Tak skończył Stadion X-lecia

35 tys. ludzi oglądało w sobotę w Warszawie zapierające dech motocyklowe ewolucje, które dały tło wydarzeniu o randze historycznej - minister sportu Mirosław Drzewiecki po raz ostatni zgasił światła na Stadionie X-lecia.

Gdy 22 lipca 1955 roku z wielką propagandową pompą otwierano stadion, drużyna Stalinogrodu pokonała reprezentację Warszawy w stosunku bramek dwa do jednego.

53 lata później tłum warszawiaków, z których większość nie wie, że Stalinogród to były kiedyś Katowice i nie pamięta nic z PRL-owskiej tradycji centralnych dożynek, zapełnił nieckę stadionu po raz ostatni.

Piłki nie kopano, skakano za to na motocyklach. W ostatnich zawodach z tegorocznej serii Red Bull X-Fighters zwyciężył młody Hiszpan Dany Torres, w klasyfikacji generalnej - Szwajcar Mat Rebeaud.

Ci, którzy przyszli to zobaczyć, dostali i freestyle, i wspomnienia - choć te ostatnie w cukierkowej formie.

Reklama

To trzeba zobaczyć na żywo

Na nieckę stadionu, na którą organizatorzy zwieźli wcześniej 15 tys. ton mieszanki glinki i piasku, tak jak przed laty wjechali kolarze Wyścigu Pokoju. Towarzyszył im komentarz rodem z kroniki filmowej. Musiała zakręcić się łezka w oku siedzącego na trybunie honorowej Ryszarda Surkowskiego, wielokrotnego zwycięzcy wyścigu z lat siedemdziesiątych i musiały stanąć przed oczami Ireny Szewińskiej, naszej lekkoatletycznej rekordzistki pod względem liczby olimpijskich medali, wspomnienia dawnych triumfów.

Po kolarzach pojawili się milicjanci, którzy jak przed laty pokazali "niezwykłe umiejętności asów naszej milicji" - i tak organizatorzy zbudowali most między historią a tym, na co wszyscy czekali - finałem zawodów światowej serii Red Bull X-Fighters.

Kto ma wątpliwości, że może być coś pasjonującego w facetach latających na wysokość trzeciego piętra na motorach, ten musi to zobaczyć na żywo.

- Oglądałyśmy to wcześniej w telewizji i stwierdziłyśmy, że jak jest w Warszawie, to musimy tu być. Miałyśmy miejsca na płycie i gdy zawodnicy wykonywali tricki w naszym kierunku, to miało się wrażenie, że spadną nam na głowy. Niesamowite! - podzieliły się ze mną wrażeniami dwudziestokilkuletnie Monika i Agnieszka z Milanówka, które przyznały też, że "niektórzy zawodnicy to niezłe ciacha". Dla tych, co nie wiedzą - kobiety lubią mężczyzn, którzy podejmują ryzyko. W ich, niekoniecznie nieuświadamianej ocenie, podnosi to naszą atrakcyjność.

A tu trudno nie wstrzymać oddechu, gdy tuż obok ciebie, na wysokości 8-10 metrów przelatuje facet na ryczącym motorze. I robi do tego salto w tył, trzyma się kierownicy tylko... stopami czy kładzie się na nim z rękami ku górze. A wszystko to sprawiając przy tym wrażenie, że koniecznie chce pozbyć się ograniczającego swobodę motocyklu. Za każdym razem znajduje jednak sposób, by, gdy już wydaje się to praktycznie niemożliwe, wrócić na siedzenie motoru i wylądować. 10-20 metrów dalej.

Zobacz, jaki zegarek nosi zwycięzca Red Bull X-Fighters 2008 - Mat Rebeaud

Chłopaki lubią ryzyko

Patrząc na to z jaką lekkością freestylowcy wykonywali rzeczy, od których zwykłym śmiertelnikom na sam widok włos jeży się na głowie, można było na chwilę zapomnieć, jak dużo ryzykują. W końcu najmniejszy błąd może skończyć się tragedią, a złamanie kręgosłupa zakończyło karierę niejednego zawodnika.

Przypomniał o tym zahipnotyzowanej warszawskiej publiczności dopiero Jeremy Lusk z USA, który przy wykonywaniu jednej z ewolucji zaliczył groźnie wyglądający upadek. Stadion na moment zamarł, ale Jeremy szybko podniósł się z ziemi. Ostatecznie poobijany zajął czwarte miejsce przegrywając walkę o trzecie z Matem Rebeaud, zwycięzcą 4 z 5 wcześniejszych zawodów, który miał już wcześniej zapewione pierwsze miejsce w klasyfikacji generalnej. Na czwartkowym treningu złamał nogę utalentowany Norweg Andre Villa.

- W tym sporcie zawsze istnieje ryzyko, zwłaszcza gdy wykonuje się triki na najwyższym poziomie. Ale szczerze mówiąc, wszyscy ryzykujemy każdego dnia - tłumaczy w wywiadzie dla Red Bulla Mat Rebeaud. I choć freestylowe tricki mają często nazwy w stylu Kiss of Death czy Dead Body, to zawodnicy nie myślą o śmierci. - Łatwiej popełnić poważny błąd, gdy się jedzie autostradą - twierdzi Rebeaud.

W wielkim warszawskim finale spektakularny przejazd zaliczył Danny Torres, który pokonał Robbiego Madisona we wszystkich pięciu ocenianych kategoriach. To jego pierwsze zwycięstwo w serii i, jak podkreślali inni zawodnicy, jak najbardziej zasłużone. Torres przez cały sezon miał pecha - prześladowały go kontuzje.

Bartek Ogłaza, jedyny Polak startujący w zawodach, odpadł w kwalifikacjach. Ale dla niego możliwość rywalizacji z najlepszymi to już wielki sukces i nobilitacja. - Ostatnie dni były dla mnie niesamowite. Atmosfera była fenomenalna, były to jedne z najlepszych dni w moim życiu. Cieszę się, że mogłem uczestniczyć w pożegnaniu obiektu, na którym odbywało się wiele historycznych momentów naszego kraju - mówił na konferencji prasowej.

Super Session nie taka super

Po zakończeniu zawodów mieliśmy okazję zobaczyć rywlizaję drużynową - po raz pierwszy w historii rozegrano zawody w formule Super Session. - Fani nareszcie zobaczą wszystkie oblicza freestyle motocrossu - chwalił pomysł główny sędzia zawodów, Andy Bell. Jak się wydaje, formuła wymaga jednak dopracowania.

W trakcie rozgrywania Step-Upu (skok wzwyż na motocyklu) siedząca obok mnie dziewczynka zaczynała się buntować. - Wytrzymaj jeszcze trochę - podnosił jej morale ojciec. Nie tylko ona zaczęła się nudzić. - Zawieszanie poprzeczki trwało długo, a niektórzy zawodnicy przygotowywali się do skoku ładnych parę minut. Powinny być ograniczenia czasowe - oceniał Bartek, 21-letni kibic z Warszawy.

Wydaje się, że nie do końca dobrze wybrano wysokości - pierwsze trzy były mało selektywne - pokonali je wszyscy poza naszym Bartkiem Ogłazą.

Gdy nic się na arenie nie działo, prowadzący zawody speakerzy serwowali mało śmieszne dowcipy. Ich głównym sposobem na rozgrzanie publiczności był okrzyk "nie spać!", a w pewnym momencie narazili się nawet na gwizdy.

Quaterpipe Jam, konkurencja polegająca na wykonaniu jak najwyższego skoku i jak najlepszego tricku, rozegrana została na jednym ze skrajów stadionu. Dla osób siedzących dalej i niebędących wielkimi pasjonatami FMX, musiało to być słabo czytelne. Szczególnie, że urządzenia pomiarowe nie były przygotowane do pomiaru wysokości osiąganych przez najwyżej skaczących Rennera czy Maddisona.

W obydwu konkurencjach brylował Ronnie Renner - widać było, że w skakaniu na motocyklu jest mistrzem świata. Ostatnio pobił światowy rekord - wybił się z rampy na ponad 18 metrów ponad wywyższenie.

Wiało nudą, ale pozostałe dwie konkurencje na powrót porwały kibiców. Zaproszony przez Ronnera do drużyny legendarny Travis Pastrana pokazał , dlaczego jest legendą. W Speed & Style, gdzie Freestyle połączono z elementami rajdów motocrossowych, nie tylko skakał wyżej, tracił kontakt z motocyklem na dłużej i "wyciskał" z tricku więcej, ale też świetnie się ścigał. Pozostawił konkurencję daleko w tyle. Pastrana, który zamienił ostatnio FMX na rajdy samochodowe, powrócił do FMX specjalnie na warszawskie zawody.

"Klasyczny" 90-sekundowy freestyle był już formalnością i z ostatecznego sukcesu cieszyła się drużyna czerwonychw składzie Rennie Renner (kapitan), Travis Pastrana i Thomas Pages z Francji.

Drzewiecki gasi światło

A na koniec znowu przyszła chwila na wspomnienia. Na dużym ekranie mogliśmy zobaczyć "najpiękniejsze chwile Stadionu X-lecia" - mogło to wprawić w lekką konsternację tych kibiców, którzy znają historię i propagandowy kontekst hucznych masowych imprez z PRL-owskiej przeszłości.

Na przypomnienie pamięci Ryszarda Siwca, który dokładnie 40 lat temu, 8 września 1968 roku na Stadionie X-lecia dokonał samospalenia w proteście przeciwko inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację, zabrakło miejsca. Był za to dożynkowy występ zespołu pieśni i tańca, odliczanie sekund i fajerwerki. A potem minister Drzewiecki zgasił światło.

- Do zobaczenia, miejmy nadzieję, już na nowym stadionie! - żegnano widzów przez megafon. Sądząc po sprawności organizatora Red Bull X-Fighters w Warszawie, gdyby postawienie Stadionu Narodowego powierzyć producentowi napojów energetycznych, nie trzeba byłoby "mieć nadzieję"...

Mateusz Lubiński

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy