Też bałeś się być tatą?

Wszystkie artykuły poświęcone ciąży, macierzyństwu, opiece nad dzieckiem tworzone są przez kobiety i dla kobiet. Rady dla mężczyzn z reguły napisane są w formie: "musisz", "powinieneś", "nie dopuszczaj" . Jak jest naprawdę? Odpowiedź w liście naszego czytelnika.

Poniżej publikujemy list nadesłany przez naszego czytelnika Marka Bucyka. Uważamy, że poruszona problematyka zasługuje na zaprezentowanie naszym użytkownikom.

Na pewno niejeden z was zastanawia się, jak w ogóle można chcieć mieć dziecko, jak sobie poradzić, jak podołać. Wielu pewnie jest ciekawych, czy inni tatusiowie mają podobne rozterki i przeżycia.

Wertując witryny wiele razy spotykałem strony lub artykuły poświęcone obawom przed ciążą, opieką nad maleństwem, brakiem czasu, niedosypianiem, agresywnością dziecka itp. Jednak w 90% były to strony tworzone przez kobiety i dla kobiet. Rady dla mężczyzn z reguły sprowadzały się do jednego akapitu o tym, by wspierać partnerkę, być dla niej pomocą, nawiązywać kontakt z maleństwem już od pierwszych dni jego życia i tak dalej. Z reguły było to pisane w formie "musisz", "powinieneś", "nie dopuszczaj" i tym podobne.

Reklama

Mało kto jednak zastanowił się co tak naprawdę czuje mężczyzna, gdy dowiaduje się o ciąży partnerki, jak on widzi opiekę nad dzieckiem lub czego się boi. Nie spotkałem się też z tym, żeby ktoś napisał o całkowitej zmianie poglądów na temat dzieci z bardzo negatywnych na bardzo pozytywne. A to jest przecież udziałem wielu mężczyzn w dzisiejszych czasach, gdy stają się tatusiami.

Najczęściej też o odczuciach mężyczyn piszą kobiety i one dają im rady, jak i w jakich sytuacjach odpowiednio reagować. A np. moja reakcja na ciążę żony była zupełnie inna, niż te wszystkie opisy łez szczęścia, biegania po kwiaty itp. Inaczej też zachowywałem się w trakcie ciąży żony. Czy to czyni mnie gorszym? A może jest więcej takich jak ja?

Prapoczątki

Jestem tatą nieco ponad dwuletniego ślicznego chłopca o imieniu Andrzej (Jędruś) i od prawie czterech lat mężem swojej żony. Nie jest to nasze pierwsze dziecko. Z tamtym (a raczej z tamtą, bo oboje z żoną jesteśmy pewni, że to była dziewczynka) się nie udało. Maleństwo miało tylko 5 tygodni, gdy z powodów, których nigdy nie poznamy, postanowiło, że jednak nie urodzi się jako nasze dziecko, tylko zgaśnie, nim na dobre zdąży zagościć w brzuchu żony.

Nieraz byłem oskarżany o to, że ta sytuacja spłynęła po mnie, jak woda po przysłowiowej kaczce. Faktycznie, ja nie daję po sobie poznać, że coś mnie gryzie i że jest mi z czymś źle. Nawet, gdy dowiedziałem się, że żona spodziewa się dziecka, to moją pierwszą reakcją był strach i smutek. Na zasadzie "kurczę, kończy się wszystko co dobre w moim życiu, a zaczyna się kierat". Tyle, że przecież żona nie zaszła w ciążę na zasadzie wiatropylności, tylko miałem w tym swój udział. Czego więc innego mogłem się spodziewać, jak nie ciąży?

Jeszcze tego samego dnia wieczorem już się cieszyłem, że zostanę tatą i zaczęły się wielkie plany. Po prostu musiałem ochłonąć po tej, jakże ważnej, informacji. Żona była w siódmym niebie, a ja też powoli się w tym temacie rozkręcałem.

Potem niestety stało się, co się stało i nasza radość skończyła się. Jednak dopiero po prawie roku zdałem sobie sprawę, że wbrew temu co wielu sądziło i temu co było, a raczej czego nie było po mnie widać, mocno to przeżyłem. Może nie chodziłem ze łzami w oczach, ale w mojej psychice wiele się zmieniło. Myślę, że pod kątem wrażliwości - zmieniło się na lepsze.

Gdy dowiedzieliśmy się, że żona drugi raz spodziewa się dziecka, to z jednej strony bardzo się cieszyliśmy (ja tym razem byłem w stanie już okazać radość od razu), a z drugiej strony pełni obaw, żeby sytuacja się nie powtórzyła.

Na szczęście wszystko szło ku dobremu, Mały w brzuchu rozwijał się prawidłowo, żona zaokrąglała się coraz bardziej, a ja... coraz bardziej tyłem. To ostatnie było w rodzinie prawdziwym hitem. Ja, człowiek, który podobno mało co przeżywa, okazałem się być osobą, która miała więcej zachcianek i więcej kaprysów w trakcie ciąży żony, niż ona sama. Przytyłem równo połowę tego, co moja żona w okresie tych 9 miesięcy. A przecież u niej to był naturalny biologiczny proces. Jakie wytłumaczenie mogło być u mnie? Współodczuwanie?

Obawy, obawy

To bardzo ciekawe, wziąwszy pod uwagę fakt, że prawie całe swoje dorosłe życie a wcześniej młodość, uważałem dzieci za rozbrykane, rozwrzeszczane i dzikie stwory, z którymi nie chciałem mieć nic wspólnego. Denerwowała mnie ta ich bieganina, deptanie po stopach, zero "przepraszam", krzyki w autobusie, wieczny płacz o wszystko i inne cechy. Nie wyobrażałem sobie, że kiedykolwiek zmienię podejście, a tym bardziej, że będę miał własne dzieci. Co więcej - myśl o dziecku w moim życiu równała się prawie informacji, że mam raka. Mój wstręt do dzieci był już wręcz przysłowiowy.

Na taki stan rzeczy miało wpływ jeszcze jedno. Uważałem się za osobę, która nic nie jest w stanie dać dziecku, nic pozytywnego zaoferować, nie potrafiącą go wychować i zdecydowanie zbyt niecierpliwą. Ukułem nawet specjalne powiedzenie na tą okoliczność - "nie chcę mieć dzieci dla dobra tych dzieci". Niezłe, prawda?

To nie jest tak, że przy drugiej ciąży byłem od początku całkowicie szczęśliwy i nie myślałem o niczym innym. Nie byłem też ideałem oddanego męża.

Powód takiego zachowania był bardzo prozaiczny i jakże typowy. Gdy dowiedzieliśmy się, że żona spodziewa się dziecka nie miałem pracy. Pierwszą moją myślą, na której się bardzo później skupiłem, było jak najszybsze znalezienie jakiegoś w miarę płatnego zajęcia. Dużo się naczytałem o tym ile kosztuje dziecko.

Potem nieraz słyszałem, że mało się interesuję ciążą żony i badaniami. Nie byłem też wyrywny, by za te badania i wizyty u lekarza płacić. Rzeczywiście tak było. Ale nie wynikało to z mojego sknerstwa, czy ignorowania tematu, tylko z tego, że bardzo chciałem, a nie miałem jak i z czego. Strasznie się tym gryzłem. Bardzo chciałem żonie dać pieniądze na wizytę, ale zarabiałem mało i zwyczajnie nie miałem jej z czego dać. To było bardzo frustrujące. Źle, że pozwoliłem myśli o pieniądzach i słabo płatnej pracy przesłonić radość z tego, że będę ojcem. Za dużo obaw, a za mało "będzie dobrze".

Pierwsze próby

Gdy Jędruś przyszedł na świat, to rzeczywiście wszystko się zmieniło. Nagle doba się skurczyła, okazało się, że noc jest nie tylko do spania (przynajmniej najmłodsi wśród nas tak myśleli), a ja zapomniałem, jak bardzo kiedyś nie znosiłem dzieci.

Jednak wielkie uczucie do dziecka, tzw. "nie widzenie świata poza nim" nie przyszło od razu. Najpierw miałem do niego podejście, mówiąc wprost, jak do zwierzątka. Po prostu kąpanie, przewijanie (też nie od samego początku), trzymanie na rękach i tak dalej. Dopóki Jędruś nie zaczął być bardziej kontaktowy to podchodziłem do niego z jakąś dziwną rezerwą. Cieszyłem się owszem, ale to jeszcze nie było to, co nadeszło później.

Pierwsze nieśmiałe uśmiechy, pierwsze "aguuuu" spowodowały, że moje serce bardziej się otworzyło na tego Małego Człowieczka i wreszcie odczułem, że kocham go ponad wszystko. Widziałem, że reaguje nie tylko na moją żonę, ale i na mnie. Że nie jestem dla niego tylko pomocą administracyjną, ale kimś, do kogo można się uśmiechnąć i po 10 minutach prób coś zagulgotać. Po prostu poczułem to, o czym mówił mi niejeden rodzic, w tym i moi rodzice. Doświadczyłem uczucia rodzicielskiej miłości w najczystszej postaci.

Razem z tym nadeszły pierwsze myśli o tym, że gotów jestem życie poświęcić, by Jędruś miał dobrze w życiu i że zrobię wszystko, by był szczęśliwym dzieckiem. Czas i szybkie rozwijanie się małego tylko potęgowało te myśli. Jędruś okazał się być bardzo kontaktowym, wesołym i zdrowym dzieckiem. Z każdym miesiącem nabywał nowych umiejętności i widać było postępy, jakie czyni.

Pamiętam, jak czekaliśmy na pierwsze słowo, pierwszy krok, pierwszy prawdziwy dziecięcy rechot. W życiu nie myślałem, że można z taką niecierpliwością czekać na coś innego, niż nowy samochód, wyjazd na wczasy, czy słoneczny weekend. Do niedawna w głowie mi się to nie mieściło.

Taka mała istotka, a tak potrafiła zamieszać w życiu. Spowodować kompletne przewartościowanie życia i nauczyć nie przejmować się drobiazgami. Nigdy wcześniej nie miałem czegoś lub kogoś, przez co mógłbym choć na chwilę zapomnieć o bieżących problemach.

Ale oto stało się. Gdy siedzę z Jędrusiem na dywanie i bawimy się jego ulubionymi pociągami, albo kiedy po prostu rozśmieszam go "pierdzeniem" mu w brzuszek lub szyjkę, to faktycznie NIC innego się nie liczy. Nieważne, że jestem już spóźniony do pracy, że woda się gotuje na gazie, że godzinę temu mało nie wyleciałem z pracy i wiele innych rzeczy. Liczy się tylko tu i teraz z moim synkiem.

Im dalej, tym lepiej

Zawsze zastanawiałem się, jak wypełnić czas z dzieckiem. Czym się zająć, żeby ciągle nie oglądać telewizji, gdy dziecko jest w stanie już odróżnić jedną bajkę od drugiej, albo leży nieporadnie w jednym miejscu jeszcze niezdolne do samodzielnego przemieszczania się.

Nic bardziej prostego. W przypadku dziecka już chodzącego wystarczy po prostu poganiać go po domu. W moim przypadku powtórzone kilka razy "uciekaj, uciekaj" czyni cuda. Rozpoczyna się bieganina po pokojach połączona z rechotem Jędrusia i jego słodkim "jesce djugi" co oznacza "jeszcze raz".

A gdy był jeszcze bardzo malutki, to wystarczyło poleżeć obok niego (na łóżku, na podłodze) i pobawić się razem z nim grzechotką, miękką piłką, czy samochodzikiem. Sam byłem zdziwiony, jak taka zabawa może wciągnąć. Nieraz bardziej mnie, niż jego.

To wszystko naprawdę nie jest trudne. Wystarczy po prostu być sobą. Dziecko od razu wyczuje fałsz. Oczywiście ja osobiście nie pozbyłem się lęków o to, co będzie dalej, czy podołam, czy jestem w stanie coś zaoferować dziecku i je wychować. Teraz już wiem, że to normalne i wręcz pożądane. To motywuje do jeszcze większego starania się.

Jednak odeszła bezpowrotnie niechęć do dzieci. Do tego stopnia, że chce mi się mieć kolejnego małego szkraba. Poczułem, że mimo, iż Jędruś z każdym dniem sprawia nam coraz więcej radości (i przyprawia o nerwy uciekając w sklepie gdzie go oczy poniosą), rośnie jak na drożdżach, mówi coraz lepiej i więcej, to jednak czasem zachciewa mi się mieć znów takie nieporadne maleństwo, co tylko leży, je, załatwia się i śpi.

Z perspektywy czasu śmieszne wydaje mi się moje podejście "nie chcę mieć dzieci dla dobra tych dzieci". O ile wcześniej nie rozumiałem tych roześmianych rodziców przekrzykujących się, jakie wspaniałe mają dzieci, co które właśnie zaczęło mówić, jak chodzić i jaki język opanowało, to teraz nie rozumiem tych, co stronią od dzieci i nie rozumieją radości takich, jaka jest moim udziałem, gdy dumnie idę z Jędrusiem za rączkę.

A ja sam, wierzcie mi, jestem najlepszym przykładem na to, jak bardzo człowiek może się zmienić pod wpływem innego małego człowieczka.

Marek Bucyk

Dowiedz się więcej na temat: ojcostwo
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy