Tupolew A-3 "Nadzieja" - arcydzieło radzieckich inżynierów

Słyszysz - tupolew, myślisz - samolot. Czy słusznie? Nie do końca! Rosyjski koncern lotniczy produkował także nieco inne sprzęty. Swoistą ciekawostką jest, będący połączeniem motorówki, amfibii i sań, dość zapomniany i niedoceniany model A-3 "Nadzieja".

Opracowany przez Biuro Projektów Tupolewa model A-3 to jeden z najciekawszych projektów radzieckich konstruktorów przełomu lat 70. i 80. XX wieku. Jego konstrukcja nawiązywała do aerosań używanych przez armię radziecką w czasach I i II wojny światowej. Wtedy to lekkie, wszechstronne pojazdy, napędzane zaadaptowanymi z samochodów silnikami i wyposażone w samolotowe śmigła, pozwalały przemieszczać się po trudnych i niedostępnych dla dwuśladów terenach.

Wykorzystywano je do przemieszczania się po bagnach i jeziorach, a także do patrolowania rozległych terenów Syberii. Później także wyposażano w karabiny maszynowe. Za stworzeniem serii aerosań ANT stał nikt inny jak sam Andriej Nikołajewicz Tupolew. Następne modele - KM-5 i OSGA-6 produkowano w fabryce Narkomles w Moskwie, zaś wykorzystywane do działań wojennych NKL-16/41 i NKL 16/42 - w zakładach ZiS, GAZ.

Prace nad lekkim, wszędobylskim pojazdem zaczęły się w roku 1961. W założeniu miał być to pojazd, który równie dobrze poruszać się będzie zarówno na śniegu, jak i na wodzie, i usprawni komunikację tam, gdzie nie mogły poruszać się nawet samochody terenowe.

Pierwsza "Nadzieja", na którą radziecki rząd przeznaczył równowartość dzisiejszych trzech milionów dolarów, zaprezentowana została w trzy lata od rozpoczęcia projektu. Prototyp przeszedł pomyślnie wszelkie próby i został wdrożony do produkcji, która trwała nieprzerwanie do 1983 roku. Przez osiemnaście lat w fabryce Tupolewa powstało osiemset sztuk A-3.

Ważąca 806 kilogramów i mierząca niemal 4 metry jednostka zanurzała się w wodzie na 5 centymetrów. Za napęd przez większość czasu służył stukonny, chłodzony powietrzem, pięciocylindrowy silnik M-11. W późniejszych modelach zastąpiono go 260-konnym gwieździstym motorem Al-14R, mocowanym na pochłaniającej drgania ramie. Większa moc spowodowała konieczność zamocowania dodatkowego zbiornika paliwa.

Reklama

Choć "Nadzieja" ze swoim duraluminiowym kadłubem stworzonym przez projektantów samolotów wyglądała jak sportowa motorówka, miała o wiele szersze zastosowanie. No i była przy tym diabelsko szybka. Na śniegu potrafiła mknąć z prędkością 120, zaś w wodzie rozwijała do 65 kilometrów na godzinę. Co ciekawe - konstruktorzy pozbawili silnik zbędnej elektroniki. Dzięki systemowi wykorzystującemu sprężone powietrze był on w stanie wystartować nawet podczas trzaskających syberyjskich mrozów.

Jednym z miłośników Tupolewa A-3 jest Jerry Schulte, Amerykanin niemieckiego pochodzenia. Przez jego ręce przewinęło się już kilka egzemplarzy, które odrestaurował aż po najmniejszą śrubkę.

"Gdy tylko nadarza się okazja, kupuję i odrestaurowuję te Tupolewy. Znam je na wylot, to naprawdę wspaniałe maszyny, dzieła inżynierskiej sztuki. Są świetnie zrobione, wykonano je z duraluminium, bardzo mocnego materiału. A już śmigło jest niezwykle zaawansowanym elementem. Dzięki niemu oszczędzamy 35 procent energii, ale to nie wszystko - jest ono także o wiele cichsze. Słyszymy silnik, ale nie śmigło" - zachwala konstrukcję Andrieja Tupolewa Jerry Schulte.

Jeśli jakimś cudem nadarzy ci się okazja, aby nabyć jeden z egzemplarzy wodno-błotno-śnieżnego tupolewa - nie wahaj się ani przez moment. Dziś każdy z nich to doskonała lokata gotówki. W 2007 roku w USA odrestaurowana "Nadzieja" trafiła na aukcję i została sprzedana za 187 000 dolarów. Dwa egzemplarze najbliżej Polski znajdują się dziś na Węgrzech. Jeden jest w posiadaniu muzeum straży granicznej w miasteczku Kormend, drugi zaś - w o wiele gorszym stanie - znajduje się w Alsónémedi.

"Ludzie uwielbiają te tupolewy, bo są unikatowe i różnią się od wszystkiego, co widzieli dotychczas. To radziecki statek, który z powodzeniem mógłby zagrać w filmach o Jamesie Bondzie albo popłynąć w dół Amazonki w poszukiwaniu zaginionego Świętego Graala" - podsumowuje swą opowieść Jerry Schulte.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy