Samotność wodza

W wirtualnym świecie są coraz bardziej widoczni talibowie. Facebookowy ruch nie ma jednak szans na obalenie prezydenta Hamida Karzaja.

"Karzaj bojad berawad!" - Karzaj musi odejść! Nie jest to hasło młodych ludzi wyrażających na ulicach afgańskich miast niezadowolenie z rządów pasztuńskiego wodza ani wyraz niechęci skandujących w pochodach opozycjonistów, lecz nazwa grupy na portalu społecznościowym Facebook. Ma już fanów, którzy w dari, języku afgańskich Tadżyków, wyrażają opinie o prezydencie i o Afganistanie.

Podziały po afgańsku

Przejawem współczesnych afgańskich podziałów staje się walka ideologiczna w przestrzeni wirtualnej, która z czasem może wywrzeć wpływ na sytuację w państwie. Nie chodzi tylko o wyrażanie emocji wobec Karzaja, którego izolacja na afgańskiej scenie politycznej wzrasta niemalże proporcjonalnie do przeprowadzonych w tym kraju wyborów (prezydenckich czy parlamentarnych), ale o wzrost aspiracji politycznych i społecznych przedstawicieli idei Islamskiego Emiratu Afganistanu - talibów, którzy w wirtualnym świecie są coraz bardziej widoczni. W ich przypadku jest to nowość.

Grupa wzywająca Hamida Karzaja do ustąpienia nie doprowadzi bynajmniej do jego odejścia. Może się do tego przyczynić narastający kryzys polityczny, na który nakładają się afery korupcyjne największego banku afgańskiego Kabul Bank oraz wzrastające animozje etniczne. Z czasem może dojść do walk między frakcjami politycznymi, społecznymi i plemiennymi. Takie niebezpieczeństwo pojawi się zwłaszcza po wyjściu wojsk koalicyjnych, co będzie przypominało sytuację po opuszczeniu Afganistanu przez Armię Czerwoną w 1989 roku.

Reklama

Daje się odczuć zmęczenie i zniecierpliwienie, ogarniające społeczność międzynarodową i Afgańczyków. Niektórzy zaczęli już końcowe odliczanie. Jedni liczą dni Karzaja, inni godziny pozostałe do opuszczenia afgańskiej ziemi. Większość wyzbywa się złudzeń co do demokratyzacji państwa czy budowania nowego Afganistanu bez talibów. Przy tym wszystkim następuje niemal całkowity spadek autorytetu urzędu prezydenta. Przed wyborami w 2005 roku, już po uchwaleniu konstytucji dającej silną pozycję prezydentowi, Hamid Karzaj podkreślał symboliczny wymiar prezydentury, swoistej gwarancji jedności narodowej (wahdad-e melli). Przez pryzmat obecnych wydarzeń nabiera ona wymiaru symbolicznego, jest to jednak symbol afgańskich podziałów.

Władza w kryzysie

Wybory prezydenckie w 2009 roku potwierdziły, że w Afganistanie nie da się rządzić bez odwołania się do układów, targów, udzielania przywilejów, kupowania poparcia. Wybory parlamentarne z września 2010 ukazały natomiast całkowitą izolację prezydenta na scenie politycznej i głęboki kryzys władzy. Przez cztery miesiące nie mógł ukonstytuować się parlament (wolesi dżirga), którego pierwsza sesja odbyła się 26 stycznia. Znalazło się w nim znacznie mniej Pasztunów niż w poprzedniej kadencji.

Wynika to przede wszystkim z trudności zagwarantowania bezpieczeństwa w czasie wyborów w prowincjach zdominowanych przez Pasztunów, w tym w Ghazni. Zwiększyła się natomiast reprezentacja Hazarów i Tadżyków. Lider opozycyjnego Ruchu na rzecz Zmian i Nadziei doktor Abdullah, kontrkandydat Karzaja w wyścigu o prezydenturę w 2009 roku, nie kryje jednak satysfakcji. Od czterech lat Karzaj narusza delikatną zasadę równowagi między różnymi grupami etnicznymi, faworyzując Pasztunów. Efektem tej polityki było między innymi odejście Abdullaha z rządu w 2007 roku, co tylko wzmacniało napięcie na linii Tadżycy-Pasztunowie.

Dominacja talibów

Ważna jest również rola szyickiej mniejszości - Hazarów. Wprawdzie lider hazarskiej partii Wahdad-e Melii Mohammad Mohaqqiq poparł Karzaja w 2009 roku, ale nie zgadza się z nim w kwestii udziału talibów we władzy. Kiedy przebywał w marcu w Moskwie na uroczystościach związanych z upamiętnieniem śmierci założyciela partii - Abdula Ali Mazariego, przekonywał, że talibowie "chcą zmonopolizować władzę". W jego wypowiedziach kryje się obawa przed dominacją talibów, którzy prześladowali ludność hazarską (Mazari zginął w 1995 roku zabity przez talibów).

Takich obaw nie mają Pasztunowie i, jak się wydaje, społeczność międzynarodowa. Lakhdar Brahimi, specjalny wysłannik USA do Afganistanu, zapewnia, że talibowie są "częścią afgańskiej sceny politycznej". Co więcej, w zasadzie wszystkich można objąć amnestią. Pobrzmiewają tu słowa zwierzchnika sił koalicyjnych generała Davida Petraeusa, który wspomina o "reintegracji zwykłych bojowników ze społeczeństwem". Co na to talibowie?

Wojny w internecie

Generał David Petraeus rozróżniał wśród talibów zwykłych bojowników oraz dowódców, którzy przebywają w niedostępnych miejscach Pakistanu. Można domniemywać, że ci drudzy za nic mają wszelkie oferty rządu, by ich ponownie zintegrować ze społeczeństwem. Ich zdaniem to już się dokonało, a potwierdzenia można szukać w internecie. Ten staje się kolejną przestrzenią wojny propagandowej, ideologicznej, której wynik wciąż nie jest rozstrzygnięty.

Podsumowania obecności militarnej wojsk koalicyjnych w Afganistanie nie należy sprowadzać do wyliczeń zysków, strat czy poległych. Powinno być ono próbą rzetelnej odpowiedzi na pytanie, jak jest postrzegany Zachód i jak dużym zaufaniem cieszy się wśród mieszkańców Hindukuszu. Celem talibskiej wojny propagandowej jest bowiem podważenie wiarygodności Zachodu.

Wojna toczy się na słowa. W internecie. Abdul Sattar Maiwandi, redaktor oficjalnego portalu internetowego talibów Al-Emarah, podkreśla znaczenie takiej walki, a na stronie nie pojawia się inne określenie wojsk NATO jak okupanci (w dari: eszqalgar). Istotne zdaniem Maiwandiego jest również wykorzystanie telefonii komórkowej i rozsyłanie SMS-ów o porażkach sił koalicyjnych. W dzisiejszym Afganistanie, gdy każdy ma telefon komórkowy, takie działania mogą być znacznie skuteczniejsze niż niegdysiejsze akcje niszczenia masztów operatorów sieci komórkowych. Być może właśnie to skłoniło władze do wyłączenia sygnału w prowincji Helmant (z głównym miastem Laszkar Gah), uważanej za najmniej spokojną.

Karzaj ma własne przesłanie do narodu. Z okazji afgańskiego nowego roku (nou ruz - 21 marca) przygotował dość optymistyczny raport na temat wzrastającego poczucia bezpieczeństwa w kraju. Ukazał również możliwy jego zdaniem, scenariusz przejmowania kontroli nad prowincjami - Bamjan, Pandższir i Kabul - oraz miastami - Herat, Mazar-e Szarif, które były względnie bezpieczne. Proces ten miałby się rozpocząć w lipcu.

Trwały pokój

Noworoczne życzenia przekazał również Anders Fogh Rasmussen. Podkreślił, że w nowy rok Afgańczycy powinni wejść z optymizmem. Miałoby to wynikać między innymi z faktu, że w 2010 roku w liczba żołnierzy służących w armii afgańskiej osiągnęła 70 tysięcy. Sekretarz generalny NATO zaznaczył również, że proces przekazywania odpowiedzialności Afgańczykom powinien zakończyć się w 2014 roku. Jak dotąd jednak zwiększa się liczebność wojsk koalicyjnych, między innymi Niemców. ONZ przedłużyło zaś na kolejny rok afgański mandat agendzie United Nations Assistance Mission in Afghanistan (UNAMA).

Nie można jednak oczekiwać, że w 2014 pokój na trwałe zagości w kraju. Nie stało się tak po wycofaniu wojsk z Iraku, nie stanie się również w Afganistanie. Dodatkowo ważnym elementem będzie zachowanie wiarygodności sił NATO wobec afgańskich współpracowników, począwszy od tłumaczy, a skończywszy na kierowcach. Obecnie na relacjach między NATO a Afganistanem kładą się cieniem ofiary cywilne. Według raportu ONZ liczba śmiertelnych wypadków wśród ludności cywilnej będących wynikiem operacji militarnych wzrosła w 2010 roku w stosunku do roku 2009 o 15 procent. 12 marca po akcji przeprowadzonej w prowincji Kunar, w której zginęło kilkoro dzieci, Karzaj w ostrych słowach wzywał siły koalicyjne do zaprzestania działań militarnych w Afganistanie. Gniew prezydenta ma oczywiście uzasadnienie, ale przypomina postawę człowieka bezradnego, który jest zależny zarówno od sił międzynarodowych, jak i układów w polityce afgańskiej.

Gniewny i samotny

Dziś przestaje śmieszyć żart opowiadany przed wyborami w 2009 roku: Karzaj, aby wypełnić wszystkie obietnice złożone liderom politycznym w zamian za poparcie, musiałby dokonać nowego podziału administracyjnego kraju, zwiększając liczbę prowincji przynajmniej o połowę, tak by sojusznicy mogli zostać w nich gubernatorami, wicegubernatorami,

naczelnikami dystryktów. Niegdysiejsi sojusznicy - nie otrzymawszy tego, co im obiecywano - coraz bardziej podejrzliwie patrzą na prezydenta. Ten zaś pozostaje gniewny i samotny.

Na powodzenie facebookowego ruchu wzywającego Karzaja do odejścia nie ma jednak co liczyć. Paradoksalnie sprzyja mu niepewność co do przyszłości kraju. Jego obecność sprawia zaś, że przynajmniej do 2014 roku możemy liczyć na afgańską wersję demokracji i afgańskie podziały.

Dr Marcin Rzepka, pracownik naukowy Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła II w Krakowie i Uniwersytetu Jagiellońskiego

KOMENTARZ

Sugestywne przykłady

Talibowie prowadzą w Afganistanie skuteczną wojnę propagandową z wykorzystaniem do tego internetu. Nie wpływają bezpośrednio na całą ludność, a tylko na liderów opinii - lokalnych watażków, którzy mają dostęp do sieci. Ci zaś potrzebują utwierdzania ich w określonej ideologii i sugestywnych przykładów, które już ustnie rozpowszechnią niżej. Zachód ma ograniczoną możliwość odpowiedzi na ten rodzaj przekazu, bo każda informacja, którą firmują żołnierze koalicji, automatycznie będzie traktowana jako wroga propaganda.

Jedynymi wiarygodnymi cudzoziemcami mogą być pracownicy cywilni, a tych wciąż brakuje. Wyjściem jest także przekonywanie do siebie umiarkowanych miejscowych przywódców i określona praca na rzecz społeczności, którą tamci będą mogli sobie przypisać. Żołnierze lub pracownicy cywilni dany teren opuszczą, a człowiek, którego dyskretnie popierali, zostanie.

Krzysztof Liedel, zastępca dyrektora Departamentu Bezpieczeństwa Pozamilitarnego BBN, ekspert do spraw terroryzmu.

Sródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL.

Polska Zbrojna
Dowiedz się więcej na temat: talibowie | Afganistan | Facebook
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy