Jak Niemcy odbili Mussoliniego, cz. II

Brawurowa akcja niemieckich komandosów, o której pisaliśmy wczoraj, miała zmienić losy wojny. Czytaj ciąg dalszy opowieści o akcji odbicia Benito Mussoliniego.

Informatorzy donosili, że widziano Mussoliniego na wyspie Ponza, później w Santa Maddalena na Sardynii. Wieści docierały spóźnione i żołnierze Studenta i Skorzenego nie zdążali przygotować się i uderzyć, zanim pilnujący Mussoliniego przewieźli go w inne miejsce, ale ślad stawał się coraz wyraźniejszy. Aż na początku września niemiecki nasłuch radiowy wykrył wzmożoną pracę włoskiej radiostacji w rejonie masywu Gran Sasso, co mogło wskazywać na to, że tam właśnie uwięziono duce. Prawdopodobnie Niemcy otrzymali dodatkowe informacje potwierdzające podejrzenia, że więzieniem duce jest hotel Campo Imperatore, wybudowany w 1938 roku na szczycie góry.

Reklama

Miejsce wybrano znakomicie. Prowadziła tam tylko jedna droga: kolejka linowa.

Zimno na wysokości

By niepostrzeżenie dokonać rozpoznania, Skorzeny i jego zastępca Karl Radl mieli przelecieć bombowcem Heinkel He 111, wyposażonym w automatyczną kamerę fotograficzną z potężnymi obiektywami na wysokości ponad 5 tys. m nad Gran Sasso. Trzydzieści kilometrów przed celem okazało się, że kamera nie pracuje, prawdopodobnie ze względu na niską temperaturę. Pozostało robienie zdjęć zwykłym aparatem przez dziurę, jaka powstała po wypchnięciu okienka w podłodze kadłuba. Żaden ze zwiadowców nie był jednak przygotowany na zimno panujące na tej wysokości. Mieli na sobie letnie mundury, a w kadłubie Heinkla panowała temperatura bliska zera, zaś lodowaty wiatr, jaki wpadał przez otwór w kadłubie, sprawiał, że skostniałe dłonie odmawiały posłuszeństwa.

Mimo to zrobili kilkadziesiąt zdjęć w czasie dwóch przelotów nad szczytem Gran Sasso. Skorzeny przyglądał się górze z ogromnym sceptycyzmem. Urwiste ściany były nadzwyczaj trudne do sforsowania. Komandosi musieliby wspinać się przez wiele godzin i łatwo było ich wypatrzyć na nagich skałach. Dotarcie w pobliże hotelu na spadochronach, nawet jeżeli skok miał nastąpić z najmniejszej możliwej wysokości 60 m, było niewykonalne, gdyż teren, na którym mogli lądować komandosi, był zbyt mały. W pewnym momencie, patrząc przez celownik aparatu, Skorzeny dostrzegł w pobliżu budynku niewielką łąkę, łagodnie opadającą w stronę skalnej krawędzi. Było to jedyne miejsce w tej okolicy, na którym mogłyby wylądować szybowce.

Godzina zero

O świcie z bazy Pratica di Mare wyruszyły w stronę Gran Sasso ciężarówki z żołnierzami, którymi dowodził major Mors. Zadaniem jego ludzi było opanowanie stacji kolejki linowej położonej w dolinie i przedostanie się na szczyt, gdzie w razie potrzeby mogliby wspomóc komandosów, którzy mieli wylądować w szybowcach na niewielkiej polance, oraz zabezpieczyć drogę odwrotu. O godzinie 13.00 w trzech grupach wystartowały szybowce, którymi dowodził porucznik von Berlepsch. Spadochroniarze generała Kurta Studenta lecieli w szybowcach pierwszej i trzeciej grupy, zaś esesmani Skorzenego w drugiej. Przypuszczalnie to generał podjął taką decyzję, chcąc, aby to jego żołnierze wylądowali pierwsi i - zanim esesmani zdołają wyswobodzić się z szybowców - dopadli już do hotelu, i uwolnili Mussoliniego. Nie sądził jednak, że Skorzeny i tym razem go przechytrzy.

Ręce do góry!

Kapitan Langguth, pilot samolotu Ju 52/3m holującego pierwszy szybowiec, z niepokojem obserwował góry piętrzące się na wysokość 1300 m nieopodal lotniska. Jego samolot nabierał wysokości powoli i istniało niebezpieczeństwo, że nie zdoła osiągnąć wymaganej wysokości, zanim zbliży się do ściany gór. Postanowił krążyć do czasu, aż wzbije się na bezpieczny pułap. Musiał zachować absolutną ciszę radiową, lecz był przekonany, że inne samoloty powtórzą jego manewr. Nagle ze zdziwieniem spostrzegł, że samoloty i szybowce drugiej grupy, w których lecieli komandosi Skorzenego, nie podążyły jego śladem, lecz skierowały się najkrótszą drogą w stronę gór. Skorzeny wysforował się do przodu, choć ryzykował, że nie uda mu się przeskoczyć nad szczytami. Na wysokości kilkudziesięciu metrów, nad łąką na wierzchołku Gran Sasso, Skorzeny zorientował się, że jej powierzchnia jest znacznie gorsza, niż przypuszczali, a lądowisko opada w dół pod znacznie większym kątem. Nie mieli jednak wyboru.

- Lądowanie awaryjne! - krzyknął do pilota, porucznika Meyer-Wehnera. - Jak najbliżej hotelu!

Przerażeni karabinierzy

Pilot nie zastanawiał się. Pochylił samolot na prawe skrzydło i gwałtownie opadając, zbliżał się do łąki, która z tej wysokości wyglądała jak skalna półka. Tuż przed dotknięciem ziemi wypuścił spadochrony, które miały zatrzymać szybowiec. Gwałtowny wstrząs rzucił ich na bok. Szybowiec przez kilkanaście sekund posuwał się do przodu, podskakując na nierównościach gruntu, aż przechylił się na skrzydło i zamarł. Komandosi, którzy skryli głowy w ramionach, chroniąc się przed uderzeniem, zerwali się z drewnianej ławeczki biegnącej przez środek samolotu i przez drzwi po obydwu stronach kadłuba wyskoczyli na murawę. Przywarli do ziemi z bronią gotową do strzału, aby osłaniać lądowanie innych szybowców, ale z budynku nie padły żadne strzały. Radiotelegrafista meldował, że zgłosił się major Mors, informując, że jego żołnierze opanowali stację kolejki i kierują się na szczyt.

Dalszy przebieg wypadków trudno odtworzyć, gdyż relacje są sprzeczne. Prawdopodobnie komandosi Skorzenego, nie czekając, aż z lądujących szybowców wydostaną się spadochroniarze Studenta, ruszyli w stronę hotelu, krzycząc: - Mani in alto!

Przerażeni włoscy karabinierzy, oniemiali, stali przed wejściem do budynku z opuszczoną bronią, nie wiedząc, czy mają strzelać, czy zastosować się do wezwania i podnieść ręce do góry. Komandosi zabrali im karabiny, kazali położyć się na podłodze i kopniakami wysadzili z futryny drzwi do holu, gdzie zobaczyli radiotelegrafistę grzebiącego rozdygotanymi rękami przy nadajniku. Jeden z komandosów kopnął krzesło, Włoch przewrócił się na podłogę, Skorzeny zaś kilkoma strzałami roztrzaskał radiostację. Na polance lądowały następne szybowce. Pilot jednego z nich zbyt gwałtownie posadowił swój samolot na niebezpiecznym lądowisku i całkowicie go rozbił, jednakże nikt nie zginął.

Wiedziałem, że Hitler mnie nie opuści

Skorzeny uświadomił sobie, że wejście do hotelu znajduje się za rogiem budynku, i pobiegli w tamtą stronę. Wybrał jednak złą drogę. Stok urywał się gwałtownie. Przed nim piętrzył się mur tarasu o wysokości 2,5 - 3 m. Jeden z żołnierzy pochylił się i oparł rękami o ścianę. Skorzeny, najwyższy z całej gromady, przerzucił pistolet maszynowy przez ramię, wskoczył żołnierzowi na plecy i chwycił rękami za balustradę. Podciągnął się i przełożył nogę na drugą stronę. Przez kilkanaście sekund zwisał tak bezbronny, zanim udało mu się stanąć na tarasie i ująć broń. Na jego szczęście Włosi byli zbyt zaskoczeni, aby zorganizować obronę. Żaden z nich nie pojawił się w szeroko otwartych drzwiach. Było cicho, a jedynie zza pleców atakujących dobiegały komendy dowódców lądujących spadochroniarzy.

Skorzeny rozejrzał się. Na pierwszym piętrze w oknie dostrzegł znajomą sylwetkę Mussoliniego, który, jakby nieświadom niebezpieczeństwa, przyglądał się z zainteresowaniem poczynaniom niemieckich komandosów. - Dalej od okna! - krzyknął Skorzeny, obawiając się, że gdy wybuchnie strzelanina, jakaś zabłąkana kula może trafić duce.

Na taras wdarło się kilku innych komandosów i razem skierowali się do drzwi, ale w tej samej chwili pojawił się w nich tłum włoskich żołnierzy, w panice wybiegających z budynku. Po strzałach oddanych w powietrze rozstąpili się, a Skorzeny na czele kilku żołnierzy, gdy pozostali rozstawiali na tarasie karabin maszynowy, zaczął wspinać się krętymi schodami na pierwsze piętro. Po kilku minutach przedzierania się przez korytarz zatłoczony przez włoskich oficerów i żołnierzy Skorzeny odnalazł pokój, w którym więziono Mussoliniego. - Duce, przysłał mnie Führer! Jest pan wolny! - krzyknął.

Mussolini objął go i powiedział:

- Wiedziałem, że mój przyjaciel Adolf Hitler nie pozostawi mnie w potrzebie.

W przepaść i do Wiednia

Sytuacja była opanowana. Jedyne rany odnieśli niemieccy żołnierze w rozbitym szybowcu. Włosi nie oddali ani jednego strzału.

Pozostał odwrót, co mogło być trudniejsze niż atak. Nad hotelem krążył jeszcze Fieseler Storch, pilotowany przez kapitana Gerlacha, uważanego za świetnego pilota. Niewielka łąka przy hotelu była zasłana wrakami szybowców. Lądowisko stromo opadało w przepaść, a droga startu była bardzo krótka. Gerlach mimo to uznał, że uda mu się wystartować. Zdziwił się jednak, gdy do kabiny niewielkiego samolotu oprócz duce wgramolił się zwalisty Skorzeny. Dodatkowe sto kilogramów żywej wagi było w tych warunkach ogromnym obciążeniem i zwiększało ryzyko, że nie uda im się wzbić w powietrze przed końcem łąki. Skorzeny nie miał zamiaru rezygnować ze wspólnego lotu z Mussolinim.

- Rozważyłem każdy aspekt tej sprawy najbardziej starannie i w pełni zdawałem sobie sprawę z wielkiej odpowiedzialności, jaką niosło dołączenie do pozostałych dwóch [tj. Mussoliniego i pilota - BW]. Ale jak mógłbym wytłumaczyć, że pozwoliłem duce wylecieć samotnie z Gerlachem? Gdyby wydarzyło się nieszczęście, wszystko, co by mi pozostało, to kula z mojego własnego rewolweru; Adolf Hitler nigdy by mi nie wybaczył takiego zakończenia całego przedsięwzięcia. Jeśli nie było innej możliwości dostarczenia duce bezpiecznie do Rzymu, to lepiej było dzielić z nim niebezpieczeństwo, nawet jeżeli moja obecność je zwiększała. Gdyby się nie udało, spotkałby nas ten sam los - wspominał w pamiętniku.

Gratulacje od Himmlera

W rzeczywistości chodziło o to, aby nagroda przeznaczona dla zwycięzcy z Gran Sasso nie wymknęła mu się z rąk. Silnik ryczał na pełnych obrotach. Samolot potoczył się po pochyłej łące i szybko zaczął zbliżać się do przepaści. Zbyt szybko. Nie nabrał dostatecznej prędkości, która by mu umożliwiła wzbicie się w powietrze! Pas startowy skończył się i samolot zaczął gwałtownie opadać, jednak po kilku sekundach jakiś zbawienny podmuch wiatru czy prąd powietrza uniósł go. Nie na długo. Po chwili opadł o parę metrów i lewe koło uderzyło o skałę. Dziób pochylił się gwałtownie i wydawało się, że samolot jak ptak z przetrąconym skrzydłem zwali się w przepaść. Nikt nie wie, jakim cudem udało im się ponownie wznieść, a tym razem szczęśliwy prąd powietrza uniósł ich i niebezpieczeństwo, które tworzyły ostre krawędzie skał Gran Sasso, pozostawało za nimi. Lecąc na wysokości 30 m, dotarli do lotniska Pratica di Mare, gdzie przeżyli jeszcze jeden moment grozy, lądując z uszkodzonym podwoziem. Tam czekał już na nich He 111, który natychmiast zabrał duce i Skorzenego do Wiednia i dalej do Wilczego Szańca.

Ledwo Skorzeny wszedł do hotelu w Wiedniu, gdzie wraz z Mussolinim mieli spędzić noc przed podróżą do Rastenburga, zadzwonił Himmler, aby mu pogratulować. Potem przyszedł dowódca miejscowego garnizonu i oznajmiając, że działa na rozkaz Führera, zawiesił mu na szyi Krzyż Rycerski Żelaznego Krzyża. Wreszcie zatelefonował sam Führer.

- Wykonał pan wojskowe przedsięwzięcie, które stanie się częścią historii. Zwrócił mi pan mojego przyjaciela Mussoliniego. Odznaczyłem pana Krzyżem Rycerskim i promuję pana do stopnia Sturmbahnführera. Najserdeczniejsze gratulacje.

Wydawało się, że Hitler odzyskuje kontrolę nad sytuacją we Włoszech. Jego wojska opanowały stolicę, główne miasta i najważniejsze punkty strategiczne kraju. Mussolini miał poprowadzić do walki swoich zwolenników, których posiadał jeszcze wielu. Górzysty teren i silnie rozbudowane linie obronne przecinające Półwysep Apeniński sprawiały, że dla wojsk alianckich droga na północ mogła się okazać bardzo krwawa. Kto chciał przekroczyć owe linie, musiał zdobyć Monte Cassino.

Koniec marionetki

Uwolniony Mussolini stanął na czele nowego państwa, Włoskiej Republiki Socjalnej, którą nazywa się też republiką Salo, tam bowiem znajdowała się siedziba władz tego marionetkowego tworu. Duce krwawo rozprawił się ze swoimi przeciwnikami. Pochwyconych członków Wielkiej Rady Faszystowskiej skazano na śmierć. Mussolini nie darował nawet swojemu zięciowi, ministrowi dyplomacji, Galleazzo Ciano.

Republika Salo, mimo rzadkiego okrucieństwa, z jakim walczyła z przeciwnikami Hitlera w północnych Włoszech, nie spełniła jednak nadziei, które pokładał w niej Hitler. Ćwierćmilionowa armia partyzancka zadawała Niemcom poważne straty i walnie przyczyniła się do powodzenia alianckich ofensyw z lata 1944 roku i wiosny 1945 roku. Partyzanci kontrolujący pogranicze szwajcarsko-włoskie zauważyli 27 kwietnia 1945 roku grupkę osób przekradających się na północ. Schwytano ich, a pomiędzy uciekinierami odnaleziono także duce. Następnego dnia wykonano na Mussolinim wyrok śmierci - rozstrzelano go. Zwłoki, powieszone za nogi, wystawiono na widok publiczny w Mediolanie. Niemieccy przyjaciele nie interesowali się ich losem - 29 kwietnia milionowa armia hitlerowska we Włoszech bezwarunkowo skapitulowała.

Bogusław Wołoszański

Wiedza i Życie
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy