Chory na zabijanie

Charles Whitman, 25-letni były student i żołnierz, najpierw z zimną krwią zabił matkę i żonę, a potem z tarasu widokowego zastrzelił lub ranił prawie pięćdziesiąt osób.

Charles Whitman urodził się 24 lipca 1941 roku.Pochodził z przywiązanej do tradycji katolickiej rodziny. Jego ojciec - Charles Whitman senior - prowadził własny, dobrze prosperujący interes. Na jednym ze starych zdjęć w albumie widać kilkunastoletniego Charliego w towarzystwie rodziców i dwóch braci. Wszyscy są uśmiechnięci, elegancko ubrani i wyglądają jak wycięci z katalogu reklamującego ekskluzywny sklep z ciuchami. Niczego im nie brakowało.

Niesamowicie celne oko

Jednak życie Whitmanów wcale nie było usłane różami. Ojciec, surowy, ciężko pracujący mężczyzna, żądał od pozostałych domowników posłuszeństwa. Kiedy tracił cierpliwość, a zdarzało mu się to nad wyraz często, bez skrupułów sięgał po pasek, którym okładał zarówno dzieci, jak i żonę. Żywił wielkie nadzieje związane z wszechstronnie uzdolnionym, ponadprzeciętnie inteligentnym Charlesem.

Reklama

Ale choć jego oczko w głowie starało się w szkole i poza nią (chłopiec był ministrantem, należał do skautów, uczył się gry na pianinie), nie potrafiło zaimponować wymagającemu ojcu. Charlie rzadko słyszał od niego pochwałę. Kiedy natomiast coś mu się nie udawało, natychmiast spotykała go kara. Ojciec z synem mieli tylko jedną wspólną pasję: Whitman senior uwielbiał broń palną i zdołał zarazić nią Charlesa. Jeżeli w ogóle wyrażał się z dumą o swym potomku, to właśnie w kontekście jego strzeleckich umiejętności. Chłopiec miał niesamowicie celne oko. W trakcie polowań, na które wyruszał z ojcem, trafiał w każdy, najmniejszy nawet obiekt.

Chwile wzajemnego zrozumienia rodzica i dziecka zdarzały się jednak niezwykle rzadko. Częściej dochodziło do takich sytuacji, jak ta z czerwca 1959 roku, kiedy pijany senior skatował Charlesa i wrzucił go do położonego przy domu basenu. Chłopak cudem uszedł z życiem.

Frustrat w armii

Receptą na narastający konflikt z tyranem miało być wstąpienie Charliego do armii. Dyscyplina wojskowa okazała się znacznie bardziej znośna niż rygor panujący w jego domu. Służbę w piechocie morskiej rozpoczął w połowie 1959 roku. Był pracowity i posłuszny. Wskazywano go jako przykład innym rekrutom. Na dodatek Charles rewelacyjnie strzelał, zwłaszcza do ruchomych celów. Dobrą opinią wśród przełożonych szybko zapracował na wyróżnienie - armia zaoferowała mu stypendium dla przyszłych oficerów.

Chłopak miał wrócić z Kuby, gdzie stacjonowała jego jednostka, do Stanów Zjednoczonych i rozpocząć studia w Austin na uniwersytecie stanowym Teksasu (University of Texas). Charles długo się nie zastanawiał. Stypendium stanowiło dla niego przepustkę do wolności, przede wszystkim uniezależniłby się finansowo od znienawidzonego ojca. Gdy trafił na uczelnię, jego zachowanie stopniowo zaczęło się zmieniać, niestety na gorsze.

Pozbawiony nadzoru i dyscypliny, do której przywykł od wczesnego dzieciństwa, Whitman - wcześniej wzór do naśladowania - stał się gwałtowny, a nawet agresywny, raz po raz pakował się w tarapaty, jego wyniki w nauce pozostawiały wiele do życzenia. Wydawało się, że wszystko wróci do normy, kiedy Charles poznał i poślubił Kathy Leissner. Ale po krótkim czasie względnego wyciszenia niespokojna natura młodego mężczyzny znowu dała o sobie znać. Dowódcy nie kryli rozczarowania jego postawą i w 1963 roku odebrali mu stypendium.

Coraz bardziej przypominał ojca

Whitman wrócił do czynnej służby. Nie był już tym samym wzorowym żołnierzem, tylko skłonnym do bójek porywczym frustratem, coraz gorzej radzącym sobie z własnym temperamentem. Kiedy przyłapano go na uprawianiu hazardu i posiadaniu własnej broni (co było niedozwolone na terenie jednostki), trwająca kilka lat przygoda z wojskiem dobiegła końca. W 1964 roku Charlesowi oficjalnie podziękowano za pięcioletnią służbę i zwolniono go z armii. 25-letni Whitman wrócił do Austin.

Zamiast przemyśleć dotychczasowe życie i spróbować rozpocząć je od nowa, ciągle pakował się w coraz to nowe tarapaty. Chociaż gardził ojcem za znęcanie się nad matką i synami, sam często kończył kłótnie z żoną argumentem w postaci zaciśniętej pięści. Sięgał też po leki, zarówno uspokajające, jak i stymulujące, które znacząco wpływały na nękające go huśtawki nastrojów.

Ujmujący, uśmiechnięty od ucha do ucha młody mężczyzna w jednej chwili potrafił zmienić się w agresywnego, szukającego zaczepki osiłka. Narastająca frustracja Whitmana wynikała między innymi z wewnętrznego rozdarcia i presji, pod jaką znajdował się od dzieciństwa. Z jednej strony chciał być kochającym synem, a gdy dorósł - mężem, z drugiej cierpiał z powodu niespełnionych ambicji. Nienawidził siebie za to, że coraz bardziej przypomina ojca, którym gardził. Nigdy mu nie wybaczył tego, w jaki sposób traktował matkę.

Tłumiona przez większość czasu agresja

Nie najlepszą kondycję psychiczną młodego Whitmana pogorszyła jeszcze wiadomość o rozstaniu się rodziców. Po latach bicia i upokorzeń matka Charlesa w końcu zdecydowała się opuścić męża i przeprowadzić do Austin, gdzie częściej mogła widywać syna. Początek 1966 roku był najgorszym okresem w życiu Charlesa Whitmana. Borykał się nie tylko z problemami rodzinnymi, ale także z coraz częstszymi nagłymi napadami agresji, wywoływanymi przez - jak sam mówił - natłok niekontrolowanych myśli.

Mężczyzna już wcześniej bywał brutalny wobec swej żony. Z czasem zaczął odczuwać narastającą i niczym nieuzasadnioną nienawiść do zupełnie obcych mu osób. Dostrzegając pogarszający się stan męża, Kathy namówiła Charlesa na wizytę u specjalisty. Whitman posłuchał jej rady i pod koniec marca 1966 roku po jawił się w gabinecie doktora Maurice’a Heatly’ego. Podczas dwugodzinnego spotkania zdołał podzielić się z lekarzem swoimi obawami związanymi z niepokojącymi stanami emocjonalnymi, gdy odczuwał napady niepohamowanego gniewu.

Wyznał też Heatly’emu, że zdarzyło mu się uderzyć żonę, i obawia się momentu, kiedy tłumiona przez większość czasu agresja w końcu wybuchnie z ogromną siłą. Kilka miesięcy później "Time" cytował słowa, jakie padły wówczas w gabinecie. 

Przelewanie wściekłych wizji na papier

Myślałem o tym, żeby wejść na wieżę uniwersytecką ze strzelbą myśliwską i zacząć strzelać do ludzi - miał powiedzieć Whitman. Heatly tłumaczył potem, że deklaracji mężczyzny, przyznającego się do makabrycznych fantazji, nie potraktował poważnie, bo wysoka, górująca nad całym Austin wieża University of Texas od momentu powstania w drugiej połowie lat 30. pobudzała wyobraźnię zbuntowanych lub zwyczajnie zagubionych młodych ludzi.

Lecz Charles Whitman nie był jednym z wielu niegroźnych, rozczarowanych dorosłym życiem frustratów. Kiełkująca w jego głowie idea masowego mordu z dnia na dzień stawała się coraz bardziej natrętna i nabierała coraz konkretniejszych kształtów. Whitman nie skorzystał z propozycji Heatly’ego, który zaproponował mu kolejną wizytę.

Coraz szczelniej zamykał się w sobie, powierzając tajemnicę dręczących go myśli nie lekarzowi, a dziennikowi, którego prowadzenie rozpoczął jeszcze w wojsku. Jedynie przelewanie wściekłych wizji na papier zapewniało mu chwile spokoju - coraz rzadsze...

"Jeżeli Bóg istnieje, pozwólcie mu ocenić moje czyny"

Mimo targających nim sprzecznych uczuć Charles Whitman wciąż potrafił wykazać się opanowaniem. 31 lipca wybrał się na przedostatnie w życiu zakupy. Zachowywał się spokojnie, w jednym z miejscowych sklepów nabył nóż i lornetkę, w innym kilka konserw i wodę. Po powrocie do domu zapakował zakupione rzeczy do podręcznej skrzynki, w której wcześniej schował kilka sztuk broni palnej. Potem, jak gdyby nigdy nic, odebrał żonę z pracy. Tego samego dnia późnym wieczorem Whitman zjawił się u mieszkającej w okolicy matki.

Kobieta była nieco zdziwiona odwiedzinami o tej porze. Kiedy otworzyła mu drzwi i witała go w przedpokoju, mężczyzna rzucił się na nią i powalił na ziemię. Gdy padała, mocno uderzyła głową o podłogę i znieruchomiała. Charles, upewniwszy się, że matka nie żyje, zostawił przy jej ciele wiadomość i wyszedł z mieszkania. Właśnie odebrałem życie swojej matce. "Jest  mi z tego powodu bardzo smutno" - napisał na kartce. - "Czuję jednak, że jeżeli niebiosa istnieją, ona już w nich jest".

"A jeżeli życia po życiu nie ma, uwolniłem ją od cierpienia, jakiego doświadczała na ziemi. W dalszej części listu Whitman obrazowo opisywał swoją nienawiść i pogardę do ojca, który przez długie lata katował swoją żonę. Jest mi niezmiernie przykro, że potrafiłem dostrzec tylko jeden sposób, by ulżyć jej cierpieniu, ale naprawdę wydawał mi się najlepszy. Niech nikt nie wątpi w to, że kochałem tę kobietę całym swoim sercem. Jeżeli Bóg istnieje, pozwólcie mu ocenić moje czyny i stosownie je osądzić". 

Wyprawa na polowanie

Po powrocie do domu Charles zastał w łóżku śpiącą Kathy. Po cichu podszedł do żony  i, starając się jej nie obudzić, wyciągnął nóż. Potem zadał nieświadomej zagrożenia kobiecie kilka ciosów. Nie miała żadnych szans na przeżycie. Whitman usiadł przy stole, by dokończyć pożegnalny list, który zaczął pisać jeszcze przed zamordowaniem matki i żony. Zanotował w nim: Nie jestem w stanie zrozumieć samego siebie. Powinienem być zwyczajnym, rozsądnym i inteligentnym młodym człowiekiem.

Tymczasem ostatnio (nie potrafię przypomnieć sobie, kiedy wszystko się zaczęło) regularnie padam ofiarą dziwnych, irracjonalnych myśli... W obszernej notatce Charles opisywał swoje stany lękowe i wyrażał obawę o własne zdrowie psychiczne - i fizyczne. Pogodzony z nieuchronnie zbliżającym się końcem prosił, by po jego śmierci dokonano autopsji zwłok. Podejrzewał, że na jego pogarszający się stan - w tym coraz  częstsze bóle głowy - miała wpływ jakaś fizyczna, niezdiagnozowana wcześniej dolegliwość. W dalszej części listu zawarł szereg zapewnień o gorącym uczuciu do żony, podobnych do tych, jakie znalazły się w wiadomości pozostawionej przy zwłokach matki.

"Bardzo ją kocham" - pisał. "Była dla mnie żoną tak dobrą, jak tylko mężczyzna może sobie wymarzyć. Nie potrafię racjonalnie wytłumaczyć swojego postępowania. Nie wiem, czy to mój egoizm, czy może obawa o to, że Kathy musiałaby zmierzyć się ze wstydem, jakiego na pewno przysporzyłbym jej swoim zachowaniem. Nie warto dalej żyć na tym świecie. Jestem przygotowany na śmierć i nie chcę, by moja żona znosiła wszystkie cierpienia sama. Cały czas zachowując spokój, Whitman zadbał o to, by pracodawcy jego matki i żony nie zaniepokoili się ich niespodziewaną absencją. Rankiem poinformował telefonicznie każdego z nich o rzekomej niedyspozycji obu kobiet. Pozbawiwszy życia dwie najbliższe sobie osoby, mężczyzna nie miał już nic do stracenia. Raz jeszcze, jak niegdyś z ojcem, wyruszył na łowy". Tym razem zwierzyną był człowiek...

Głowa zmasakrowana silnymi uderzeniami napastnika

Charles Whitman nie spieszył się. W dniu masakry, 1 sierpnia 1966 roku, wyszedł z mieszkania dopiero około godziny jedenastej. Wcześniej podjechał jeszcze do jednego z miejscowych sklepów z bronią, najwyraźniej uznając, że arsenał, jaki zgromadził (m.in. dwie strzelby, rewolwer, pistolet, maczeta i bojowy wojskowy nóż), nie był wystarczający.

Dokupił jeszcze jedną sztukę, strzelbę typu shotgun, oraz kilkaset pocisków. Dysponując tak morderczym ekwipunkiem oraz zapasami jedzenia i picia, musiał wynająć wózek towarowy, by wszystko przetransportować z domu na teren kampusu. Nie wzbudzał podejrzeń. Niektórzy znali go z widzenia, inni zapewne uważali, że jest jednym z pracujących na terenie uczelni techników lub konserwatorów. Niezatrzymany przez nikogo, bez najmniejszych przeszkód dotarł do wysokiej na niemal sto metrów uniwersyteckiej wieży, jednej z najchętniej odwiedzanych przez turystów budowli w Austin.

Rozglądnął się wokół i, nie widząc nikogo, wkroczył do środka, po czym wszedł do  windy, popychając wózek z bronią. Odcinek od 27. piętra do tarasu na szczycie wieży Whitman musiał przebyć schodami, taszcząc swój arsenał. To wtedy nieopodal wejścia na balkon widokowy natknął się na pięćdziesięcioletnią Ednę Townsley, pracowniczkę uczelni. Nie zastanawiając się ani chwili, mężczyzna rzucił się na nią. Kobieta po krótkiej szamotaninie padła na ziemię z głową zmasakrowaną silnymi uderzeniami napastnika.

Nikt nie widział snajpera

Parę minut później z tarasu wyszło dwoje turystów. Whitman zdążył ukryć ciało Townsley, więc nie wzbudził podejrzeń pary nastolatków, którzy spokojnie go minęli i - nieświadomi tragedii, jaka właśnie się tu rozegrała - zjechali na dół windą. Kolejni turyści, wchodzący po schodach, nie mieli tyle szczęścia. Whitman natychmiast otworzył do nich ogień, trafiając czworo ludzi. Dwoje zginęło na miejscu.

Pozostali, ranni, czekali na nadejście pomocy. Nie zważając na krzyki uciekających w popłochu, przerażonych osób, Whitman dokończył barykadowanie drzwi na taras widokowy. Potem ruszył na sam szczyt wieży. Na okrągłym balkonie, zapewniającym doskonałą widoczność na teren uniwersytetu i okolicę, rozłożył broń - pistolety, strzelby i noże - tak by w zależności od potrzeby mógł ją w każdej chwili zmienić. Uznawszy, że wszystko jest gotowe, zajął wygodną strzelecką pozycję i przyłożył kolbę do ramienia...

Pierwszy strzał padł o 11.48. Nikt nie widział snajpera, ukrytego za kamiennymi murami tarasu. Z dołu, z odległości kilkuset metrów, słychać było jedynie huk, któremu towarzyszył obłoczek dymu. Na ziemię osunęła się 18-letnia Claire Wilson, kula uderzyła ją w brzuch. Dziewczyna była w ósmym miesiącu ciąży i cudem zdołała przeżyć - pocisk roztrzaskał głowę nienarodzonego dziecka. Druga kula dosięgła starszego od Wilson o rok Thomasa Eckmana, który pochylił się, aby pomóc koleżance. Zanim zrozumiał, co się z nią stało, padł martwy. 

Myśliwy zamienił się w zwierzynę

Nikt nie wiedział, dlaczego oboje upadli. Część osób na placu przed wieżą uznała, że ktoś - student lub studenci - robi sobie niewybredne żarty. Inni, nie widząc jeszcze ciał, byli przekonani, że głuchy odgłos wystrzałów to po prostu dźwięki krztuszącego się silnika jednego z przejeżdżających w pobliżu samochodów. Lecz huk wyrzucanych z lufy pocisków nie ustawał... Obszar wokół wieży o promieniu sięgającym kilkuset metrów wyglądał niczym surrealistyczny obraz, stworzony przez wyjątkowo perwersyjnego malarza.

Z jednej strony piękna słoneczna pogoda (tego dnia panował w Austin prawdziwy upał), zielone trawniki, drzewa i krzewy, z drugiej zaś - zakrwawione ciała na ścieżkach i przerażeni ludzie, próbujący desperacko ratować rannych, lub w panice szukający kryjówki przed bezlitosnym snajperem. Nikt w okolicy nie mógł czuć się bezpieczny. Wyborowy strzelec potrafił namierzyć i powalić nawet mężczyznę oddalonego od niego o prawie pół kilometra (tak właśnie zginął 29-letni elektryk Roy Schmidt).

W przeciągu dwudziestu minut, jakie minęły od pierwszego wystrzału, kule Whitmana trafiły w cel kilkadziesiąt razy. Potem snajperowi było już znacznie trudniej zająć dogodną pozycję, bo panika, jaka początkowo zapanowała na terenie kampusu, ustąpiła miejsca wściekłości i żądzy odwetu. W którymś momencie ludzie zorientowali się, że strzały padają z wieży. Przynieśli z domów broń. Wtedy role się odwróciły. Rozpoczęło się oblężenie budowli - myśliwy zamienił się w zwierzynę. Mimo ciągłego ostrzału tarasu widokowego Whitman nadal mógł czuć się w miarę bezpieczny. 

Kolejny śmiertelny strzał

Większość strzelców-amatorów nie miała żadnego zawodowego wyszkolenia. Zaś policji, która zjawiła się już na miejscu, brakowało broni o odpowiednim zasięgu. Snajper, ukrywając się za grubym murem przed niezbyt celnym ogniem z podnóża wieży, stracił może wcześniejszą swobodę wyboru kolejnej ofiary, ale bynajmniej nie znalazł się w beznadziejnej sytuacji.

Mając do dyspozycji kilkaset sztuk amunicji oraz spore zapasy żywności i wody, mógł koczować na balkonie przez długie godziny, a nawet dni, czekając na dogodny moment i od czasu do czasu oddając kolejny śmiertelny strzał. Policjanci byli zdezorientowani. Na ich oczach ugodzone kulami ofiary padały na ziemię jak rażone piorunem i nic nie wskazywało na to, by koszmar miał się szybko skończyć.

Nikt tak naprawdę nie wiedział, ilu strzelców zabarykadowało się na szczycie, ani co zamierzają. Kiedy w końcu wszyscy zdali sobie sprawę z faktu, że ranienie desperata z dołu jest praktycznie niemożliwe, kilku funkcjonariuszy - niezależnie od siebie - zdecydowało się na inne rozwiązanie.

Do środka wieży udało się wejść czterem mężczyznom. Trzech z nich - Houston McCoy, Jerry Day i Ramiro Martinez - było funkcjonariuszami miejscowej policji. Czwarty, Allen Crum, miał doświadczenie wojskowe, służył kiedyś jako pilot. Wspinając się ostrożnie po schodach, dotarli na ostatnie piętro. Kiedy w końcu pokonali zbudowaną przez Whitmana barykadę, odgradzającą ich od tarasu widokowego, McCoy i Ramirez weszli na balkon. 

Ofiary prywatnej wojny

W pewnej chwili, słysząc kroki poruszającego się na tarasie Whitmana, stojący przy wejściu Crum spanikował i wystrzelił. Huk zwrócił uwagę snajpera, dzięki czemu McCoy i Ramirez mogli zajść mordercę od tyłu. Ten, kompletnie zaskoczony, nie zdążył zareagować, kiedy mężczyźni otworzyli ogień. Zabójca został trafiony, leżał już na ziemi, gdy Ramirez wyrwał strzelbę z rąk kolegi i - na wszelki wypadek - raz jeszcze, z najbliższej odległości, wypalił do szaleńca. Potem zapadła cisza. Wskazówki na wielkim zegarze zawieszonym u szczytu wieży wskazywały 13.24. Koszmar na uniwersyteckim kampusie trwał 96 minut.

W rezultacie prywatnej, niesłychanie brutalnej wojny, jaką Charles Whitman wydał niewinnym ludziom, zginęło 14 osób, w tym nienarodzone dziecko i szesnastoletni chłopiec (wkrótce po ustaniu strzelaniny odkryto dwa kolejne ciała - matki i żony desperata). 31 osób zostało rannych. Gdyby nie odwaga kilku mężczyzn, którzy podjęli ogromne ryzyko, ofiar zapewne byłoby jeszcze więcej. Kiedy ciało Charlesa Whitmana poddano autopsji, częściowo potwierdziły się obawy, o których pisał w pożegnalnym liście - lekarze rzeczywiście znaleźli w jego mózgu niewielki guz.

Część specjalistów była skłonna przyznać, że nowotwór mógł być odpowiedzialny za niektóre zachowania mężczyzny, w tym za napady lęku i agresji. Większość zaprzeczała jednak, by jedyną lub najważniejszą przyczyną tragedii był guz mózgu. Do tej pory nie wiadomo na pewno, co spowodowało, że Whitman z zimną krwią zamordował matkę i żonę, a następnie sięgnął po broń i skierował ją w stronę Bogu ducha winnych studentów i przypadkowych  przechodniów.

Mimo że zabójca zażywał valium oraz leki na bazie amfetaminy, nie potwierdzono, że w dniu masakry był pod wpływem narkotyków. Na jego tragiczną w skutkach decyzję najprawdopodobniej złożyło się wiele czynników, w tym narastająca przez lata frustracja.

Krwawe żniwo

Niezależnie od niejasnych motywów, jakie przyświecały Whitmanowi, jedno jest pewne - były żołnierz piechoty morskiej na zawsze zmienił oblicze Stanów Zjednoczonych. Amerykanie przyzwyczajeni przecież do broni palnej, wychowani na kulcie kowbojów zdobywających Dziki Zachód czy walczących o niepodległość USA, doznali głębokiego szoku. Po raz pierwszy w okolicznościach tak przerażających i na tak dużą skalę ślad w historii tego społeczeństwa odcisnął masowy morderca. Długi cień strachu padł nie tylko na Austin, ale i na cały kraj.

- Ameryka, jaką znamy, już nie istnieje - mówili ludzie, komentując na gorąco tragiczne wydarzenia na terenie kampusu University of Texas. I mieli rację. Charles Whitman na zawsze odebrał mieszkańcom Stanów Zjednoczonych poczucie bezpieczeństwa w miejscach publicznych. Zainspirował też innych desperatów, którzy zamiast odważnie zmierzyć się z własnymi problemami i szukać pomocy u bliskich i specjalistów, woleli pociągnąć za spust.

Wiele lat później podobnej zbrodni dokonali dwaj nastoletni uczniowie Eric Harris i Dylan Klebold, którzy w kwietniu 1999 roku weszli do liceum w Columbine i zastrzelili dwanaście niewinnych osób. Po nich przyszli następni. 2 października 2006 r. w Nickel Mines, w hrabstwie Lancaster, w stanie Pensylwania, 32-letni Charles Carl Roberts IV, wtargnął do szkoły podstawowej prowadzonej przez amiszów i wziął kilkanaście znajdujących się tam osób za zakładników. Następnie uwolnił ciężarną nauczycielkę, wszystkich chłopców oraz rodziców z dziećmi na ręku. Potem zabił strzałami w głowę na miejscu trzy dziewczynki, a inne postrzelił (dwie z nich zmarły). Zamachowiec popełnił samobójstwo.

Michał Raińczuk

Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL

Śledztwo
Dowiedz się więcej na temat: snajperzy | zabójca | morderstwa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy