Złodziej dżentelmen, cz.I

Adam Worth pochodził z biednej rodziny, ale dzięki sprytowi stał się mistrzem swojego fachu i bogaczem. Dziś jest to postać nieco zapomniana, choć kiedyś szeptano o nim na salonach, a biograf nazwał go Napoleonem zbrodni.

W tej historii będzie i szelest jedwabiu, i blask świec odbity w kryształowych kieliszkach, ale też smród rynsztoka oraz paserskie meliny. Adam Worth, zadziwiający złodziej-dżentelmen, to dziś postać nieco zapomniana, choć kiedyś szeptano o nim z przejęciem na salonach, a biograf nazwał go Napoleonem zbrodni.

Hałaśliwe dzieciaki kłębiące się w ciasnych mieszkaniach

Kiedy w 1844 roku urodził się Adam Worth, szczątki cesarza Francuzów od czterech lat spoczywały w kościele Inwalidów w Paryżu, dokąd po dwudziestoletnim namyśle sprowadzono je z Wyspy Świętej Heleny. Przyszły Napoleon zbrodni, syn żydowskiego krawca, przyszedł na świat w zapadłej dziurze gdzieś w Królestwie Pruskim. Dokładnie nie wiadomo, gdzie - najpierw nikt nie pytał, później nie wypadało już o tym wspominać. Młody Adam nie miał zresztą zbyt wielu okazji do badania swoich korzeni. W 1849 roku rodzina zebrała swoje manatki i znęcona opowieściami o Ameryce i wielkimi możliwościami ruszyła jak wielu innych za ocean. Osiedli w Cambridge w stanie Massachusetts.

Reklama

Ojciec za pomocą igły z nitką próbował zarobić na utrzymanie żony i trojga dzieci, co niespecjalnie mu się udawało. Mały Worth chował się w gromadzie takich jak on obdartusów, hałaśliwych dzieciaków kłębiących się w ciasnych, zadymionych mieszkaniach lub ganiających boso po błotnistych zaułkach dzielnicy zasiedlonej przez imigrantów z Europy, głównie niemieckich Żydów. Lepsza część miasta, zamieszkiwana przez majętną i sytą klasę średnią z jej powozami, służbą i protestanckim porządkiem, zdawała się leżeć na innej planecie.

Wartość pieniądza poznał Adam wcześnie. Cwany kolega z podwórka zaproponował mu korzystną wymianę - za nowego, błyszczącego centa prosto z mennicy chciał dwa stare, zaśniedziałe. Naiwny chłopiec oddał bez żalu centówki i popędził do domu z lśniącą monetą w garści, by pochwalić się przed ojcem udaną transakcją.

Tymczasem zamiast pochwał czekało go lanie. Wtedy to podobno przyszły arcyzłodziej obiecał sobie, że nigdy więcej nie da się oszukać - i dotrzymał słowa. Bystry i ciekawski lubił włóczyć się po ulicach, przyglądać temu i owemu, a szczególnie wymuskanym paniczykom, których bogaci rodzice wysyłali na uniwersytet Harvarda. Turkoczące po bruku dorożki, skórzane nesesery, jedwabne kamizelki, cylindry, laseczki, suknie pań - istna powódź falban - zajmujących nawet ze dwa metry kwadratowe chodnika. Ciepły zapach wanilii i cynamonu płynący z piekarni... Z dala od zatęchłych zaułków świat był taki ciekawy! W wieku lat czternastu Worth zwiał z domu raz na zawsze. Via Boston i okolice powędrował szukać szczęścia w Nowym Jorku.

Jak zarobić na wojnie

Nowy Jork w roku 1860 wyglądał jak Skierniewice, no, powiedzmy, Łódź. Tu drewniana chałupina, obok czteropiętrowa kamienica, tu spelunka, tam fabryczka, a za kutymi prętami ogrodzenia willa właściciela. Ta wesoła mozaika architektoniczna uzupełniona równie barwną mieszaniną ludzką ciągnęła się kilometrami na wszystkie strony, szlachetniejąc nieco w okolicach Wall Street. Bo do czasu boomu budowlanego, który zamienił domki w drapacze chmur, a ulice w głębokie kaniony trzeba było jeszcze trochę poczekać.

Worth wtopił się bez problemu w wielojęzyczny tłum, a nawet podjął pierwszą i ostatnią w swoim życiu uczciwą pracę - został mianowicie subiektem w domu towarowym. Przepracował miesiąc. Później w jego życie wdarły się wydarzenia dziejowe. Wybuchła wojna secesyjna. Lojalny wobec prezydenta i Unii Nowy Jork w pierwszych tygodniach wojny wysłał do walki 8 tysięcy żołnierzy. Plakaty werbunkowe wisiały na każdym rogu, każdy ochotnik miał dostać majątek - 1000 dolarów żołdu. Żądny przygód i pieniędzy szesnastoletni Worth podjął wyzwanie. Dodał sobie cztery lata przy zapisach w punkcie werbunkowym, a wkrótce już w mundurze, zbrojny w karabin z półmetrowym bagnetem wymaszerował w gronie innych rekrutów do obozu szkoleniowego 34 Regimentu Lekkiej Artylerii. Po miesiącu musztry jego oddział dołączył do sił armii Potomacu.

Zmiana tożsamości

Adam okazał się całkiem biegły w wojennym rzemiośle i szybko awansował, tak że w ciągu kilku miesięcy, już jako sierżant, miał w swojej pieczy baterię armat. W sierpniu 1862 roku kanonierzy Wortha zabłysnęli męstwem w krwawej bitwie pod Manassas. Wśród huku wystrzałów, szczęku stali, rżenia przerażonych koni los dał jednak Adamowi do zrozumienia, że jego przyszłością nie jest kariera wojskowa. Ogłuszony wybuchem szrapnela chłopak stracił przytomność i wraz z innymi pokiereszowanymi trafił do szpitala na przedmieściach Waszyngtonu. Tymczasem w zamieszaniu bitewnym wpisano go na listę poległych. Dowódcy pokiwali smutno głowami nad przedwcześnie zgasłym młodym sierżantem, a sam zainteresowany po tygodniu rekonwalescencji wyszedł ze szpitala jak nowo narodzony - i z nowym pomysłem na życie.

Plan był następujący: zgłosić się do byle jakiego regimentu pod fałszywym nazwiskiem, zainkasować żołd, jaki by nie był (o obiecanym kiedyś tysiącu dolarów dawno już wszyscy zapomnieli), a przy pierwszej okazji zdezerterować. Zgłosić się do następnego regimentu i powtórzyć operację. Korzystając z ogólnego bałaganu, przedsiębiorczy młodzian działał tak przez następne dwa lata. Jednak, jak z powagą podkreśla biograf, Worth nie był świnią czy tchórzem, stał konsekwentnie po stronie Północy i nie unikał niebezpieczeństwa, brał udział w starciach, łącznie z bitwą pod Wilderness - kolejną słynną rzeźnią w maju 1864 roku. Niebezpieczeństwo zresztą groziło mu nie tylko ze strony nieprzyjaciół i ich świszczących tuż nad głową kul. Pilnująca tyłów Agencja Pinkertona wyłapywała zbiegłych żołnierzy, ze szczególnym zacięciem tropiąc dezerterów wielokrotnych - i Worth parę razy musiał zwiewać w ostatniej chwili. Pod koniec 1864 roku spalone - bynajmniej nie słońcem - Południe dymiło, wojna miała się ku końcowi; Adam machnął ręką na wojskowe apanaże i zawrócił do Nowego Jorku.

Początkujący doliniarz

Opuszczone przed dwoma laty miasto zastał nieco zdewastowanym (próba wprowadzenia przymusowego poboru do wojska skończyła się buntem, pożarami i grabieniem sklepów), ale poza tym nic się nie zmieniło. Nadal była to jedna z najbardziej skorumpowanych metropolii na świecie, w której złodzieje, nożownicy, prostytutki i szulerzy mieli się jak najlepiej. Barwną atmosferę Nowego Jorku doskonale oddają nazwy popularnych wówczas lokali gastronomicznych: Wrota Piekieł, Kadź Krwi, Kostnica, Dom Kaleki, Dwór Samobójstw czy Otchłań. Stałymi klientami tych miejsc bywali Świnia Donovan, Zeżryj-ich-Jack McManus, Eddie Zaraza, Lizzie Czerwone Światło, Hell Cat Maggie, Chwytna Jane oraz wiele innych dam i dżentelmenów, których imiona historia niestety zapomniała.

21-letni Worth, dość powściągliwy, jeśli chodzi o picie i inne rozrywki, wylądował w słynącym z burdeli rejonie Manhattanu, zwanym Tenderloin. Dość szybko zainteresowali się nim "łowcy talentów" i wkrótce pod okiem nauczycieli zaczął stawiać pierwsze kroki w karierze doliniarza. Sophie Lyons, słynna wówczas złodziejka i mistrzyni wymuszeń, bardzo lubiła przyuczać do zawodu nowych adeptów złodziejskiego rzemiosła, po latach wspominała Wortha jako jednego z najzdolniejszych uczniów: Jego zwinne, długie, delikatne palce były wprost stworzone do wyłuskiwania zegarków z męskich kieszeni i portmonetek z damskich torebek.

Świeżo upieczony kieszonkowiec (miał taką renomę, jak majtek szorujący pokład) w przeciwieństwie do wielu swoich kolegów po fachu zachowywał się jak przykładny czeladnik - unikał hazardu, ponętnych pań i napojów wyskokowych, a zarobione pieniądze skrzętnie odkładał. Funduszy tych zrazu nie było zbyt wiele, każdy złodziej musiał oddawać sowity procent ze swojego dziennego "utargu". Pugilaresy z brzęczącą zawartością, pozłacane zegarki-cebule na łańcuszku, pierścionki, kamee i inne precjoza trafiały na stół pasera, będącego równocześnie przedstawicielem "bossów-opiekunów". Ten wybierał z połyskującego stosiku fanty na opłacenie wszystkich, których opłacić należało, dorzucając na koniec miły prezencik dla siebie. Resztki, których nikt nie chciał, stanowiły zarobek właściwy doliniarza. Nic więc dziwnego, że co ambitniejsi marzyli, by wybić się jak najszybciej z tych nizin i samemu zacząć pobierać haracze. Worth wybrał drogę najtrudniejszą - pomysłowość i doskonalenie warsztatu.

Z dala od agresywnych gangów

Przyszły Napoleon zbrodni zauważył pewną prawidłowość: złodzieje, którzy pili i brali udział w bijatykach, popełniali błędy, a przy tym dość szybko umierali. Adam nie miał zamiaru przenosić się na tamten świat, przynajmniej póki nie będzie stary i bogaty, więc trzymał się z dala od agresywnych gangów zwalczających się wzajemnie jak stada wściekłych kundli (co trafnie oddał w swoim przydługim dziele "Gangi Nowego Jorku" Martin Scorsese). Nasz bohater przyjął też żelazną zasadę swojej działalności - brak przemocy, której przestrzegał do końca życia. Również kradnący dla niego ludzie wiedzieli, że za użycie siły wylatuje się z pracy bez wynagrodzenia i w czterdziestoletniej działalności przedsiębiorstwa pod szyldem Adam Worth były bodaj ze dwa takie przypadki.

Wkrótce Adam skompletował swój własny mały gang doliniarzy i złodziei. Planował, organizował i rozliczał skoki, głównie w obrębie Manhattanu, samemu biorąc udział tylko w ważniejszych operacjach. Taką była zakończona fiaskiem próba obrobienia wozu firmy przewozowej Adams Express. Złapany na gorącym uczynku z kasetką z pieniędzmi w rękach Worth wylądował przed obliczem sądu. Wyrok: trzy lata ciężkich robót w więzieniu Sing Sing. Jednak tłuczenie latami kamieni Adam uznał za zajęcie mało rozwijające i pięć tygodni po osadzeniu, pod osłoną nocy zdołał zbiec. Prześliznął się między drzemiącymi strażnikami, sforsował mur i wpław dotarł do holownika zmierzającego niespiesznie rzeką Hudson w stronę nowojorskich doków. Wkrótce znalazł się z powrotem na starych śmieciach w Tenderloin. Mało prawdopodobne było, by ktoś go szukał, na wszelki wypadek jednak uciekinier powziął pewne kroki, by już więcej nie oglądać Sing Sing od środka. Po pierwsze, zapuścił wąsy oraz sute bokobrody, co nadało mu wygląd nobliwego człowieka sukcesu. Po drugie, doszedł do wniosku, że kariera wolnego strzelca w złodziejskim fachu jest zbyt ryzykowna w tym skorumpowanym mieście i że potrzebuje protektora. Zgłosił się więc pod skrzydła Mamy Mandelbaum.

Nie ma jak u mamy

Mama Marm, a właściwie Frederika Mandelbaum była to kobieta-instytucja. Korpulentną i na oko poczciwą matronę nazywano królową półświatka i największym paserem w historii Nowego Jorku. Na zapleczu prowadzonej wraz z mężem pasmanterii przez jej ręce przechodził majątek wart około 10 milionów dolarów rocznie. Dość, by kupić każdego w tym mieście. Pobierała haracze, ale była hojna dla swoich podopiecznych. Finansowała skoki najzdolniejszych złodziei - pokrywała wydatki, upłynniała łupy i w razie wpadki zapewniała opiekę prawną. Miała na swe usługi dwóch błyskotliwych prawników-szubrawców, którzy w jej imieniu negocjowali wysokość łapówek, a jeśli to nie pomogło (co zresztą rzadko się zdarzało), brylowali na sali sądowej, skutecznie mieszając w głowach ławie przysięgłych. Przyjęcia u Mamy słynęły na całe miasto tak z elegancji, jak z różnorodności zgromadzonej klienteli.

Wśród skrzących się kryształowych kandelabrów, sreber i królewskiej porcelany (rąbniętych z najlepszych hoteli), nad wyrafinowanymi daniami spotykał się kwiat świata przestępczego, najzdolniejsi złodzieje, fałszerze i oszuści płci obojga oraz nowojorska socjeta, prawnicy, sędziowie i policjanci (ci ostatni przybywali incognito, w przebraniu i bocznym wejściem, a współbiesiadnicy uprzejmie udawali, że ich nie rozpoznają). I tak w salonie nad pasmanterią częstymi gośćmi bywali "Shang" Draper i "Western George" Leslie, dwaj najzręczniejsi bandyci Nowego Jorku o nieskazitelnej aparycji i manierach, wytworna złodziejka biżuterii "Czarna Lena" Kleinschmidt, Max Shinburn, włamywacz i kasiarz o międzynarodowych powiązaniach, który wydawał majątek na ekskluzywne kapelusze i zwykł tytułować się baronem, czy też "Piano Charlie" Bullard, były rzeźnik, krojący wyłącznie bankowe sejfy, a po godzinach grywający Chopina.

By dołączyć do tego znamienitego grona, Worth musiał najpierw zapracować. Cały rok 1866 spędził pod okiem mądrzejszych od siebie, zgłębiając tajniki skoków na banki i drogie sklepy. Gdy odkładał wytrychy, czekały go jeszcze lekcje tańca i savoir vivre'u.

W końcu Mama Mandelbaum uznała, że jest gotowy i zaczęła mu zlecać poważniejsze roboty. Do końca lat 60. Worth przeprowadził kilkadziesiąt udanych nocnych włamań, czyszcząc sejfy bankowe i gabloty jubilerskie. Z wizyty w rodzinnym mieście Cambridge przywiózł obligacje warte 20 tysięcy dolarów, wyniesione z towarzystwa ubezpieczeniowego. Miał refleks i lubił ryzyko. Pewnego wieczoru w Bostonie po obrobieniu sklepu jubilerskiego zamierzał wymknąć się drzwiami frontowymi, tymczasem na chodniku natknął się na rewirowego. Zamiast zesztywnieć i zblednąć, Adam uśmiechnął się, zasalutował na powitanie i bawiąc policjanta uprzejmą konwersacją, odegrał etiudę pt. "właściciel sklepu skończył pracę i właśnie zamyka interes". Rozstali się, życząc sobie wzajemnie dobrej nocy.

Muzykalny przyjaciel

Worth radził sobie coraz lepiej, natomiast Piano Charlie wpadł przy próbie obrobienia Hudson River Railway Express. Aresztowany przez agentów Pinkertona, osadzony w więzieniu White Plains czekał na proces, a Mamie Mandelbaum brakowało koncertów fortepianowych. W końcu paserka wydelegowała dwóch ludzi, żeby wyciągnęli z więzienia jej muzyka. Wiedziała, kogo wysłać. Adam Worth i Baron Shinburn pojechali do White Plains, zrobili rozeznanie, nawiązali kontakt z Charliem i wykopali bardzo porządny tunel pod murem więzienia. Strażnicy rzecz jasna nic a nic nie widzieli - albo za pieniądze, albo sami z siebie. W niedługim czasie dźwięki fortepianu znów rozbrzmiewały w salonie nad pasmanterią. Od czasu tej przygody Piano Charlie i Adam zostali bliskimi przyjaciółmi i partnerami w interesach, czego nie można powiedzieć o trzecim uczestniku eskapady. Zarozumiały Baron Shinburn jakoś nie pasował do towarzystwa, a jego cicha rywalizacja z Worthem trwała latami i przyniosła opłakane skutki.

Złodziejski duet na dobry początek współpracy wybrał Boston. Obaj zbiegowie z więzienia zdecydowanie woleli pracować poza Nowym Jorkiem, by nie drażnić zbytnio stróżów prawa. W Bostonie zaś ich wyobraźnię pobudzał solidny, neoklasycystyczny budynek Boylston National Bank na rogu Boylston i Washington Street. Panowie Worth i Bullard jako William A. Judson&Co., sprzedawcy specyfików zdrowotnych, wynajęli dom przylegający do banku. Wkrótce w witrynach na parterze pojawiły się piramidy pudełeczek, słoików i butelek z nalepką "Gray's Oriental Tonic". Licho wie, co w nich było. Sklep wciąż czekał na otwarcie, trwały bowiem prace remontowe: w piwnicy, dokładnie wymierzywszy odległości, przebijali się przez ścianę graniczącą z bankowym skarbcem. Wreszcie w pewną listopadową sobotę dziura do sezamu była gotowa. Przez kilka godzin w spokoju (bank już nie pracował), przysypani ceglanym pyłem, panowie podawali sobie zawartość sejfu - milion dolarów w gotówce i obligacjach. Następnie zapakowali majątek do skrzynek po orientalnym toniku i wraz z towarem wsiedli na pokład parowca do Nowego Jorku.

Skandal w Bostonie wybuchł wielki. Prasa i opinia publiczna nie mogły się zdecydować, czy potępiać zuchwałą kradzież, czy podziwiać pomysłowość jej autorów. Władze Boylston National Bank były znacznie mniej zachwycone i zleciły zadanie schwytania złodziei Agencji Pinkertona. Ta dość szybko zdołała ustalić, że skrzynie z lipnego sklepu odpłynęły w kierunku Long Island. Wokół złodziei zaczęło się robić gorąco. Wiadomo było, że detektywi będą miesiącami zadawać pytania, i że w końcu ktoś im coś powie. Poza tym obaj "wychowankowie" Mamy Mandelbaum nie chcieli psuć jej interesów - pod nieustannym policyjnym obstrzałem trudno byłoby jej funkcjonować. Wsiedli więc na statek do Europy.

Europejskie wakacje

W1870 roku dwaj dżentelmeni, Charles Wells, nafciarz z Teksasu, i Henry Raymond, finansista ze Wschodniego Wybrzeża, zatrzymali się w Washington Hotel w Liverpoolu. Panowie przybyli do Anglii po trosze w interesach, a po trosze na wakacje. Wynajęli najlepsze apartamenty, jeździli po okolicy, podziwiali widoki, a wieczorami przesiadywali w hotelowym barze, prawiąc komplementy młodziutkiej barmance. Siedemnastoletnia Kitty Flynn, śliczna jak z obrazka, dwa lata wcześniej uciekła z rodzinnej farmy w Irlandii, żeby zostać sławną i bogatą, toteż awanse Amerykanów bardzo jej odpowiadały. Dziewczęciu nie przeszkadzało, że nafciarz i finansista okazali się złodziejami. Grunt, że byli zamożni. Nie mogąc się zdecydować, została żoną jednego, a przyjaciółką i kochanką drugiego. Worth był tym drugim. Kiedy państwo Bullard wybrali się w podróż poślubną, Adam dla zabicia czasu obrobił dwa lombardy. Uzyskane w ten sposób 25 tysięcy funtów przekazał młodej parze w prezencie. Więcej do roboty w Liverpoolu nie było i cała trójka podjęła decyzję o przeprowadzce do Francji.

Amerykanie w Paryżu

Dla wielu Amerykanów Paryż do dziś jest symbolem snobizmu, cywilizacji i kultury. Nie może zwać się człowiekiem światowym ktoś, kto w Paryżu nie był. Dla Wortha w roku 1871 miał on i tę zaletę, że miejscowe władze, pochłonięte wstrząsami politycznymi, niespecjalnie zwracały uwagę na poczynania przybyszy. Ci zaś wynajęli trzypiętrową kamienicę przy Rue Scribe w pobliżu opery i przeistoczyli ją w modny lokal o nazwie "American Bar". Urządzony z przepychem za pieniądze zrabowane z Boylston Bank (antyki, kryształy, malarstwo, amerykańskie gazety, amerykańskie drinki, kuchnia francuska), mieścił na dwóch piętrach bar, restaurację i zaciszne saloniki do wynajęcia, zaś na piętrze ostatnim nielegalną szulernię.

Kasyno połączone było z parterem tajnym systemem alarmowym. W razie wizyty policji na górze rozlegał się brzęczyk i stoliki do ruletki czy bakarata błyskawicznie zmieniały się w stoliki do kawy, a przybyli na miejsce mundurowi zastawali eleganckie towarzystwo wymieniające się ploteczkami lub słuchające muzyki. To były złote czasy! Śliczna Kitty roztaczała swe wdzięki jako hostessa, Charlie przygrywał na fortepianie, połyskujący śnieżnobiałym gorsem Worth doglądał całości gospodarskim okiem. Na Rue Scribe wpadali starzy znajomi, bywała tu Sophie Lyons, bywał Max Shinburn. Adam zawierał też nowe przyjaźnie - Holender "Scratch" Becker, tak zdolny fałszerz, że sam z trudem odróżniał oryginał od własnego dzieła, rosyjski szpieg Carl Sesikowicz i Mały Joe Eliott, mikrej postury włamywacz dołączyli do grona współpracowników Wortha.

Dwa lata po otwarciu kasyna niezapowiedzianą wizytę złożył jeszcze jeden gość. William Pinkerton, syn i spadkobierca słynnego założyciela agencji detektywistycznej pewnego wieczoru zasiadł jak gdyby nigdy nic przy barze, przyglądając się rozbawionemu towarzystwu. Odszukał wzrokiem Wortha i skłonił mu się uprzejmie. Adam z daleka rozpoznał charakterystyczny wąsik i ołowiane spojrzenie. Postawił przybyszowi drinka, wymienili parę uprzejmości - o Paryżu i pogodzie. Nie padły żadne zbędne słowa, w rodzaju "jesteś skończony, Worth", bo też i paść nie mogły.

Na terenie Paryża amerykańska jurysdykcja nie działała i słynny detektyw mógł co najwyżej grać na nerwach swoją obecnością. Pinkerton dopił drinka i wyszedł, pozostawiając aurę niepokoju. Wkrótce potem francuska policja zrobiła nalot na lokal. Nic nie znaleziono, ale odtąd wizyty Sureté powtarzały się z natrętną regularnością. Stało się jasne, że dni świetności American Baru dobiegają końca. Worth i Bullardowie podjęli decyzję o zamknięciu interesu. Zanim jednak to nastąpiło, na pożegnanie, we własnym kasynie Adam okradł handlarza diamentów.

Będący w Paryżu przejazdem jubiler, zasiadając do ruletki, bardzo nierozsądnie zostawił bagaż z cenną zawartością na podłodze. Gdy Worth zagadywał hazardzistę, wypisując mu czek, Mały Joe Elliott wczołgał się pod stół i podmienił torbę. Wkrótce gość odkrył brak kamieni, zaczął lamentować, a wtedy zmartwiony Worth osobiście wezwał żandarmów i bijąc się w piersi prosił, by przeszukali pomieszczenia. Ci oczywiście nic nie znaleźli, rwący włosy z głowy handlarz odjechał, a brylanty za 30 tysięcy funtów wydobyto z dna beczki z piwem, gdzie sobie spokojnie leżały.

Po sutej popijawie w zaprzyjaźnionym gronie American Bar ostatecznie zamknięto. Bullard wyjechał przygotować grunt pod przeprowadzkę, Adam i Kitty zostali jeszcze chwilę, by dopilnować pakowania. Celem podróży tym razem był Londyn.

Pan niewidzialna ręka

W przeciwieństwie do kolorowego, nieco zabałaganionego Paryża, wiktoriański Londyn był solidnym miejscem dla solidnych ludzi. Również dla zawodowych złodziei. Spoglądając z okna powozu na równe rzędy kamienic, zieleń Kensington Gardens, ławice cylindrów i meloników przepływające chodnikiem w stronę City, krzykliwe przekupki z koszami bułeczek, Adam Worth doszedł do nieoczekiwanego wniosku, że podoba mu się to szare miasto z jego wilgocią i wiecznym smogiem. Korzystając z faktu, że w Scotland Yardzie miał jeszcze czystą kartotekę, postanowił się tu urządzić na dłużej. W Paryżu przywykł do życia na wysokiej stopie, w Anglii nie zamierzał obniżać poziomu. Za pieniądze z bostońskiego skoku (trochę ich jeszcze zostało, American Bar też przynosił pewne dochody) wynajął dla siebie i Bullardów rezydencję West Lodge na przedmieściach w Clapham Common, zajmowaną wcześniej przez członka parlamentu. Okazały dwupiętrowy budynek z czerwonej cegły zapełnił drogimi meblami, dobrym malarstwem, rzadkimi książkami, czyli wszystkim, czego potrzebuje szanujący się dżentelmen.

Szczęścia dopełniały prywatny kort tenisowy, galeria strzelecka i tor do kręgli. Na potrzeby biznesowe wynajął ponadto Worth apartament w Mayfair, najbardziej snobistycznej dzielnicy Londynu - przy Picadilly 198. Lokalizację tę wybrał nie bez powodu. Po pierwsze, jako włamywacz i złodziej towarów luksusowych w Mayfair miał blisko do pracy. Po drugie, w przypadku jakichś niepowodzeń, policji nie przyszłoby raczej do głowy tropić go w arystokratycznej okolicy. Zresztą Napoleon zbrodni nie zamierzał zbyt często sam ryzykować. Kryminalny półświatek Londynu zaludniony był przez rozmaite uzdolnione indywidua, było tu też sporo jego znajomych, którzy uciekając przed wyrokami w Stanach, schronili się w Europie. Brakowało za to kogoś, kto zbudowałby strukturę na wzór przedsiębiorstwa Mamy Mandelbaum.

"Kto używa rozumu, nie musi używać siły"j

Worth zaczął tworzyć taką siatkę. Poprzez sprawdzonych współpracowników znanych jeszcze z paryskich czasów wybierał godnych zaufania przestępców płci obojga i zlecał im konkretną robotę oraz dobór ekipy. Jedyną surową zasadą był zakaz używania przemocy: "Kto używa rozumu, nie musi używać siły", kładł Adam do głowy swoim podkomendnym. Układ działał na zasadzie piramidy. Poszczególni jej przedstawiciele wiedzieli tylko, że rozkaz przyszedł "z góry" i przekazywali go dalej. Cel i plan działania każdorazowo obmyślał Worth.

A że cele były interesujące - rezydencje bogatych, pociągi, urzędy pocztowe, pracownie jubilerskie, no i banki - a praca dobrze płatna, nikt nie zaprzątał sobie głowy, co za tajemniczy człowiek siedział na górze. W dodatku w razie wpadki złapany na gorącym uczynku złodziej czy złodziejka nie mieli zbyt wiele do powiedzenia na przesłuchaniu, co było niewątpliwą zaletą.

System działał aż miło. Według raportu Pinkertona opublikowanego wiele lat później, siatka Wortha szybko przekroczyła granice Anglii i swoimi mackami objęła całą Europę.

Różnorodność jego pomysłów budziła zdumienie: fałszowanie czeków, wyłudzenia, oszustwa, doliniarstwo, włamania do wszelkich możliwych placówek, rabowanie sejfów, kradzieże diamentów, napady na banki i rozboje na drogach. W późnych latach 70. i 80. XIX wieku jeden głośny rabunek następował po drugim. O większość z nich podejrzewano mistrza, lecz nikt nie potrafił mu niczego udowodnić.

Jak ujął to T. S. Elliot w wierszu o kocim złoczyńcy:

Ma zawsze w zanadrzu alibi w kilku wersjach i wszystkie pamięta: Kiedykolwiek wydarzy się zbrodnia,nigdy NIE MA tam Maksa Absenta.

Podobnie lew salonowy Worth doprowadzał do rozpaczy pracowników Scotland Yardu. W końcu jeden z oficerów, niejaki John Shore za punkt honoru przyjął ujęcie dżentelmena-włamywacza, ale... czy mu się to udało, opowiemy w następnej części.

Natalia Karnecka-Michalak

* T.S.Eliot, Maks Absent, Kot-Tajemnica, tłum. S. Barańczak, Wyd. Literackie, 1995.

Śledztwo
Dowiedz się więcej na temat: złodziej
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy