Nic o mojej matce

Michał skończy w tym roku trzydziestkę. Prawie 19 lat swojego życia spędził w domach dziecka i rodzinach zastępczych, prawie 10 lat zajęło mu poszukiwanie rodziców.

Skutek jest trochę więcej niż połowiczny - odnalazł matkę i przyrodnią siostrę, ale...

Sierota sukcesu

Elegancki, zadbany trzydziestolatek, w znakomicie skrojonym garniturze, przyjeżdżający na umówione spotkanie nową lancią nie kojarzy się w żaden sposób z sierotą, człowiekiem wychowanym przez domy dziecka i rodziny zastępcze, w żaden sposób nie pasuje do stereotypu. Choć wiedziałem, kim jest Michał i znałem już trochę koleje jego losu byłem trochę zaskoczony. Zauważył moją reakcję.

- Nie jesteś odosobniony. Już wcześniej parokrotnie rozmawiałem z dziennikarzami i reakcje były podobne - uśmiecha się Michał. - U nas panuje jakiś taki dziwny mit, że jak ktoś jest sierotą, to nie może odnieść sukcesu, że musi się w dorosłym życiu stoczyć, a przynajmniej funkcjonować gdzieś na marginesie. Tymczasem nic bardziej błędnego. Ja jestem taką "sierotą sukcesu".

Reklama

- My, ludzie z domów dziecka, jesteśmy bardziej od innych przyzwyczajeni do znoszenia trudów życia, jesteśmy bardziej odważni i przebojowi, bardziej lubimy ryzyko... A to procentuje w dzisiejszych czasach.

W przypadku Michała te cechy faktycznie zaprocentowały: ceniony inżynier - informatyk z rozpoczętym doktoratem, dużo podróżujący współwłaściciel sporej firmy programistycznej, człowiek niezależny finansowo, który swoją pozycję osiągnął zaledwie w ciągu niespełna sześciu lat.

Porzucony

Michał przyszedł na świat w Rybniku 25 września 1973 roku i jeszcze niespełna rok temu to była jedyna informacja na jego temat, której mógł być pewien. Bo tego, czy ma naprawdę na imię Michał nie był pewien.

- W dokumentach, które trafiły wraz ze mną ze szpitala do domu małego dziecka była m.in. informacja, iż matka zrzekła się prawa do dziecka w sposób zgodny z prawem, czyli po sześciu tygodniach od porodu. Jak się później dowiedziałem, imię wybrała mi pielęgniarka, która miała małego synka Michała. Reszta, oprócz karty zdrowia, to były dane wymyślone przez urzędników. - mówi Michał.

W wieku sześciu lat Michał został przeniesiony z domu małego dziecka do bardziej "dorosłego" domu dziecka. Wtedy po raz pierwszy, tak poważnie, zainteresował się swoimi rodzicami.

- Gdy człowiek od niemowlęctwa przebywa z opiekunkami, paniami lub "ciociami", to uważa, że tak jest normalnie, słowo "rodzice" jakoś nie funkcjonuje w słowniku takich maluchów. Dopiero, gdy mnie przeniesiono zacząłem słuchać i interesować się tym, co mówią inni, bo słowa "mama" i "tata" pojawiały się coraz częściej. A gdy pierwszy raz pojawiła się w domu dziecka matka mojego nowego kolegi Pawła, zacząłem dumać nad tym, gdzie jest moja mama i zamęczać tymi pytaniami opiekunki.

Takim dopytującym się trzeba stworzyć jakąś "legendę", więc i moje pytania potraktowano w ten sposób: mam wyjechała daleko, nie mogła mnie zabrać, ale kiedyś po mnie wróci. To "kiedyś" spowodowało, że zacząłem wyczekiwać, pytać ciągle, czy długo jeszcze mamy nie będzie... Złudzenia rozwiali rówieśnicy: "Co ty? Głupi? Przecież matka cię zostawiła, tak jak mnie. Nie miała pieniędzy, żeby cię mieć i dlatego jesteśmy w domu dziecka". Nie pamiętam tego zbyt dokładnie, ale ponoć odchorowałem to rozwianie moich złudzeń - opowiada Michał.

Nigdy więcej takich świąt

Chyba wtedy właśnie Michał postanowił, że już nie będzie nigdy czekał na swoją matkę, ale kiedyś, gdy dorośnie, znajdzie ją i zapyta: dlaczego?

Życie w domu dziecka Michał wspomina jako "normalne", zresztą jak zaznacza, nie znał innego, więc brakowało mu skali porównawczej. Było syto, wychowawcy byli nawet w porządku, gdy poszedł do szkoły tylko na początku dzieciaki próbowały dokuczać "tym z domu dziecka", ale wspólnie z Pawłem, dosłownie wywalczyli sobie, że damo im spokój. Ciężko zrobiło się na początku lat osiemdziesiątych, gdy cały kraj dotknął kryzys. Wtedy po raz pierwszy i ostatni Michał trafił na święta Bożego Narodzenia do normalnej rodziny.

- Byłem w drugiej klasie podstawówki, to był 1980 rok, w domu dziecka zaczynało wszystkiego brakować, więc gdy tylko trafiali się zainteresowani to chętnie oddawano dzieci na święta - mówi Michał.

- Trafiłem do nauczycielskiej rodziny z dwójką dzieci. Wszyscy byli nawet sympatyczni i mili, ale jakoś cukierkowato i traktowali mnie trochę jak jakiś eksponat: oglądali na wszystkie strony, wypytywali o rodzinę, o to, dlaczego jestem w domu dziecka... Powiedziałem wtedy, że matka zabiła ojca i siostrę, a ja jej w tym pomogłem... Nie mogli się doczekać, żeby te święta się skończyły i chyba nie spali w nocy. Ale się później od wychowawczyni nasłuchałem... Postanowiłem wtedy, że już nigdy więcej takich świąt, że nie chcę być jak małpa w zoo...

Pani Anna

Pani Anna, która prosto po studiach pedagogicznych trafiła do domu dziecka w Rybniku i była wychowawczynią Michała, już od dawna tam nie pracuje, ale chłopaka pamięta, i to nie tylko dlatego, że później, już jako dorosły człowiek, kontaktował się z nią kilkakrotnie.

- Zwróciłam na niego uwagę po tym świątecznym wybryku, zaczęłam z nim rozmawiać i wtedy dowiedziałam się, że chłopiec przyrzekł sobie, że kiedyś odnajdzie swoją matkę. Tylko po to, żeby dowiedzieć się, dlaczego go zostawiła. Jakoś mi to zaimponowało, było takie... bardzo dojrzałe, męskie. Zaprzyjaźniliśmy się z Michałem, zauważyłam, że jest bardzo inteligentny, że odstaje od swoich rówieśników, choć w szkole nikt na to nie zwrócił uwagi. Matematyki prawie się nie uczył, a miał same piątki, bardzo duże słupki liczył błyskawicznie w pamięci, rozwiązywał w pamięci zadania, zaczął grać w szachy...

To właśnie pani Anna zwróciła uwagę jego szkolnej matematyczki na talenty Michał, a gdy ta zorientowała się w jego biegłości, zaczęła z nim pracować indywidualnie. Jako szóstoklasista Michał wygrał olimpiadę matematyczną dla klas ósmych, gdy był w ósmej klasie wygrywał konkursy i olimpiady dla licealistów.

- Nauka przychodziła mu bez żadnego problemu, ale ciągle był zamknięty w sobie, zgaszony, jakby pozbawiony radości - przypomina sobie pani Aanna - Podczas jednej z rozmów na ten temat powiedział, że dręczy go to, iż jako, chyba jedyny w domu dziecka, nic wie o swoich rodzicach. Postanowiłam poszperać tu i ówdzie, ale okazało się, że w przekazanych z poprzedniej placówki dokumentach są tylko dane personalne i data urodzenia natomiast rodzice są NN, czyli nieznani. Miałam nawet zamiar porozmawiać o tej sprawie w szpitalu, zapytać, czy nie mają jeszcze jakichś danych, ale akurat Michał odszedł z domu dziecka do rodziny zastępczej, o co zresztą zabiegałam.

Pani Anna doszła do wniosku, że zdolności Michała będą mogły rozwinąć się tylko wtedy, gdy będzie miał w miarę normalne warunki do nauki, a te będą najlepsze w rodzinie zastępczej. Dobrze się postarała i gdy Michał szedł do liceum, trafił do rodziny zastępczej w Sosnowcu.

Pierwsze poszukiwania

- Była nas szóstka dzieci w niewielkim domku. Mieszkaliśmy po dwie osoby w pokoju i warunki były naprawdę dobre. Czasami bywało biednie, ale te cztery lata wspominam chyba najlepiej z całego dzieciństwa - mówi Michał. - No i był nasz "tata", pan Andrzej, z wykształcenia robotyk po AGH, któremu chyba najwięcej zawdzięczam, bo to on "zaszczepił" mnie informatyką, komputerami.

W liceum Michał nie miał żadnego problemu z nauką, wygrywał olimpiadę po olimpiadzie, dostał stypendium dla szczególnie uzdolnionej młodzieży, w trzeciej klasie miał już "zaklepany" indeks na matematykę, fizykę lub informatykę. Sukcesy sukcesami, ale nie zapominał o swoim postanowieniu dotyczącym rodziców. Postanowił poszukać śladów w rybnickim szpitalu. Poprzez rodziców kolegi dotarł do lekarza, który był ordynatorem oddziału położniczego w roku urodzenia Michała, a ten postarał się o kontakt z pielęgniarkami, które wówczas pracowały na oddziale. Pomysł jednak nie wypalił, bo choć kobiety pamiętały położnicę, która zostawiła dziecko, to jednak nic na jej temat nie wiedziały, oprócz tego, że pochodziła z jakiejś niewielkiej miejscowości pod Rybnikiem. W zabałaganionej szpitalnej kartotece nic nie było. Jedna z pielęgniarek przypomniała sobie, że może więcej wiedzieć jej koleżanka, która zaczęła mówić na pozostawionego chłopca Michał, ale ona już kilka lat nie pracuje i nie ma z nią kontaktu.

Próby odnalezienia pielęgniarki spełzły na niczym, ponieważ pod adresem figurującym w szpitalnych kadrach już nie mieszkała, a nowi lokatorzy nie znali jej nowego adresu.

Ta kobieta to...

Michał skończył szkołę, dostał stypendium, akademik i rozpoczął studia informatyczne na Uniwersytecie Śląskim, równolegle zaczął dorabiać pisaniem programów komputerowych na zlecenie i składaniem komputerów. Nagle okazało, że ma całkiem sporo pieniędzy, do czego wcześniej nie był przyzwyczajony. Cześć wydawał na utrzymanie, cześć wpłacał na założoną jeszcze przez dom dziecka książeczkę mieszkaniową, ale i tak sporo jeszcze zostawało. Postanowił wtedy wynająć kogoś, kto zająłby się poszukiwaniem jego matki. Przez znajomych trafił do firmy detektywistycznej, która zajmowała się szukaniem ludzi.

- Kiedy opowiedziałem im wszystko, co wiedziałem na swój temat i spisali wszelkie punkty zaczepienia, to okazało się, że jest tego dość mało, ale kazali być dobrej myśli. - opowiada Michał. - Po dwóch miesiącach zrezygnowali i stwierdzili, że nie będą wyciągać ode mnie pieniędzy, bo nie widzą szans na sukces. Miałem sporo pracy i nauki, niedługo dyplom, więc też sobie odpuściłem. Ale nie zapomniałem. Wróciłem do sprawy po kilku latach, postanowiłem poświęcić urlop na poszukiwania i zrezygnować, gdy nie dadzą rezultatu.

Michał wpadł na pomysł, aby dotrzeć do kobiet, które w tym samym czasie w rybnickim szpitalu urodziły dzieci. Kilka banknotów wręczonych odpowiednim osobom zaowocowało listą nazwisk i adresami kilkunastu kobiet. Piąty adres okazał się szczęśliwy.

- Osoba, z którą rozmawiałem przypomniała sobie sytuację sprzed trzydziestu lat, pamiętała nazwę miejscowości, w której mieszkała moja matka, bo miały wspólnych znajomych, pamiętała też jej nazwisko - relacjonuje Michał. - Pojechałem, bez problemu zlokalizowałem adres. Iść czy nie iść? Poszedłem. Stara czynszowa kamienica, trzecie piętro, otworzyła mi młoda kobieta. Tak mieszka tu taka osoba, ale nie można z nią rozmawiać, bo jest na leczeniu. Moja rozmówczyni stwierdziła jednak, że może ją zastąpić - jest jej córką. Zdębiałem trochę, bo gdybym dobrze trafił, to byłaby to moja siostra. Zebrałem się w sobie i zacząłem relacjonować całą sprawę. Kobieta się rozpłakała, zabrała mnie do środka i wtedy po raz pierwszy poznałem historię mojej... No, chyba rodziny.

Rodzinna historia

To była "przypadkowa" ciąża. Matka Michała była bardzo "rozrywkowa", miała wtedy niespełna 19 lat, jej rodzice nie chcieli o niczym słyszeć, tym bardziej, że potencjalnych ojców mogło być przynajmniej trzech, a żaden się nie poczuwał, i kazali jej zostawić dziecko w szpitalu. Tak też zrobiła. Ale po tym wszystkim jakby się załamała. Zaczęła pić, zadawać się z jakimiś kryminalistami... Sześć lat później zaszła drugi raz w ciążę, wzięła ślub i urodziła Iwonę. Na pewien czas trochę się ustatkowała, ale gdy ojciec Iwony zginął w wypadku, wszystko wróciło - coraz więcej alkoholu, przygodne znajomości, odsiadka za kradzież, znikanie z domu na wiele dni...

- Iwonę, moją przyrodnią siostrę, wychowała naprawdę babcia... I dobrze się stało, bo dziewczyna skończyła liceum, zrobiła studium plastyczne, ma niezłą pracę, fajnego chłopaka, z którym chcą się pobrać - opowiada Michał. - A matka... No cóż... Leczenie, o którym mówiła Iwona to szpital psychiatryczny. Jakieś trzy lata temu doszła do takiego etapu, że przestała poznawać ludzi, nie reagowała na otoczenie, kilkakrotnie próbowała odebrać sobie życie... Chodzę czasem do niej, ale prawie nie ma z nią kontaktu, czasem poznaje Iwonę. Próbowałem tłumaczyć, kim jestem, ale to na nic. Lekarz mówi, że jest jeszcze dość młoda, nie ma przecież jeszcze pięćdziesiątki, może za pewien czas...? Ale siedzę z nią czasem i opowiadam o sobie, mówię też to, co chciałem jej powiedzieć, gdy byłem mały... Może coś do niej dociera? Ale mam rodzinę, nie jestem sam, mam siostrę, mam wspaniałą babcię...

Dotychczas Michał nie miał zamiaru zakładać własnej rodziny, ostatnio jakby zaczynał zmieniać zdanie...

Ireneusz Kutrzuba

MWMedia
Dowiedz się więcej na temat: rodzice | liceum | święta | matka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy