"Ogień sprawiedliwości". Jak wyglądałaby wojna pomiędzy Aliantami?

Polska kawaleria powietrzna w alternatywnych latach 60 /INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama

Minęło prawie dwadzieścia lat od wydarzeń znanych z serii "Czerwona ofensywa" i wojny Sowietów z aliantami, dwadzieścia lat odkąd dowodzone przez Andersa Wojsko Polskie i zbuntowane przeciw Sowietom oddziały ludowe z wielkim wysiłkiem wywalczyły wolność dla swojego państwa. Polska objęta planem Marshalla rozkwita kulturowo i gospodarczo.

Piotr Langenfeld to dziennikarz i pisarz, który współpracował z pismami "Militaria XX wieku", "Armia", "Broń i amunicja", a także z portalem Wirtualna Polska. Dwukrotnie przebywał w Afganistanie z US Army jako korespondent wojenny przydzielony do 25 Dywizji Piechoty i 10 Dywizji Górskiej w prowincjach Chost i Logar. Jest autorem serii "Czerwona Ofensywa", powieści sensacyjnych "Widowisko" czy "Wojna Oszukanych". Ostatnio ukazała się najnowsza jego powieść "Ogień sprawiedliwości".

Minęło prawie dwadzieścia lat od wydarzeń znanych z serii "Czerwona ofensywa"  i wojny Sowietów z aliantami, dwadzieścia lat odkąd dowodzone przez Andersa Wojsko Polskie i zbuntowane przeciw Sowietom oddziały ludowe z wielkim wysiłkiem wywalczyły wolność dla swojego państwa. Polska objęta planem Marshalla rozkwita kulturowo i gospodarczo.

Reklama

Alianci ogłosili zwycięstwo w konflikcie ze Związkiem Sowieckim, który złamał sojusze w czerwcu 1945 roku. Polska zrzuciła ostatecznie jarzmo sowieckiej okupacji. Sowieckie armie w środkowej Europie zostały pokonane zmuszone do odwrotu lub kapitulacji. Jednak  koszt tego sukcesu był ogromny, wymusił wysiłek całego skrwawionego polskiego narodu. Alianci pozostawili RP i nie zdecydowali się na ostateczny cios.

Rzeczpospolita uzyskała tereny na zachodzie i północy, jednak straciła o wielkie tereny na wschodzie. Wojsko Polskie nie było wstanie samodzielnie kontynuować wojny. Brak rozstrzygnięcia, sprawił że niebezpieczeństwo nie minęło, a tylko zostało odsunięte w czasie.

Związek Sowiecki pomimo ogromnych strat ludzkich i materialnych przetrwał i po pokonaniu butów i powstań głodowych, zaczął odzyskiwać siłę. Z coraz większą siłą roznieca płomień rewolucji w różnych miejscach globu. Zaś w nowej Europie, w zupełnie innym od znanego nam układu sił na starym kontynencie,  szykują się zmiany. Spiski mają doprowadzić do zmiany satus quo i zmazać wynik poprzedniej wojny.

Jak miałaby wyglądać ta wojna? Poniżej fragment książki:

Mazury, Polska | 15 marca 1964 roku

Szybkie dudnienie dochodzące znad głowy wypełniło wnętrze maszyny. Nie przeszkadzało jednak. Tu ciągle wszystko było nowe, fascynujące i dawało wiele frajdy. Żaden hałas nie stanowił problemu. Porucznik Karpacki widział te maszyny, nawet dane było mu się przelecieć za zgodą sojuszników. Krótko, wolno i wysoko, ale i tak podzielał zdanie pilotów i kapitana Goldmana. To był narowisty koń, król przestworzy.

Smuklejszy i zwinniejszy niż nieco starsze przysadziste konstrukcje Bella czy Sikorskiego, a tym bardziej polskie wiropłaty, powolne i ciasne. Do tego Iroquois albo Huey - nazywany czasem w Polsce latającym Indianinem albo bardziej fonetycznie, ze względu na nazwę fabryczną: "chujkiem" - nie potrzebował wiele miejsca, by lądować. Pierwszy klucz czterech maszyn, jakie były na wyposażeniu Piętnastej Eskadry Specjalnej Wojsk Lądowych, ciął niebo nad zielonymi połaciami lasów dawnych Prus.

W każdej maszynie prócz załogi rozsiadło się czterech ludzi oddziału Kedyw. Wysmarowani farbami kamuflującymi, w maskujących mundurach, objuczeni amunicją do swoich karabinków i pistoletów maszynowych, z polową radiostacją i zapasem baterii, lecieli na miejsce akcji. Karpackiemu po kilku dniach nieomal pełnoprawnego uczestnictwa w oddziale i zabawy zwanej szkoleniem areomobilnym uczyniono zaszczyt, oddając w dowodzenie sekcję bojową. Z pozoru nic wielkiego. On, Zenek Warten, Sławek Chodzlik i Wincenty Rogacki. Czteroosobowa grupa zwiadowcza. Na tym to polegało. Nieduże grupy, uzbrojone i zaopatrzone w żywność i łączność, których celem było przenikanie daleko na tyły wroga.

Alarmu w jednostce nie odwołano, co po pierwszej fazie entuzjazmu i wyczekiwaniu w napięciu na ten jeden najważniejszy rozkaz przeszło w znużenie i zmęczenie, sprawy dla Bartka w nowym przydziale zupełnie zwyczajne. Zamachy i niepokoje skończyły się tak prędko, jak się zaczęły, co dziwiło wiele osób, ale napięcie nie opadało. Kedyw trzymany był na biegu, szykując się na różne warianty, co dało asumpt do docierania drużyn w szalonym tempie.

Bartek Karpacki zerkał przez okno w dół, ku ziemi, i żałował, że na tej wysokości, przy tej pogodzie nie można latać z otwartymi drzwiami. Tak jak spróbował w Korei. Wtedy frajda była największa, choć i teraz bawił się jak w lunaparku. Ilu ludzi miało szansę korzystać z takich maszyn, tak naprawdę ciągle nowych, o niedookreślonych możliwościach?

Czuł się szczęściarzem i nawet zapomniał, że produkt Bella miał zadanie główne, dostarczyć go jak najbliżej nieprzyjaciela, wspierać ogniem i zabierać pokaleczonych żołnierzy. W tej szczególnej chwili, lotu z Warszawy na północ, zapomniał, że czeka go wielokilometrowy patrol, wykonanie zadania, zameldowanie dowództwu i odbój, znów po cichu i niezauważenie.

Technik siedzący w swojej wnęce poprawił sterczący z hełmofonu mikrofon.

- Rozumiem - powiedział. - Małe smyki idą narozrabiać. - Złapał porucznika za łokieć i wskazał wszystkim w przeciwległe okno.

Przysunąwszy się do pleksi, Bartłomiej dojrzał trzy nadlatujące punkty. Mniejsi bracia ich helikoptera pędzili ku ziemi, kolejno opadając. Po bokach lśniły nowością sprzężone karabiny maszynowe, z taśmami w osłonach wychodzącymi z kadłuba. Pod nimi na pylonach zawisły długie tuby wyrzutni rakiet. Jakby tego było mało, załoga miała dwa karabiny maszynowe, a na dziobie dziwaczną kulkę ze sterczącą lufą, kopułkę granatnika automatycznego kalibru czterdzie­ści milimetrów. Szybkostrzelne, zabójczo skuteczne urządzenie.

- Nieźle, cholera, nieźle. - Karpacki uśmiechnął się i pokiwał głową z uznaniem.

Mechanik pokazał uniesiony kciuk i też się uśmiechnął, dumny, jakby maszyna wsparcia ogniowego była jego własnością. Śmigłowce osłony spadły nad las, przekręcając się z prawej na lewą, jakby piloci szukali zagrożeń. Przeleciały nisko ponad wierzchołkami i otoczyły szerokim łukiem długą, wąską polanę.

- Pół minuty! - wykrzyczał pilot, obracając głowę do ładowni. Dał znak strzelcowi i zaraz rozsunięto drzwi. Zrobiło się głośniej i o wiele zimniej, kiedy lodowaty wicher omiótł wnętrze.

Bartek pokiwał na każdego ze swoich, upewniając się, że są gotowi, odpiął pas, przycisnął mocniej broń. Maszyna schodziła po skosie, odłączając się od reszty klucza, który miał inne zadania i lądowiska. Taka metoda lądowania była według pilotów i metod szkolenia szybsza i bezpieczniejsza. Załoganci przytulili się do karabinów maszynowych KPL FN i zaczęli, jak ich szkolono, szukać celów.

Bartek patrzył tylko, jak widok ziemi nabiera szczegółów, i modlił się w duchu, żeby pilot nie przeszarżował i zdołał wyhamować, bo lotnicy lubili straszyć załogi. I żeby prędko wyskoczyć, bo pobyt śmigłowca na ziemi był ograniczony do sekund.

Wstrząsnęło konstrukcją i łoskot łopat zrobił się wyraźniejszy.

- Naprzód! - krzyknął porucznik, choć głos ledwo przebił się przez hałas.

Daleki sus i zaraz był na wilgotnej ziemi. Padł, przyciskając kolbę do ramienia. Zenek był obok. Kątem oka dostrzegł, jak dwa śmigłowce przewalają się pędem nad polaną, prawie idealnie nad jego maszyną, i znikają za drzewami. Dmuchnęło, kiedy wirnik nabrał obrotów, unosząc gałęzie i drobne kamyki. Silnik zadudnił, wydając coś na kształt pisku, i Huey poderwał płozy z ziemi. Sunął do przodu z lekko pochylonym dziobem, aż wreszcie pilot podciągnął i maszyna wzbiła się wyżej przed samą ścianą drzew.

Bartek spojrzał za siebie. Pozostała dwójka leżała tam, gdzie powinna. Łoskot śmigłowców oddalał się gdzieś w górze, a tu wszystko cichło. Karpacki omiótł wyrobionym spojrzeniem zwiadowcy krzaki i lizjerę lasu. Doskonale wiedział, że nie wolno mu zwlekać i myśleć zbyt długo. Śmigłowce robiły hałas i przyciągały uwagę, a jego zadaniem było zniknąć, tak jak parę miesięcy temu pokazywali mu nauczyciele. Zapamiętał te godziny w lasach i odległości pokonywane nocą, mierzone tylko w setkach metrów, za to zupełnie bezszelestnie. Uniósł rękę i machnął, dając reszcie znak, by odskakiwała w las przed dowódcą.

INTERIA.PL/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy