DAWNE POLAKÓW URLOPY

Dziecięce wakacje w latach 90. Baza i trzepak to podstawa

Wakacje w latach 90. XX wieku. Dla mnie oznacza to czasy dzieciństwa. Gdy przenoszę się myślami w tamten czas, niemal czuję na skórze lepkie, wręcz wibrujące, sierpniowe powietrze i dreszcze podekscytowania. Zero zmartwień, nie było przecież szkoły czy zajęć dodatkowych, z potrzeb do zaspokojenia zostało tylko kupienie gum kulek i zjedzenie pudrowego zegarka, którego nosiłam już cały dzień na ręce. Zapraszam was na bardzo nostalgiczną podróż, pełną małych uciech, wielkich pasji i (to akurat tylko w naszej wyobraźni) nieskończonych możliwości.

Gdy niemal od świtu do zmierzchu przebywało się na dworze z rówieśnikami z bloku, a kieszonkowe trzymało co najwyżej w śwince skarbonce, trzeba było skądś wytrzasnąć pieniądze. Mało kto miał wtedy telefon (co pozostaje faktem absolutnie neutralnym), ale przecież każdy miał opracowaną inną, niezawodną formę komunikacji. Niezależnie od tego, czy ktoś ledwo potrafił wiązać sznurówki, czy z prędkością raczej zbyt wielką jeździł na rowerze - wszyscy jak jeden mąż udawali się na tył bloku (ani przez moment nie przechodziło przecież przez głowę, aby przyjść do domu) i krzyczeli, ile sił w młodych płucach: "BAAAAAABCIAAAAAAA!" - tu oczywiście należy podmienić członka rodziny w zależności od potrzeb.

Reklama

Mam wrażenie, że u mnie najczęściej był to jednak dziadek, ale nawet jeśli nie, to jestem przekonana, że był pomysłodawcą windy. Windy nie byle jakiej i nazwanej tak tylko z powodu bardzo dalekiego podobieństwa do tejże. Na sznurku, do którego było przywiązane wiaderko, dziadek opuszczał powoli przedmiot, jaki aktualnie był mi niezbędny do życia (w tym wypadku: pieniądze na gumy kulki). Była też druga opcja, a było nią zrzucenie danej rzeczy w obciążonym czymś woreczku (chyba że były to monety, wtedy trzeba było tylko uważać na głowę).

Idziemy do bazy!

Kiedy już kwestie zakupowe zostały rozwiązane, pozostawało wrócić do zabawy... a właściwie bazy, bo przecież każda ekipa miała taką na osiedlu i nikt nie chciał nawet przez sekundę pomyśleć o tym, że coś może być "na niby", zwłaszcza gdy w grę wchodziły potyczki na patyki.

Umiesz grać w gumę?

Gdy dopadało zmęczenie od biegania, przychodziła pora na skakanie. Teraz muszę się porządnie zastanowić, jak opisać granie "w gumę"

Dwie osoby stawały w odległości niecałego metra od siebie, na nogach zahaczały gumę, a trzecia osoba, znajdująca się pomiędzy nimi, skakała w taki sposób, aby guma układała się według... no właśnie, czego? Nie mam pojęcia, skąd wiedzieliśmy, jak mamy to robić, a jednak niemal każdy znał gumową sekwencję ruchów i skakał w pocie czoła, aż mrowiło w całych nogach, a w tle słychać było wołanie rodziców, którzy z jakiegoś zupełnie niezrozumiałego dla nas powodu twierdzili, że skoro się ściemnia, to trzeba przerwać osiedlowy turniej i udać się do domu na kolację.

Widzimy się na trzepaku!

Nie sposób też nie wspomnieć o narzędziu postawionym na osiedlu w bardzo konkretnym celu - do trzepania dywanów. Trzepak był miejscem spotkań, na którym właściwie wisząc albo odstawiając inne akrobacje, rozmawiało się o tym, kto jakie ma tazosy albo kolorowe karteczki z bohaterami z bajek na wymianę. Osiedlowy handel kwitł, słychać było charakterystyczne obijanie się plastiku, a segregatory niemal się nie domykały. Nikomu ani przez myśl nie przeszło, żeby pod koniec dnia przejmować się nowymi siniakami na kolanach, które zbierało się z równie wielką, dziecięcą pasją.

Czy moje tamagotchi jeszcze żyje?!

To wszystko nie oznacza jednak, że wakacje spędzaliśmy wyłącznie na dworze, pozbawieni elektronicznych gadżetów, co to, to nie.

Spocone i pewnie trochę brudne dziecięce dłonie z zachwytem łapały za małe, kolorowe, plastikowe jajo, by sprawdzić, czy zwierzątko Tamagotchi jeszcze żyje. Trzeba nakarmić i posprzątać elektronicznemu przyjacielowi, klikając w maleńkie guziczki - był to przecież zalążek sprawdzianu dorosłości. A jeśli się go nie zdało, to z tyłu był taki mały przycisk z magiczną funkcją...

Nie każdy jednak chciał zajmować się zwierzakiem, niektórych ciągnęło zdecydowanie bardziej w kierunku gier. Kiedy za oknem ciężkie chmury zwiastowały gwałtowne burze, a rodzice nie chcieli pozwolić na kolejne godziny szaleństwa na dworze, bo przecież domu nie traktuje się jak hotel, w ręce mogła nam wpaść wypasiona (jak na tamte czasy) konsola elektroniczna. Ale nie taka od Nintendo, przynajmniej w moim otoczeniu mało kogo było stać na tego rodzaju sprzęt, była to... Brick Game, z takim Tetrisem dla ubogich, no co się będziemy czarować (chociaż wtedy wydawało się, że trzymamy w rękach urządzenie tak cenne, jak obecnie najnowsze PlayStation). Podłużna obudowa z najbardziej plastikowego plastiku z charakterystycznym wybrzuszeniem na środku oraz zbiorem przycisków różnej wielkości w dolnej części urządzenia. Ileż godzin z namiętnością i niemal bez mrugania układało się kolejne, spadające coraz szybciej elementy.

Pakuj walizkę na kolonie

Kiedy już wszystkie bazy zostały zniszczone, Tamagotchi dokonało żywota, a najlepsi osiedlowi kumple pojechali do dziadków na wieś, przychodziły trudne chwile. Istniało jednak na to rozwiązanie.

Pamiętacie kolonie? Palący zdecydowanie zbyt dużo autokar z dusznym, rozgrzanym powietrzem wewnątrz, przewoził grupy ledwo wystających nad fotelami dzieciaków. A ileż w nas było wtedy nadziei na godziny zabawy, na przygodę - to już nie było kreślenie map patykiem na piasku, to była prawdziwa wyprawa!

Wakacje w latach 90. XX wieku to były też wiśnie, zerwane prosto z drzewa, strzelanie jarzębiną w kolegów i koleżanki i wiele, uwierzcie mi, wiele innych, ale to może historia na inną okazję...

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: wakacje | dzieci
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama