Nowe złoto Kalifornii

Do złotego stanu wybrałem się, by poznać tamtejsze wina. Przy okazji dowiedziałem się, jak czerpać z życia pełnymi garściami.

Kiedy w 1849 roku świat obiegła wieść, że w Kalifornii znaleziono złoto, tysiące ludzi ruszyło w tamtym kierunku. San Francisco w ciągu kilku lat zmieniło się w z rybackiej wioski w tętniącą życiem metropolię.

Wielu zarobiło krocie, a ci, którzy nie znaleźli złota, dorabiali się na tych, którzy go szukali. Trzeba było ich ubrać, nakarmić i... napoić. To właśnie wtedy zaczęła się historia kalifornijskiego wina. Wybrałem się tam, by spróbować go u źródła, a przy okazji nauczyłem się, jak podejmować wyzwania, robić interesy i cieszyć się życiem.

Reklama

Jakie wino jest trendy?

Owszem, lubię wino. Ale ekspertem jeszcze nie jestem. Dlatego gdy zasiadłem do pierwszej kalifornijskiej degustacji w winnicy Parducci w hrabstwie Mendoncino i zobaczyłem przed sobą 4 kieliszki, straciłem pewność siebie. Przy stole jest jeszcze dziewięciu innych europejskich dziennikarzy - ku swojej uldze widzę, że wszyscy mają niepewne miny. Obok kieliszków leży notes, długopis i naczynie do wypluwania wina.

Pomysł, by wylewać wart kilkadziesiąt dolarów płyn do kanału, wydawał mi się absurdalny, ale kilka dni i kilkadziesiąt butelek później wiedziałem już, że jest to po prostu konieczne. Po chwili do pierwszego kieliszka trafia białe wino. Zaczęła się degustacja.

Krok pierwszy - należy unieść naczynie i przyjrzeć się cieczy na białym tle. Ta w moim kieliszku jest przejrzysta, lekko zielonkawa.

Krok drugi - zapach. Powąchałem - pachnie delikatnie, owocowo. Zakręciłem zawartością kieliszka, podobnie jak moi towarzysze, i... Co za odmiana! Zapach nabrał wyrazu, ożywił się. Do głowy zaczęły napływać skojarzenia - zielone jabłka, gorzkawy grejpfrut. A że temperatura za oknem sięga 35 stopni, aż chce się wziąć łyk. Wino jest lekko schłodzone, odświeżające i pozostawia w ustach cytrusowy posmak.

Siedzący z nami przy stole winiarz Mark Berman podkreśla, że wytwarzane jest w 100 proc. w ekologiczny sposób. Winnice wykorzystują energię słoneczną i wiatrową, przy pielęgnacji winorośli nie stosuje się tu pestycydów, do minimum ograniczono użycie maszyn. Wszystko po to, by chronić środowisko i robić lepsze wina.

"Mam trzy cele - po pierwsze, dbać o rodzinę, po drugie, dbać o środowisko, po trzecie, zarabiać pieniądze - mówi Tom Thornhill, jeden z właścicieli winnicy Parducci. - Te cele się łączą. Jeśli nie zarobię pieniędzy, nie będę mógł dbać o swoją rodzinę; niszcząc środowisko, wcześniej czy później skrzywdzę swoich bliskich".

Sądząc po tym, jak wygląda jego posiadłość i jak smakuje Sauvignon Blanc, którego właśnie próbowałem - odniósł sukces. Z każdym łykiem rozmowa przy stole się ożywia.

Angela - ekspert od win ze Szwajcarii - tłumaczy coś zawzięcie duńskiemu dziennikarzowi Karstenowi. Christina z Finlandii prowadzi ożywioną dyskusję z Nicą z Brukseli. Ja sam śmieję się do rozpuku, omawiając stosunki polsko-niemieckie z Johannesem ze Stuttgartu. Jest jak na dobrej imprezie.

Kolejnym winem, które degustujemy, jest Chardonnay. Też białe, ale jednak zupełnie inne. Ma złocisty kolor i zapach tropikalnych owoców. W smaku bardziej oleiste. Taki efekt osiąga się, trzymając wino w dębowej beczce. Jeszcze niedawno typowe kalifornijskie Chardonnay intensywnie pachniało wanilią i smakowało ciężko i dusząco. Był to skutek nadużywania drewna dębowego, które zagłuszało smak owoców.

"Wielu winiarzy doszło do wniosku, że im więcej dębu, tym lepsze wino - mówi Walter Schug, jeden z pionierów winiarstwa w Kalifornii. - To tak, jakby zamiast szczypty soli dodawać do dania całą garść".

Dziś większości winiarzy, z którymi rozmawiałem, zarzeka się, że stosuje drewno z umiarem, by wina miały naturalny charakter. Taka panuje moda (tak, słowo "moda" dotyczy również winiarstwa). W dodatku powiedzieć o winie, że jest białe lub czerwone, to zdecydowanie za mało. Czerwone może być nieco przejrzyste, rubinowe i roztaczać zapach róż i malin. To aromaty typowe dla Pinot Noir - szczepu, który apogeum smaku i ceny osiąga w Burgundii we Francji, ale i tu, w Kalifornii, robi się z niego świetne wina za o wiele mniejsze pieniądze. Pinot Noir przypadnie do gustu początkującym - skoncentrowane, bardzo aromatyczne, lecz ubogie w szorstkie garbniki.

Zupełnie inne będzie czerwone wino Cabernet Sauvignon. Ciemne, o intensywnym zapachu czarnych porzeczek, mokrego tytoniu albo skóry. Ciężkie w ustach, pozostawia wyraźną suchość na podniebieniu. Król czerwonych win wymaga skupienia, ale gdy winiarz wie, co robi, Cabernet Sauvignon osiąga zenit elegancji i głębi smaku.

Winiarski ruch oporu

Po pierwszej degustacji mam wrażenie, że zaczynam chwytać, o co w tym wszystkim chodzi. Po kolejnych kilkunastu wiem, że to złudzenie - liznąłem jedynie czubek góry lodowej. Tysiące szczepów, dziesiątki rodzajów gleby, przeróżne klimaty, wreszcie sposób, w jaki zrobione jest wino - to wszystko wpływa na jego charakter i sprawia, że jego poznawanie może zająć długie lata. Dla właścicieli kalifornijskich winnic stanowi ono największą życiową pasję.

To ono wyznacza im rytm dnia i roku. To jego jakość decyduje o tym, czy uda im się spłacić zaciągnięte kredyty. To ono stanowi temat rozmów. I mimo że produkują miliony butelek rocznie, wciąż mówią o nim z wypiekami na twarzy.

Wśród nich Walter Schug, który podczas kolacji w jego piwnicy opowiada o tym, jak trudne były początki, jak wbrew opinii wszystkich sadził na swojej posiadłości Pinot Noir i jak stara się zachować charakter swoich win wbrew panującym trendom. Zresztą kalifornijscy winiarze często mają w sobie tego buntowniczego ducha i pasję do eksperymentów. Tom Thornhill z Parducci Winery mówi nawet, że ta potrzeba łamania barier jest dla niego siłą napędową.

"Gdy byłem mały, moja mama powiedziała mi, że czegoś tam nie będę w stanie zrobić. Gdy mi się jednak udało, byłem zachwycony. Od tego czasu, gdy ktoś mówił mi, że czegoś nie mogę zrobić, traktowałem to jako wyzwanie. To dawało mi siłę do walki, a w konsekwencji pozwoliło osiągnąć sukces".

A prawda jest taka, że uprawianie wina w Kalifornii wcale nie było takie proste, jak może się to wydawać. Na tutejszy rajski krajobraz spadła między innymi plaga filoksery - mszycy, która pod koniec XIX wieku doszczętnie zniszczyła większość winnic (w Europie straty sięgały 90 proc.). Gdy amerykańscy farmerzy odtworzyli swoje hodowle, kolejną kłodę rzucił im pod nogi rząd, wprowadzając prohibicję. Całkowity zakaz handlu alkoholem, trwający przez 13 lat, zrównał z ziemią kalifornijskie winiarstwo. Przetrwali tylko najsilniejsi i najsprytniejsi.

"Tutaj, jak nigdzie indziej, sprawdza się powiedzenie: co cię nie zabije, to cię wzmocni" - mówi Sandra Hewitt-Bell z Bell Winery. Dziś winiarze Kalifornii walczą z suszą, a przede wszystkim z konsekwencjami kryzysu finansowego, "Nie widzimy jeszcze światełka w tunelu, ale na pewno wyciągniemy z tego jakąś naukę na przyszłość" - dodaje Sandra.

Siła różnorodności

Kolejne dni spędzam, podróżując z północy na południe tego niezwykłego stanu. Krajobraz jest oszałamiający. Na samej północy, w hrabstwie Mendoncino, są to głównie lasy, czasem skalista górka. Tylko 4 proc. powierzchni zajętej jest przez winnice i gospodarstwa rolne - resztą włada dzika przyroda. Tutejsi winiarze promują się, stawiając na winiarstwo ekologiczne. Im dalej na południe, tym łagodniejszy krajobraz.

W hrabstwie Sonoma lasy zostają zastąpione przez trawiaste pagórki, na których pasą się krowy (z ich mleka powstają fantastyczne sery). Winnic jest coraz więcej (pracuje tu 260 wytwórni wina, w Mendoncino tylko 53), a klimat staje się łagodniejszy. To dlatego, że wciąż oddalamy się od oceanu, by wreszcie dotrzeć do Napa Valley. Napa 0znacza w języku Indian Wappo "ziemię obfitości". Aby zrozumieć, dlaczego tak nazwali tę krainę, wystarczy się rozejrzeć. Między połaciami winnic pojawiają się rzędy cyprysów niczym w Toskanii, pola lawendy zupełnie jak te w Prowansji.

Mieszkańcy Kalifornii to potomkowie europejskich emigrantów. Starali się odtworzyć tu choć fragment swoich rodzinnych stron. Tym należy tłumaczyć tę niesamowitą mieszankę roślin, włosko brzmiące nazwy miejscowości (Chianti, Asti) i wreszcie tutejsze jedzenie - fusion kitchen, łączącą w sobie najlepsze elementy kuchni wschodu i zachodu. Posiłek może składać się z azjatyckich przystawek, wołowiny po burgundzku i pana cotty na deser.

To nie jest Ameryka fast foodów i coca-coli. Tutaj jedzenie stanowi treść i radość życia. I świetny interes. Tak jak w piekarni Boudin w San Francisco, gdzie piecze się chleb na zakwasie, jaki każdy Polak zna od dziecka. Kalifornijczycy zrobili z niego turystyczną atrakcję. Dziesiątki osób zwiedzają piekarnię, a potem wydają setki dolarów w sklepikach z pamiątkami i w restauracji serwującej zupę rybną w chlebie. Podobne przykłady można mnożyć.

Ogrody warzywne udostępniane są zwiedzającym, którzy patrzą na marchew i pory jak na obrazy w galerii sztuki. Przydrożna restauracja zawsze jest pełna gości, gdyż to tam Alfred Hitchcock nakręcił kilka scen z "Ptaków". Dla spragnionych ruchu - wypożyczalnie rowerów, które gwarantują klientom transport zakupionych podczas przejażdżek win prosto do hotelu.

Złota w Kalifornii wciąż jest dużo, choć dziś szuka się go bez użycia łopaty i sita.

Jak to się robi w Ameryce

Tutejsi winiarze są dumni z tego, co robią, i chcą się tym chwalić. Do wystawnych kolacji podają największe skarby swoich piwniczek. Wina stare, produkowane w małych ilościach. Gdy w słynnej winnicy Roberta Mondaviego do kieliszków trafiają Cabernet Sauvignon 200, a obok wino z tego samego szczepu, ale o 26 lat starsze, atmosfera przy stole robi się odświętna. Wino młodsze jest wybuchowe i owocowe. To z rocznika 1979 zachwyca intensywnym zapachem i eleganckim smakiem. Po trzech dekadach spędzonych w butelce wciąż jest żywe i soczyste.

"Gdy otwieram starą butelkę swojego wina, czuję się jak na spotkaniu ze starym przyjacielem. Wyjmuję korek i natychmiast wracają wspomnienia - mówi kilka dni później Bruce Cakebread, właściciel Cakebread Winery. - Zdarza się, że w środku nocy budzi mnie telefon. Dzwoni jakiś znajomy, tylko po to, by powiedzieć mi, że właśnie otworzył butelkę starego wina i chce podzielić się wrażeniami" - dodaje.

Ale dobre wino nie musi być stare i wyrafinowane. Jeden z winiarzy opowiada, jak Robert Mondavi po ciężkim dniu lubił siadać na werandzie i sączyć schłodzone Moscato d'Oro. Spróbowałem i wcale nie dziwię się panu Mondaviemu. Zupełnie niepoważne wino - pachnące mango, rześkie, fantastyczne. Nad winem można dumać, można o nim dyskutować, pisać książki. Ale koniec końców ważne jest, by sprawiało przyjemność. Winiarze z Kalifornii dobrze o tym wiedzą.

Maciej Klimowicz

Men's Health
Dowiedz się więcej na temat: krajobraz | środowisko | wino | zapach | złoto | złoto
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy