Prawdziwe przygody Franka Dolasa

Autor książki o Franku Dolasie był pilotem, ale jego wojenne losy nie miały nic wspólnego z przygodami bohatera powieści i filmu.

Kazimierz Sławiński nie był zawodowym pisarzem. Przed wojną ukończył "Szkołę Orląt", a po wyzwoleniu pracował jako architekt. Służbę wojskową zaczął od artylerii, by po kilku latach założyć stalowy mundur jako oficer oddziałów balonowych. Ostatecznie został obserwatorem w samolocie. Na krótko przed wybuchem wojny trafił do 4. Pułku Lotniczego w Toruniu. Tam zetknął się z Romanem Rypsonem, który był dowódcą eskadry i zastępcą dowódcy dywizjonu lotniczego. Wojna na wiele lat splotła losy tych dwóch interesujących postaci.

Wojna w powietrzu

Rypson zaczynał od kawalerii, a z konia za stery samolotu przesiadł się w połowie lat dwudziestych XX wieku. Od Sławińskiego różniło go niemal wszystko: wiek, usposobienie, środowisko... Rypson pochodził ze wsi z Kongresówki, podczas gdy Sławiński z dużego miasta na Kresach Wschodnich. Połączyło ich zamiłowanie do lotnictwa.

Reklama

Piękne lato 1939 roku było dla Rypsona i Sławińskiego okresem wytężonej pracy. Nic dziwnego - wojna wisiała w powietrzu. Zaczęło się od przebazowania eskadr 4. Pułku Lotniczego na nowe lotniska polowe, między innymi w Czersku i Bielicach koło Bydgoszczy oraz Tucholi. W ramach "cichej mobilizacji" dowodzona przez kapitana Rypsona 46. Eskadra szybko osiągnęła pełną gotowość bojową. Jej zadaniem było wsparcie 15. Dywizji Piechoty wchodzącej w skład armii "Pomorze".

Najbliższe tygodnie miały pokazać, jak trudne zadanie musieli we wrześniu 1939 roku wykonać polscy lotnicy. Ustępowali Niemcom nie tylko liczebnością, lecz także przede wszystkim jakością sprzętu. Naszym chłopakom przyszło latać na starych wysłużonych konstrukcjach: Lublin R-XIIID, R-XIIIC i RWD-8, o słabych osiągach i równie słabo uzbrojonych. Artylerzyści mawiali o nich złośliwie "latawce". Pospolite "erki" były powolne i reprezentowały stan techniczny bardziej z końca pierwszej wojny światowej niż z początków drugiej. We wrześniu 1939 roku jednak zdały świetnie egzamin. Ich silniki były bezawaryjne, a karabiny zawsze sprawne, bez zacięć. Lądowały i startowały na przypadkowych polach i drogach bez obawy o uszkodzenie podwozia.

"Jesteśmy w stanie wojny z Niemcami"

Pod koniec sierpnia 1939 roku kapitan Rypson otrzymał dużą szarą zapieczętowaną kopertę z napisem "Otworzyć na specjalny rozkaz". Ten rozkaz z Naczelnego Dowództwa już nie nadszedł. W tej sytuacji 1 września we wczesnych godzinach porannych dowódca 15. Dywizji Piechoty generał Zdzisław Przyjałkowski, któremu podlegała 46. Eskadra, nakazał otworzyć kopertę. W jej wnętrzu znajdował się plik dokumentów. Na jednym z nich na pisano "Jesteśmy w stanie wojny z Niemcami".

Dla Rypsona i jego podkomendnych oznaczało to zezwolenie na otwarcie ognia do zbliżających się obcych samolotów bez ostrzeżenia oraz na przekraczanie granicy państwa. W kopercie znajdował się także plan lotów na pierwszy dzień wojny. Warunki atmosferyczne nie sprzyjały jednak przeprowadzeniu rozpoznania. Panowały jeszcze ciemności, pogłębione przez gęstą mgłę, która stanowiła doskonałą zasłonę dla niemieckich kolumn.

Poinformowany o zbombardowaniu Tczewa kapitan Rypson wydał rozkaz rozpoznania rejonu pogranicza od Piły do Chojnic i od Chojnic w kierunku Gdańska. Meldunki były dla dowództwa armii "Pomorze" niezwykle ważne, a zarazem bardzo niepokojące. Stało się jasne, że wyparcie przeciwnika z polskiego terytorium i przejście do kontrataku jest niemożliwe. Jednocześnie uaktywniła się V kolumna, co tylko zwiększyło zamieszanie na tyłach polskich jednostek. Bitwa o Pomorze została przegrana, zanim jeszcze się rozpoczęła. Jedyne, co można było wtedy zrobić, to przy maksymalnym wykorzystaniu rozpoznania powietrznego ratować polskie dywizje piechoty przed dostaniem się w okrążenie i ostatecznym rozbiciem.

Powrót ostatkiem sił

Piloci porucznik Szymański i porucznik Kuryłło meldowali kapitanowi Rypsonowi o rozpoznaniu wroga pomiędzy Świekatowem i Koronowem, a więc na bardzo słabo bronionym odcinku. To z kolei było zupełnym zaskoczeniem dla generała Stanisława Grzmota-Skotnickiego dowodzącego Grupą Operacyjną "Czersk", gdyż oznaczało, że polskie oddziały będą się wycofywać pod ostrzałem, a być może nawet przebijać z okrążenia. Porucznik Stachurski i podporucznik Sławiński prowadzili rozpoznanie na zachód od magistrali kolejowej Bydgoszcz-Gdynia i na wschód od Wisły. Z licznymi przestrzelinami skrzydeł i kadłuba powrócili do Bydgoszczy. Przywieźli meldunki o kolumnach pancernych w rejonie Tucholi i Świecia. Już wkrótce porucznik Chominiec meldował o zajęciu Świecia i kolumnie pancernej Guderiana idącej na Grudziądz.

W czasie rozpoznawania rejonu Świecia zaatakowana została jedna z załóg 46 Eskadry. Zginął porucznik Szymański, a ciężko ranny pilot Gałęzewski ostatkiem sił powrócił na lotnisko. Wkrótce jednak zmarł. Samolot, a właściwie jego wrak nosił liczne ślady stoczonej w powietrzu walki z niemieckimi maszynami. To cud, że pilot w takim stanie zdołał jeszcze wylądować. Rozpoznanie mieli powtórzyć pilot Oczki i porucznik Wronka. Zaatakowani w powietrzu przez Messerschmitty, ryzykownym manewrem, pikując prosto w ziemię, uciekli Niemcom, którzy nie byli w stanie powtórzyć tego manewru i zaniechali pościgu.

Bitwa nad Bzurą

Sytuacja pogarszała się nie tylko w powietrzu. Dywersanci zaatakowali polowe lotnisko na przedmieściach Bydgoszczy i tylko silny opór stawiony przez porucznika pilota Kuryłłę, który dowodził lotnikami i mechanikami, uratował samoloty i inny sprzęt naziemny przed zniszczeniem. Stało się jasne, że nadszedł czas na przeniesienie się na inne lotnisko. Porucznik Wronka zaproponował kapitanowi Rypsonowi, aby udać się pod Inowrocław.

Decyzję podjęto natychmiast, i już po chwili obsługa naziemna załadowana na samochody przedzierała się zatłoczonymi ulicami, a w ślad za nią odleciały samoloty. W nowym miejscu wcale jednak nie było bezpieczniej. Wkrótce samoloty przeniosły się na lotnisko do Zdun, a następnie do Falborza. Po dyslokacji części jednostek lotniczych armii "Pomorze" w głąb kraju dotychczasowe ich dowództwo z pułkownikiem Bolesławem Stachoniem zostało odwołane do Warszawy, a następnie wysłane do Rumunii, żeby odebrać samoloty zakupione we Francji i Wielkiej Brytanii. Te jednak do kraju już nie dotarły, ale wykorzystano je do walk na Zachodzie. Tymczasem jednostki lotnicze armii "Pomorze" połączyły się z cofającą się armią "Poznań". W dniach poprzedzających bitwę nad Bzurą porucznik Chominiec, podporucznik Sławiński i inni prowadzili rozpoznanie na bardzo dużym obszarze w rejonie Płocka, Torunia, Inowrocławia i Koła. Szybko następowały kolejne zmiany lotnisk polowych: Lubień, Emilianów, Luszyn.

Wpadli w ręce Sowietów

W tym ostatnim miejscu resztki lotnictwa armii "Pomorze" znalazły się 14 września. Samoloty zostały ukryte w pobliskim lasku. Rolę lotniska polowego pełniło niewielkie pole, które właściciel zaorywał dla niepoznaki po każdym starcie i lądowaniu. Nowym zadaniem postawionym przed 46 Eskadrą kapitana Rypsona było przeprowadzenie przez porucznika Kuryłłę i podporucznika Jarę rozpoznania w rejonie Łowicza, Sochaczewa i w kierunku na Warszawę. W trakcie wykonywania zadania zauważono w rejonie Błonia zmotoryzowaną kolumnę niemiecką o długości około 20 kilometrów, w rejonie Brwinowa o długości 5 kilometrów, a jeszcze dalej - płonącą Warszawę. Sytuacja wyglądała dużo poważniej niż początkowo sądzono. Za dostarczone informacje z rozpoznania obydwaj oficerowie otrzymali słowa uznania od dowódcy armii generała Władysława Bortnowskiego. Mogli spodziewać się wysokich odznaczeń po zakończeniu wojny. Nigdy ich nie otrzymali - obydwaj zginęli rok później w Katyniu.

W czasie walk nad Bzurą aż do 17 września nadal prowadzono rozpoznanie. Każdy startujący samolot mógł już nigdy nie powrócić. W trakcie wykonywania zadań zginęło dwóch obserwatorów, jeden samolot został uszkodzony podczas startu, drugi w czasie lądowania, a jeden z braku paliwa trzeba było porzucić. Inny z kolei utracono w nieznanych okolicznościach, trzy przekazano zaś do dyspozycji 43. Eskadry.

Po bitwie nad Bzurą kapitan Rypson i starszy szeregowy pilot Musiał wydostali się z okrążenia i dolecieli w pobliże Międzyrzecza Podlaskiego, gdzie z powodu braku paliwa zmuszeni byli lądować. Podporucznik Sławiński wkrótce po starcie miał awarię silnika i rozbił się podczas próby lądowania. Jemu samemu na szczęście nic się nie stało. Próbował przedrzeć się pieszo do Warszawy, ale nie dotarł do celu. Tego samego dnia dostał się do niewoli. Porucznik Osiadacz pozostał w okupowanym kraju i przeszedł do konspiracji. Porucznik Kuryłło i podporucznik Jara dolecieli do Brześcia Litewskiego, gdzie wpadli w ręce Sowietów. Część kadry z obsługi naziemnej jeszcze w Kampinosie dostała się do niemieckiej niewoli, inni mieli okazję walczyć w obronie Warszawy.

Życie w oflagu

Rypson wrócił do Warszawy, gdzie dwukrotnie uniknął niemieckiej niewoli, wymykając się okupantowi. Za trzecim razem został aresztowany i trafił do oflagu II C Woldenberg (dzisiejszy Dobiegniew koło Gorzowa Wielkopolskiego). Tam, po pobycie w innych obozach, znalazł się także jego podkomendny Sławiński.

W obozie, w którym internowano kilka tysięcy oficerów, w tym kilku generałów, oraz wielu rezerwistów, przedstawicieli świata nauki i kultury, dużo się działo. Prowadzona była oczywiście działalność konspiracyjna, ale oprócz tego powołano legalną Komisję Kulturalno-Oświatową z wydziałami: Kursów i Kół Naukowych, Imprez Artystycznych, Bibliotek, Wychowania Fizycznego i Sportu. Powstały instytuty językowe i koła środowiskowe, między innymi leśników, nauczycieli, prawników, rolników czy weterynarzy. Zorganizowano Nauczycielski Instytut Pedagogiczny oraz Studium Dokształcania Politechnicznego. W Instytucie Orientalistycznym profesor Kazimierz Michałowski prowadził seminarium z egiptologii. Naukowcy organizowali odczyty i wykłady. Na terenie obozu powstały również teatry: dramatyczne i kukiełkowy. Plastycy tworzyli znaczki poczty obozowej, widokówki, obrazy, rzeźby, drzeworyty, ceramikę, a nawet biżuterię. Drukowane też były gazety. Pod koniec wojny w oflagu zostały zorganizowane nawet igrzyska olimpijskie.

Ten, co rozpętał II wojnę światową

W takich okolicznościach Rypson i Sławiński przesiedzieli w oflagu do wyzwolenia. W pewnym czasie obóz ewakuowano w rejon Szczecina, gdzie pod koniec stycznia 1945 roku został wyzwolony. Po wojnie Rypson podjął pracę jako szef sztabu w 15. Zapasowym Pułku Lotniczym w Radomiu. Tam ponownie spotkał się ze swym dawnym podkomendnym Kazimierzem Sławińskim, który przechodził przeszkolenie w zakresie pilotażu. Wkrótce jednak ich drogi ostatecznie się rozeszły. Rypson został wykładowcą w Oficerskiej Szkole Lotniczej w Dęblinie, a później pracował w Dowództwie Wojsk Lotniczych, z którego zwolniono go w ramach czystek politycznych. Wkrótce też został aresztowany, osądzony i stracony.

Sławiński po zakończeniu kursu w Radomiu latał w cywilnych liniach lotniczych. Po wypadku odszedł z lotnictwa i ukończył studia architektoniczne na Politechnice Warszawskiej, ale sentyment do samolotów pozostał. Działał w organizacjach lotniczych i dużo pisał na ten temat. Często powracał pamięcią do czasów, kiedy był podkomendnym Rypsona. Zmarł w 1985 roku w Warszawie.

Wydana w 1967 roku najsłynniejsza powieść Kazimierza Sławińskiego (jedna z kilkudziesięciu książek jego autorstwa) nosiła tytuł "Przygody kanoniera Dolasa". Na jej podstawie Tadeusz Chmielewski napisał scenariusz i nakręcił film "Jak rozpętałem II wojnę światową". Trzyczęściowa komedia (zrealizowana w 1969 roku, premiera w 1970) miała wielomilionową widownię. Do dziś zresztą cieszy się dużą popularnością i jest często wyświetlana w telewizji. Franka Dolasa zagrał Marian Kociniak.

Michał Pawlikowski

Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL.

Polska Zbrojna
Dowiedz się więcej na temat: Polacy | Niemcy | myśliwiec | pilot | kampania | II wojna światowa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy