Wojsko: Ochotnikom już dziękujemy

Najwięcej ochotników na zawodowych żołnierzy przyciągnęła nie kampania telewizyjna, ale kryzys. Polacy dostrzegli, że armia to stabilny pracodawca, który w dodatku nieźle płaci. Wolnych etatów w wojsku już prawie nie ma.

W drugiej połowie stycznia br. w 15. Brygadzie Zmechanizowanej w Orzyszu służbę rozpoczął stutysięczny żołnierz zawodowy. Obecnie, według wyliczeń Ministerstwa Obrony Narodowej (MON), polska armia składa się ze 100 272 wojskowych. Tym samym liczebność sił zbrojnych osiągnęła zaplanowaną na czas pokoju wielkość. Jednak na miejsce w szeregach armii nadal liczy prawie 20 tys. ochotników, którzy w Wojskowych Komendach Uzupełnień (WKU) zgłosili się do zawodowej służby. Szansę na zatrudnienie mają tylko nieliczni...

Armia rozkłada ręce

- Aktualnie mamy nadmiar kandydatów w stosunku do potrzeb. W tym roku nie przewidujemy masowych przyjęć do służby czynnej, gdyż nasze potrzeby zostały już w dużej mierze zaspokojone - mówi płk Sylwester Michalski ze Sztabu Generalnego Wojska Polskiego.

Reklama

Na bieżąco mają być uzupełniane etaty zwalniane przez żołnierzy, którzy do końca roku odejdą ze służby. Priorytetowo przyjmowani do jednostek będą również pojedynczy kandydaci na tzw. specjalności deficytowe, czyli np. kierowcy, psycholodzy, informatycy czy lekarze. Jednostki zapowiadają, że przyjęcia zostaną rozłożone na cały rok, by dać szansę wszystkim chętnym. Ci, którzy się nie dostaną, mają natomiast szanse służyć w ramach Narodowych Sił Rezerwowych (NSR).

Przez cały poprzedni rok kontrakty z armią podpisało niemal 20 tys. ochotników. W większości byli to żołnierze nadterminowi oraz osoby, które w przeszłości odbyły już zasadniczą służbę wojskową. Chętnych do służby w korpusie szeregowych zawodowych przyciągnęły przede wszystkim pieniądze oraz poczucie pewnej i stabilnej pracy, jaką - w społecznym odczuciu - gwarantuje armia. Szczególnie ten drugi powód, w dobie spowolnienia gospodarczego i problemów na rynku pracy, działał na kandydatów jak magnes.

Kryzys zbawieniem i przekleństwem dla armii

Kiedy w 2008 r. planowano, że w pełni zawodowe siły zbrojne będą liczyć 120 tys. żołnierzy służby czynnej, wojskowi obawiali się, że nie znajdą aż tylu chętnych. Rozpoczęły się wówczas gorączkowe zabiegi, mające przyciągnąć ludzi do armii. Wojsko kusiło kandydatów telewizyjnymi reklamówkami, zachęcającymi, by "dołączyli do najlepszych", i jednocześnie obniżało wobec nich wymagania, m.in. co do posiadanego wykształcenia.

W ubiegłym roku rząd Donalda Tuska uznał, że Polski nie stać na tak dużą armię. Zdecydowano, że korpus osobowy ma liczyć 100 tys. żołnierzy w służbie czynnej, wspomaganych w sytuacjach kryzysowych przez 20 tys. rezerwistów. Decyzja ta oraz wywołany kryzysem wzrost bezrobocia sprawiły, że wojsko może przebierać w kandydatach.

- Armia daje na początek 2,5 tys. zł pensji, darmowy wikt i opierunek, dodatki za rozłąkę z rodziną i jeszcze odprawę po zakończeniu służby - wylicza 19-letni Michał Kaczmarek, który w tym roku kończy jedną z katowickich zawodówek. - To najlepsza oferta pracy, jaką dla siebie znalazłem. Poza tym, wojsko to przecież wspaniała przygoda i jeszcze można wyjechać na misję - szczerze przyznaje Michał. Tak, jak on, myśli wielu.

Były żołnierz = tańszy żołnierz

Z powodu oszczędności jednostki wolą przyjmować kandydatów z wcześniejszym przeszkoleniem wojskowym. - Obecnie w procesie przyjęć do korpusu szeregowych zawodowych priorytetowo traktujemy byłych żołnierzy służby zasadniczej, którzy posiadają wcześniejsze doświadczenie i przeszkolenie wojskowe - wyjaśnia płk Michalski ze Sztabu Generalnego WP.

Tym samym, młode osoby, które chciałyby związać się z armią tuż po szkole, mają znikome szanse na rozpoczęcie służby. Zdaniem gen. Stanisława Kozieja, byłego wiceministra obrony i teoretyka wojskowości, rekrutowanie wyłącznie rezerwistów zasadniczej służby wojskowej prowadzi do obniżenia standardów w armii.

- Wojsko oszczędza i mając np. do wyboru kandydata, który nie zna języków, ale jest po przeszkoleniu, oraz poliglotę bez doświadczenia w armii, wybierze tego pierwszego, bo jest tańszy - uważa gen. Koziej, prognozując, że preferencje armii nie zmienia się przynajmniej przez najbliższych pięć lat. - To bardzo niepokojące, bo armia zawodowa nie będzie profesjonalna, jeżeli będzie przyjmować gorszych kandydatów - dodaje.

Facet INTERIA.PL on Facebook

"Boże daj, żeby był ten nabór, Boże daj..." - napisał na stronie internetowej Szkoły Podoficerskiej Wojsk Lądowych w Poznaniu jeden z chętnych do służby. Niestety, w tym roku żadna z czterech szkół podoficerskich wojsk lądowych, żadna z dwóch szkół sił powietrznych oraz szkoła marynarki wojennej nie prowadzą naboru. Z prostego powodu: w armii nie ma wolnych etatów dla nowych podoficerów. Chlubnym wyjątkiem jest Szkoła Podoficerska Służb Medycznych w Łodzi, która czeka na rozkaz o rozpoczęciu naboru.

Podoficerowie zawodowi mają stanowić trzon profesjonalnych sił zbrojnych, ale ich masowa "produkcja", wobec braku możliwości zagwarantowania im pracy, jest pozbawiona sensu. Dlatego też szkoły podoficerskie czeka w tym roku proces dalszej integracji. I tak np. z dwóch szkół podoficerskich Sił Powietrznych w Dęblinie i Koszalinie powstanie jedna. Dopiero po zakończeniu restrukturyzacji systemu szkoły zaczną z powrotem przyjmować chętnych na podoficerów.

Na kandydatów czekają natomiast uczelnie wojskowe, które kształcą przyszłe kadry oficerskie. Studia, których ukończenie gwarantuje otrzymanie pracy w armii, można będzie rozpocząć w tym roku w czterech uczelniach: Wojskowej Akademii Technicznej w Warszawie, Akademii Marynarki Wojennej w Gdyni, Wyższej Szkole Oficerskiej Wojsk Lądowych we Wrocławiu oraz w Wyższej Szkole Oficerskiej Sił Powietrznych w Dęblinie. Na naukę w uczelniach wojskowych szanse mają tylko najlepsi kandydaci, którzy przejdą przez gęste sito procesu rekrutacyjnego. Tym, którym się to uda, wojsko już podczas studiów będzie wypłacać miesięczne uposażenie - nawet w wysokości 2 tys. zł.

Rezerwa przyciągnie pasjonatów?

Osoby zainteresowane pracą w wojsku, które nie dostały się do służby czynnej, armia próbuje zainteresować służbą w całkowicie nowej w polskich realiach obronnych strukturze - Narodowych Siłach Rezerwy (NSR). Jednostki te, zgodnie z zamierzeniami, mają wspierać oddziały profesjonalnej armii w sytuacjach kryzysowych. W większości mają się składać z żołnierzy służby zawodowej, którym skończyły się kontrakty. Rezerwistów ma być do końca tego roku 10 tys., a do 2012 - drugie tyle. Choć będą musieli poszukać sobie innej stałej pracy, to za gotowość do służby oraz ćwiczenia otrzymywać mają od armii - wolne od opodatkowania - uposażenie. Dodatkowo wojsko zapłaci żołnierzowi NSR za udział w ewentualnej akcji, np. przy likwidacji skutków powodzi.

Powstanie wzorowanego na rozwiązaniach sprawdzonych w państwach NATO systemu sił rezerwowych w Polsce może się jednak nie udać. Jak zauważa gen. Stanisław Koziej, dobry pomysł zostanie zaprzepaszczony przez złą realizację. - Armia nie przedstawiła oferty, która przyciągnie wartościowych ludzi. Ewidentnymi błędami są wypłata uposażenia żołnierzom NSR tylko raz do roku oraz brak zachęt dla pracodawców, by ci zatrudniali rezerwistów - wyjaśnia gen. Koziej.

Nadzieja i ciężka praca

Wojsko Polskie, które w ciągu dwóch lat stało się bardzo atrakcyjnym pracodawcą, zasypane zostało wnioskami o powołanie do służby. Choć wielkich przyjęć już nie planuje, to zawsze będzie potrzebować chętnych do pracy. Najlepiej z wysokimi, adekwatnymi do specyfiki konkretnej jednostki, kwalifikacjami.

- Armia to proces płynny. Ludzie przychodzą i odchodzą - wyjaśnia w krótkich żołnierskich słowach kpt. Szczepan Głuszczak, rzecznik 11. Lubuskiej Dywizji Kawalerii Pancernej. W jednostkach dywizji do końca roku znajdzie się miejsce nawet dla kilkuset nowych żołnierzy, przede wszystkim kierowców.

Pierwszym miejscem, gdzie chętni do służby w armii powinni się udać, są lokalne WKU. Już od 8 lutego do 30 kwietnia - mniej lub bardziej chętnie - odwiedzą je wezwani na kwalifikację wojskową. Mimo że armia jest już w pełni zawodowa, obowiązkową wizytę muszą złożyć mężczyźni urodzeni w 1991 r., a także wszyscy urodzeni w latach 1986 -1990, którzy nie mają kategorii wojskowej. Wezwania otrzymają także panie urodzone między 1986 a 1991 r., które posiadają kwalifikacje przydatne dla armii, np. studiują medycynę czy psychologię. Natomiast na ochotnika mogą zgłosić się wszystkie osoby pełnoletnie. Armia zaproponuje pracę najlepszym.

Marcin Wójcik

Facet INTERIA.PL on Facebook

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: armia | kryzys | żołnierze | szkoły | gen | Facebook | wojsko
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy