie poddawał się. Z kamienną, pozbawioną wyrazu twarzą uszkodzonego robota giął blachę zesztywniałymi, okrwawionymi palcami.

- Rzuć to! Nie męcz się - powiedziałam wreszcie.

Podniósł głowę, w oczach miał łzy.

- Zostaw.

Ale on już chwycił młotek i wściekły łoskot rozległ się w całym mieszkaniu. Odruchowo rzuciłam okiem w kierunku pozamykanych drzwi. Żadne nawet nie drgnęły.

Prawie całe miasto jest na zwolnieniu lekarskim. Ale lekarze nie odwiedzają chorych i chorzy nie chodzą do lekarzy. Zaświadczenia przedłuża się zaocznie.

12 grudnia

Burżujka gotowa!

Rozkraczyła się w naszym pokoju jak wielka gęś o rozłożonych skrzydłach (Dima dorobił je specjalnie, będziemy na nich suszyć chleb) i o długiej, nieforemnej szyi wsuniętej w kaflowy piec. Czasami do jej paleniska wkrada się wiatr i urządza sabat, opluwając nam twarze dymem i popiołem. Ale my cierpliwie znosimy wszystkie jej dziwactwa.

Trochę ciepła przynoszę Lenie. Kładę ogrzane dłonie na jej bielutkiej, stężałej buzi. Otwiera oczka i patrzy na mnie zdziwiona.

Dzisiaj poczułam, że z moją twarzą dzieje się coś dziwnego. Przyniosłam z kuchni wyszczerbione lusterko i spojrzałam w nie. Byłam podobna do świni, od tej strony, z której wyrasta ogon.

- Ależ morda! - plunęłam na lustro.

Spojrzenie Dimy jak zdechła płotka prześliznęło się po mojej twarzy. On jest spuchnięty już od dawna.

13 grudnia

Lena choruje. Dima na zwolnieniu. Nie pomaga mi już wcale. Teraz nawet Leną nigdy się nie zajmie. Tylko do piekarni chodzi chętnie. Na pewno zjada dokładki wyrównujące wagę.

Z miękiszu chleba gotujemy "zupę". Zagryzamy ją okrawkami skórki. Cztery chochle nalewam Dimie, dwie - sobie. Ale za to mam prawo wylizać rondel, chociaż zupa jest tak rzadka, że - prawdę mówiąc - właściwie nie ma czego wylizywać.

Dima je zupę łyżeczką do herbaty, żeby przedłużyć tę czynność. Ale dziś skończył jeść przede mną. Mnie się dostała jakaś twarda skórka, więc żułam ją z rozkoszą. Czułam, że Dima nienawistnie śledzi ruchy moich szczęk.

- Ty specjalnie jesz tak wolno! - wybuchnął wściekle. - Chcesz się nade mną popastwić!

- Coś ty! Na co by mi to było! - poderwałam się zaskoczona.

- Nie wykręcaj się, proszę. Ja wszystko widzę!

Wlepił we mnie zbielałe ze złości oczy. Zrobiło mi się strasznie. Czy on nie sfiksował? Szybko przełknęłam skórkę i sprzątnęłam ze stołu. Mamrotał coś dalej pod nosem, ale ja milczałam, przecież i tak mi nie uwierzy. Ostatnio zrobił się nieufny i bardzo drażliwy.

14 grudnia

Wszyscy nasi współlokatorzy chorują. Pracuje tylko lekarka. Pozostali siedzą w domu. Dima jest na noże z aktorem. Kłócą się ustawicznie i docinają sobie.

15 grudnia

Wracałam z piekarni. Z wysuniętą do przodu maleńką lisią mordką biegł z przeciwnej strony, kierując się prosto na mnie, jakiś chłopak z zawodówki. Zauważyłam go w ostatniej chwili. Chciałam uskoczyć w bok, ale on wyminął mnie i wyrwał mi chleb. Wrzasnęłam i obejrzałam się; był już daleko. Zapatrzyłam się na swoje puste ręce. Stopniowo uświadamiałam sobie, co się stało. Ogarnęła mnie zgroza. W domu nie ma nic do jedzenia. Zatem dziś i jutro, dopóki nie dostaniemy chleba na jutrzejsze kartki, będziemy siedzieć o głodzie, a najważniejsze - czym nakarmię Lenę?

Moje nogi zrobiły się ciężkie jak z ołowiu. Z trudem dowlokłam się do domu. W korytarzu natknęłam się na Dimę i od razu wszystko mu opowiedziałam. Spojrzał na mnie dziko spod zaropiałych rzęs i nie odezwał się wcale. Za to sąsiadka, która usłyszała moją relację, zatrajkotała:

- Ojojoj, to pani nie wie, że nie wolno teraz nosić chleba w ręku? Trzeba go chować za pazuchę, pod palto czy gdziekolwiek, bo ci z zawodówki kradną. Opracowali cały system, a wyrywanie chleba w biegu to ich ulubiony chwyt.

Dima odwrócił się i, stąpając ciężko, wszedł do naszego pokoju. Podreptałam za nim, starając się nie szurać i nie zwracać na siebie uwagi. Przygniatał mnie ciężar winy, nie mogłam sobie tego wybaczyć. W przyszłości będę ostrożniejsza. Ale dziś, jak przeżyć dzień dzisiejszy?

Odbiliśmy Klin!

16 grudnia

Dziś znowu w drzwiach znalazłam list. Odpowiedź Tatiany. Pisze, że jest skoszarowana w instytucie. Pracuje dla frontu. Instytut jest stale ostrzeliwany przez artylerię, na jego teren spadły dwie bomby. A w ogóle jest nie najgorzej. Ach, jak chciałabym być razem z nimi!

Ale nie mogę nawet marzyć o tym.

Trwa nietypowa dla Leningradu zima. Miasto ściśnięte żelazną ręką ostrego, utrzymującego się stale mrozu. Zagnieździł się on w naszym pokoju i nęka nas, wbija lodowate szpony za kołnierze. Na bazarze można kupić meble na opał, ale za chleb.

17 grudnia

Wyostrzył się nam węch; poznaliśmy teraz zapach cukru, kaszy, grochu i innych "bezwonnych" artykułów jadalnych.

Dima prawie wcale nie wstaje z łóżka. Nawet po chleb już nie chodzi. Bardzo mnie to martwi; kto leży, ten szybko umiera.

- Nie można wciąż leżeć - przysiadłam przy nim i ostrożnie dotknęłam jego rękawa.

Spojrzał na mnie krzywo.

- A cóż mam robić twoim zdaniem?

- Gdybyś tak poszedł na strych. Może uda ci się złapać kota?

- Aha! - zabrzmiało to szyderczo.

Zorientowałam się, że palnęłam głupstwo. Wszystkie koty zostały już przecież dawno zjedzone. Zasępiłam się, zbierając myśli.

- Może kupimy pułapkę na myszy - zaproponowałam niepewnie.

- A to po co?

- Będziemy jeść myszy!

- To jest myśl! - zawołał, podnosząc się do pozycji siedzącej.

- Myślę, że myszy nie są gorsze od kotów - ciągnęłam w natchnieniu.

- Nic a nic.

- Moglibyśmy co dzień jeść mięso.

- No, nieźle - mruknął niewyraźnie.

Ożywienie minęło. Znów się położył, odwrócił się do mnie plecami i naciągnął czapkę na uszy. Zrozumiałam, że nie ufa temu przedsięwzięciu, i umilkłam.

18 grudnia

Zastawiłam pułapki po kątach. Dima udawał, że śpi, ale widziałam, jak przez opuszczone rzęsy pilnie śledzi moje poczynania. Nad ranem przyśniło mi się, że do pułapki wpadły wielkie, białe, o czerwonych jak żurawiny oczach, króliki. Obudziłam się i ruszyłam do pułapek. Były puste! Dima miał rację. Myszy najwidoczniej dawno wyzdychały.

Powyższy tekst jest fragmentem dziennika Jeleny Koczyny, który ukazał się w książce "Oblężone" wydanej nakładem Ośrodka KARTA.

Publikacja, opracowana przez Agnieszkę Knyt, zawiera opowieści trzech kobiet, mieszkanek Leningradu, które były świadkami i uczestniczkami najdłuższego oblężenia w historii wojen. Szacuje się, że w ciągu 900 dni blokady miasta (od 8 września 1941 r. do 27 stycznia 1944 r.) z głodu umarło prawie milion osób.

Jelena Koczyna (imię jest prawdziwe, nazwisko to pseudonim nadany przy druku tekstu) urodziła się w 1907 roku, była nauczycielką. Studiowała w Instytucie Technologicznym, zapewne nauki ścisłe, a następnie - jak wynika z jej zapisków - pracowała w Instytucie Filozofii albo Matematyki. To jedyne informacje o niej; nie znamy również daty śmierci.

Jej dziennik to zapisy czynione niemal codziennie na marginesach gazet, skrawkach tapet, etykietach. Złożyły się one w stertę postrzępionych świstków, które autorka wywiozła z oblężonego Leningradu i pieczołowicie przechowywała. Przez wiele lat nie miała odwagi do nich zajrzeć. Zrobiła to dopiero w 1979 roku.

"Oblężone" to książka wyjątkowa. Jak we wstępie podkreśla Agnieszka Knyt: "Historia wojen pisana jest głównie przez mężczyzn. W tej książce zdecydowaliśmy się opowiedzieć o doświadczeniu blokady przez zapisy trzech kobiet. Wyjątkowych - dzięki złożonemu przez siebie świadectwu".

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: blokady | dziennik | II wojna światowa | Niemcy | ZSRR
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy