Napad stulecia: Skok na pociąg z forsą

Złodzieje na chwilę przed napadem (kadr z "The Great Train Robbery" z 2013 r.) /materiały prasowe
Reklama

Napad na pociąg w 1963 roku był największym rabunkiem gotówki w historii Wielkiej Brytanii. 15-osobowy gang ukradł 2 i pół tony banknotów!


W pewne upalne lipcowe popołudnie 1962 roku Patrick McKenna, skromny pracownik brytyjskiej poczty, wpadł na pomysł, który doprowadził do jednego z najgłośniejszych rabunków w historii Wielkiej Brytanii. Raptem 2 dni wcześniej przypadkiem dowiedział się, że co miesiąc pociągi pocztowe zwożą do londyńskiej centrali Banku Anglii nawet 300 tys. funtów szterlingów! No dobrze, ale co z tego? - zastanawiał się McKenna. - Przecież nie zmienię się nagle w zawodowego oprycha i nie sterroryzuję pocztowców, by potem zniknąć z łupem. Musi się tym zająć ktoś inny!

Reklama

Podwójne życie fryzjera

McKenna w połowie stycznia 1963 roku podzielił się swoim pomysłem z fryzjerem Douglasem "Goodym" Gordonem. Znali się i przyjaźnili od dziecka, pocztowiec doskonale orientował się, że golibroda pracował na dwa etaty: w ciągu dnia strzygł klientów, a "po godzinach" działał w złodziejskiej szajce.

Wizja gwizdnięcia worków wypchanych banknotami zawładnęła wyobraźnią "Goody’ego". 23 stycznia fryzjer zwołał naradę w londyńskim pubie Pod Złotym Psem. Na spotkaniu stawili się wszyscy członkowie gangu, z którymi niecały rok wcześniej obrobił ciężarówkę przewożącą z lotniska Heathrow kilkadziesiąt tysięcy funtów. Kompani bez wahania zgodzili się wziąć udział w skoku.

Operacja wymagała wielu przygotowań, dlatego przez następne miesiące "Goody", Roy Jones, Charlie Wilson i Bruce Reynolds krok po kroku realizowali kolejne punkty planu. Za jego opracowanie był odpowiedzialny Reynolds, który przy wcześniejszych napadach świetnie sprawdził się jako taktyk.

W przestępczym półświatku Londynu Bruce jawił się postacią nietuzinkową. Elegancki blondyn, który lubował się w paleniu ekskluzywnych cygar i piciu wyśmienitych alkoholi, był nazywany przez pracowników Scotland Yardu "bandytą-dżentelmenem".

Ten elokwentny i doskonale ubrany 40-latek, który zawsze chodził w idealnie skrojonych garniturach i najmodniejszych butach, zakończył edukację w wieku 14 lat. Imał się przeróżnych zajęć, przy których brak wykształcenia nie stanowił przeszkody, pracował m.in. jako pomocnik w laboratorium i goniec w firmie księgowej; naprawiał też rowery. Do skromnej pensji dorabiał kradzieżami i włamaniami (za różne grzeszki spędził w pudle 3,5 roku). Zdobyte pieniądze inwestował w antyki; miał niezłe wyczucie rynku, handel starociami przynosił mu całkiem pokaźne zyski.

Napad zamiast kredytu

Już po wstępnym rozpoznaniu Reynolds zorientował się, że we czwórkę nie poradzą sobie z planowaną akcją. Potrzebowali pomocy "specjalistów", którzy wcześniej przeprowadzali napady na pociągi. Przekonał do tego pomysłu swoich kompanów i wspólnie wybrali gang, dotychczas działający na południu Londynu - jego członkowie już kilkukrotnie rabowali składy towarowe. Fakt, nie były to spektakularne wyczyny, ale - co najważniejsze! - przestępcy nigdy nie dali się złapać. Do ekipy dołączyli więc Ronald "Buster" Edwards, Tommy Wisbey, Bob Welch, Jim Hussey oraz Roger Cordrey. Do dziewięcioosobowej grupy z czasem przyłączyli się kolejni bandyci: bracia Brian i Leonard Field, Jimmy White, William Boal, John Daly, a także Ronald Biggs, z którym Reynolds spędził półtora roku w jednej celi.

Ronald Arthur Biggs urodził się 8 sierpnia 1929 roku w Londynie. Po raz pierwszy wszedł w konflikt z prawem w wieku 10 lat, został wówczas aresztowany za szabrowanie mienia ze zniszczonych kamienic, które ucierpiały podczas niemieckich bombardowań. Wybryki młodości nie przeszkodziły mu jednak wstąpić do wojsk lotniczych; mundur założył krótko po 18. urodzinach. Ale chłopak nie zabawił w armii zbyt długo - po pół roku został dyscyplinarnie zwolniony, bowiem nie wrócił do jednostki z pierwszej przepustki. Niedługo potem Biggs znów trafił za kratki, tym razem wpadł na kradzieży samochodu. Wyrok: półtora roku więzienia. Odsiedział go w całości, lecz za skok na zakład bukmacherski po raz kolejny znalazł się w mamrze.

Ta odsiadka dała mu do myślenia; obiecał sobie, że nigdy więcej nie trafi do pudła. Postanowił się ustatkować, w 1959 roku wyszedł z paki i zapisał się na kurs stolarki, żeby w końcu zdobyć jakiś zawód. Rok później ożenił się z 21-letnią Charmian Powell, córką dyrektora szkoły podstawowej we wschodnim Londynie.

Ronnie stał się przykładnym mężem, a z czasem ojcem dwójki dzieci. Kiedy na świat przyszedł trzeci syn, państwo Biggs postanowili kupić dom. Jednak bank odmówił małżeństwu przyznania kredytu. Zdesperowany mężczyzna postanowił zdobyć forsę w inny sposób. Odezwał się do Bruce’a Reynoldsa, dawnego kumpla spod celi. Kompan nie zgodził się na pożyczkę, zamiast tego zaproponował mu udział w napadzie.

Szkocka fortuna

Członkowie szajki po konsultacji z McKenną zdecydowali, że ich celem będzie pociąg relacji Glasgow - Londyn, który od 125 lat przewoził na tej trasie przesyłki pocztowe. Powód był prozaiczny: tylko w tym składzie wagony nie zostały wyposażone w alarm, który ostrzegłby centralę o napaści. Bandyci postanowili, że skok przeprowadzą 8 sierpnia 1963 roku.

Do ataku miało dojść na moście w pobliżu miejscowości Mentmore, w hrabstwie Buckinghamshire. McKenna zapewniał, że załoga pociągu nie jest wyposażona w broń palną, więc gangsterzy zrezygnowali z zabrania ze sobą pistoletów. Przestępcy na wszelki wypadek postanowili wziąć drewniane pałki, żelazne pręty i siekiery. Liczyli, że taki osprzęt zrobi odpowiednie wrażenie na pocztowcach i zniechęci ich do zgrywania bohaterów.

Przez długi czas gangsterzy zastanawiali się, w jaki sposób doprowadzić do zatrzymania pociągu. Spośród kilku propozycji ostatecznie zdecydowano się na pomysł Rogera Cordreya, który wymyślił, aby zielone światło sygnalizatora zasłonić szmatą, a czerwone włączyć za pomocą 6-woltowej baterii. Próba, którą przeprowadzili pod koniec lipca, zakończyła się sukcesem.

7 sierpnia 1963 roku o 18.50 pociąg wyruszył z Dworca Centralnego w Glasgow. Według rozkładu, do stacji docelowej w Londynie miał dotrzeć następnego dnia o 3.59. Skład mobilnego biura pocztowego liczył 12 wagonów, pieniądze z banków przewożono w drugim wagonie za lokomotywą. Według informacji od McKenny, rabusie mogli liczyć na łup w wysokości ok. 300 tys. funtów. Jednak tym razem pociąg zawierał ładunek znacznie większy niż zazwyczaj, bo przewożono w nim stare i mocno sfatygowane banknoty ze szkockich banków (większość gotówki była w nominałach 1- i 5-funtowych). Ale o tym rabusie dowiedzieli się dopiero później.

 Prętem w głowę!

Tuż po 3 nad ranem 58-letni maszynista Jack Mills zobaczył, że na sygnalizatorze świeci się czerwone światło. Mocno się zdziwił; choć kursował na tej trasie od 11 lat, w tym miejscu nigdy nie musiał przystawać. Wyhamował i zatrzymał lokomotywę. W pociągu nie było bezpośredniej łączności między maszynistami a dyspozytornią, więc pomocnik maszynisty, 21-letni David Whitby, wyszedł z kabiny, żeby ze służbowej budki znajdującej się obok torów zadzwonić do dyspozytora ruchu i wyjaśnić przyczynę niespodziewanego zdarzenia. Jednak Whitby’emu nie udało się skontaktować z centralą - telefon nie działał. Zadbali o to rabusie, którzy godzinę wcześniej poprzecinali kable.

Kiedy Whitby wracał do lokomotywy, z mroku wychynęło dwóch bandytów. Dopadli go i bez trudu obezwładnili. Następnie obaj napastnicy wskoczyli do kabiny. Mills zeznawał później:

- W pierwszej chwili pomyślałem, że to pracownicy kolei. No bo jak inaczej, przecież mieli mundury i czapki na głowach. Wszystko zgodnie z regulaminem.

Rabusie błyskawicznie wyprowadzili mężczyznę z błędu.

 - To jest napad!, krzyknął ten wyższy i uderzył mnie pięścią w twarz - kontynuował zeznania Mills. - Jednak ja się nie dałem! Rzuciłem się na nich, kopałem, biłem rękami... No ale co ja, stary, poradzę na dwóch zbirów? Poczułem tylko grzmotnięcie w głowę.

Cios zadano mu metalowym prętem. Mężczyzna zalał się krwią i momentalnie stracił przytomność.

Po opanowaniu kabiny maszynisty przestępcy przystąpili do realizacji kolejnego punktu planu: musieli sterroryzować pięciu pocztowców, którzy siedzieli w drugim wagonie za lokomotywą. Misja nie była trudna, bo żaden z nich nie zamierzał ryzykować zdrowiem i życiem, aby bronić nie swoich pieniędzy. Wszyscy karnie wykonali polecenie i położyli się na podłodze w rogu pomieszczenia. Dopiero wtedy dwóch napastników wyskoczyło na zewnątrz, żeby odczepić tę część składu pociągu, która znajdowała się za drugim wagonem. Trwało to ponad kwadrans.

Wówczas do swojej części zadania przystąpił Cordrey. Miał uruchomić lokomotywę i przejechać kilkaset metrów aż do miejsca, gdzie w pobliżu torów stały zaparkowane samochody, do których złoczyńcy mieli wrzucić łupy.

Ale pojawił się problem.

30 minut i po wszystkim

Owszem, Cordrey, pracujący przed laty na kolei, potrafił kierować lokomotywą, tyle tylko, że... zupełnie innym modelem. Tej nie potrafił nawet uruchomić.

Ronnie Biggs podszedł do zakrwawionego maszynisty i z ledwością go docucił. Kiedy Mills oprzytomniał, napastnik zakomunikował mu, że jeśli nie uruchomi pociągu i nie dojedzie we wskazane miejsce, to nie zawaha się go zabić.

- Panowie, zrozumcie. Ja naprawdę nie miałem wyboru - usprawiedliwiał się później Mills na posterunku.

Pociąg przejechał kilkaset metrów. Zatrzymał się na wysokości stojącej obok torów ciężarówki i dwóch samochodów terenowych; oba miały identyczną tablicę rejestracyjną: BMG 757A. Bandyci wyprowadzili kolejarzy z lokomotywy, po czym skuli ich jedną parą kajdanek i kazali położyć się na trawie. Następnie zabrali się za przenoszenie z wagonu do ciężarówki pakunków wypełnionych banknotami. Wrzucenie do auta 120 worków zajęło im pół godziny. Kiedy upłynęło dokładnie 30 minut, Reynolds dał sygnał, że muszą się zwijać. Przez opóźnienie z uruchomieniem lokomotywy nie zdążyli załadować całej forsy. W wagonie zostało osiem paczek z gotówką.

- No i wtedy ten niski facecik podszedł do nas i powiedział, że przez pół godziny mamy trzymać mordy na kłódkę - relacjonował podczas przesłuchania jeden z pocztowców. - Baliśmy się, dlatego nikt z nas się wcześniej nie ruszył...

Bandyci wsiedli do samochodów i odjechali do pobliskiej farmy w Leatherslade (Reynolds kupił ją 2 miesiące wcześniej). Po drodze gangsterzy w napięciu słuchali informacji podawanych przez lokalną rozgłośnię radiową. Na miejsce dotarli ok. 4.30. Kilka minut później usłyszeli głos spikera: Wiadomość z ostatniej chwili: niedaleko Mentmore dokonano napadu! Nie uwierzą państwo, obrabowany został pociąg!

Wielka forsa

Po rozładowaniu ciężarówek złodzieje zabrali się do przeliczania pieniędzy. To była gigantyczna kupa forsy, skończyli dopiero po 10 rano. Nie mogli uwierzyć, zamiast spodziewanych 300 tys. zwinęli ponad 2,5 mln funtów! Po opłaceniu poniesionych kosztów, doli dla McKenny i zapłaty dla pomocników, którzy nie brali bezpośredniego udziału w skoku, na łebka zostało ponad 147 tys. funtów! Kasa niebotyczna, w tym czasie w Wielkiej Brytanii miesięczna pensja na wysokim stanowisku wynosiła marne 40 funtów.

Bandyci zamierzali spędzić na farmie ok. tygodnia; do domów mieli się rozjechać dopiero wtedy, gdy sprawa lekko przyschnie. Ale ich plan wziął w łeb. Już dzień po napadzie podczas podsłuchiwania policyjnych częstotliwości usłyszeli w krótkofalówce niepokojące komunikaty. Nie mieli złudzeń: gliny wpadły na ich trop! W odległości kilkunastu kilometrów od miejsca napadu Scotland Yard prowadził dokładne przeszukania domów i zabudowań rolniczych. Musieli jak najszybciej uciekać!

Przeładowali pieniądze do czterech samochodów osobowych, które przed napadem ukryli w szopie obok farmy i trzema z nich odjechali. Na miejscu został tylko Brian Pole, który na ochotnika zgłosił się do wykonania ostatniego zadania: po godzinie od odjazdu kompanów miał podpalić melinę, żeby zatrzeć ślady. Ale miał pecha, mimo kilku prób obejście za cholerę nie chciało zająć się ogniem. Bał się, że zaraz dorwą go gliny.
Zrezygnowany wsiadł do auta i odjechał w kierunku Londynu.

To był drugi największy błąd, jaki popełnili bandyci.

"Spalona" melina

Błędem pierwszym okazało się nakazanie pocztowcom, by przez 30 minut nie zawiadamiali policji. Na tej podstawie kryminalni doszli do wniosku, że złodzieje muszą mieć kryjówkę oddaloną od miejsca zdarzenia o ok. pół godziny jazdy samochodem. Wywnioskowali, że melina jest oddalona o mniej więcej 40 km. Jak wykazało śledztwo, szacunki były niemal idealne.

Tymczasem w mediach rozpętało się prawdziwe piekło. Informację o braku zabezpieczeń w wagonie przewożącym wartościowe ładunki dziennikarze i komentatorzy jednogłośnie uznali za skandal. Kto był winien tak kolosalnej wpadki? Poczta? Policja? A może kolejarze? Wzajemne oskarżenia nie ustawały. Ustalono, że w 120 workach znajdowało się 2 631 684 funty szterlingi (dzisiaj wartość łupu wyniosłaby ponad 250 mln zł!), cenny ładunek ważył 2,5 t! Cała akcja przypominała filmy o Dzikim Zachodzie, w których kowboje napadali na pociągi przewożące gotówkę. Dziennikarze nie mieli wątpliwości: to był napad stulecia!

Śledztwo prowadził porucznik Malcolm Fewtrell, który za pośrednictwem mediów zwrócił się z prośbą o pomoc do osób mających jakąkolwiek wiedzę na temat rabunku. Policyjne telefony urywały się od niezliczonych zgłoszeń. Wśród informacji znalazła się i ta, którą już 8 sierpnia przekazał John Smith, rolnik z Leatherslade. Farmer zawiadamiał, że minionej nocy, tuż po 5, obudził go jakiś hałas. Zaspany podszedł do okna i mocno się zdziwił, gdyż zobaczył jadące na pobliską farmę samochody: ciężarówkę i dwa auta terenowe. Jednak policjanci, prawdopodobnie z powodu natłoku zgłoszeń, kompletnie zignorowali doniesienie Smitha.

Na szczęście rolnik był człowiekiem upartym. Wczesnym rankiem 12 sierpnia zadzwonił ponownie. Awanturował się, chciał wiedzieć, dlaczego przez 4 dni, pomimo zapewnień, nie przyjechał do niego żaden patrol. Tym razem zgłoszenie potraktowano z pełną powagą. Jeszcze tego samego dnia odwiedziło go dwóch policjantów, którzy udali się pod adres wskazany przez mężczyznę. Na miejsce dojechali parę minut przed 11.

Na podjeździe przed mocno sfatygowanym domem od razu zauważyli trzy auta, o których wspominał Smith. Kiedy weszli do środka i zaczęli przeszukanie, nie mieli już żadnych wątpliwości: w piwnicy znaleźli bowiem lniane worki pocztowe, a na pierwszym piętrze mundury pocztowców i kominiarki.

Sroga Temida

Śledczy, którzy przyjechali na farmę, znaleźli pełen zestaw odcisków palców przestępców! Bandyci mieli pecha, każdy z uczestników napadu był już wcześniej notowany, więc ich linie papilarne znajdowały się w policyjnych aktach. Ustalono, że w napadzie brało udział 15 osób: Ronald Edwards, Tommy Wisbey, Bob Welch, Jim Hussey, Roger Cordrey, bracia Brian i Leonard Field, Jimmy White, William Boal, John Daly, Ronald Biggs, Douglas Gordon, Roy Jones, Charlie Wilson i Bruce Reynolds. Aresztowanie większości bandziorów stanowiło formalność, choć Edwards i Reynolds początkowo zdołali umknąć przed wymiarem sprawiedliwości.

20 stycznia 1964 roku rozpoczął się proces bandytów w Linslade, w hrabstwie Buckinghamshire. Przewodniczącym składu sędziowskiego był sędzia Edmund Davies. Na ławie oskarżonych zasiadło 13 przestępców biorących udział w napadzie, McKenna oraz dwóch pomocników, którzy pomagali w przygotowaniach do skoku. Podczas procesu trwającego 51 dni zeznawało 240 świadków. Werdykt ogłoszono 15 kwietnia 1964 roku. Oskarżeni usłyszeli łącznie wyrok 307 lat więzienia, 7 rabusiów zostało skazanych na karę 30 lat pozbawienia wolności, pozostali usłyszeli kary od 3 do 25 lat więzienia.

Tymczasem policjanci nie ustawali w poszukiwaniach zbiegłych przestępców. Jak się okazało, Ronald Edwards zwiał do Meksyku 3 dni po napadzie. Mężczyzna nie wytrzymał długo na przymusowej emigracji, w 1966 roku postanowił wrócić do Anglii i oddać się w ręce brytyjskiego wymiaru sprawiedliwości. Odsiedział 9 lat.

2 lata dłużej trwał pościg za Brucem Reynoldsem, który umknął do Meksyku niecały miesiąc po skoku. Po pół roku dołączyła do niego rodzina. Cała familia przeniosła się niedługo później do Kanady, gdzie ukrywali się pod przybranym nazwiskiem. Jednak w 1968 roku Reynolds, korzystając z lewych papierów, wrócił do Anglii i zamieszkał w Torquay w hrabstwie Devon. Dlaczego poszukiwany listem gończym przestępca zdecydował się na takie ryzyko? Otóż do przyjazdu namówili go kumple, którzy planowali obrobić kolejny pociąg. Reynolds połakomił się na kasę, ale nie zdążył wziąć udziału w napadzie. 9 listopada 1968 roku został zatrzymany przez funkcjonariuszy Metropolitan Police i osadzony w więzieniu, w którym spędził 11 lat.

 "Podróżnik" Ronnie Biggs

Ale to nie był koniec kłopotów brytyjskiego wymiaru sprawiedliwości z uczestnikami napadu. W grudniu 1964 roku z więzienia uciekł Charlie Wilson. Poszukiwania długo nie przynosiły żadnych rezultatów. Dopiero w 1967 roku do Scotland Yardu napłynęły sygnały, że Wilson przebywa w Ameryce Północnej. Rok później uciekinier został złapany w Kanadzie. Po ekstradycji trafił do więzienia o zaostrzonym rygorze, w którym odsiedział 10 lat. Na wolność wyszedł w kwietniu 1978 roku.

Najsłynniejszym zbiegiem okazał się Ronald Biggs. W pierwszych dniach kwietnia 1965 roku zwiał z mamra w Wandsworth. Podczas zajęć na więziennym placu wspiął się po 6-metrowym murze i zeskoczył na drugą stronę. Tam już oczekiwał na niego kumpel w samochodzie...

Po ucieczce z więzienia Biggs odczekał 3 dni, po czym, dzięki fałszywym dokumentom, dostał się na prom płynący do Antwerpii. W Belgii mieszkał tylko parę tygodni, przeniósł się stamtąd do Francji. Dopiero wtedy przez zaufanego posłańca przekazał żonie list, w którym prosił, by Charmain zabrała dzieci i przyjechała do niego do Paryża. Lecz w międzyczasie sprawy rodzinne państwa Biggs mocno się skomplikowały.

Okazało się, że podczas pobytu Ronniego w więzieniu jego małżonka wdała się w romans z sąsiadem i zaszła z nim w ciążę. Po otrzymaniu listu od męża kobieta miała nie lada dylemat: zostać z nowym partnerem czy wyjechać do małżonka i wieść niepewne, choć dostatnie życie ze zbiegiem. Podobno to właśnie zrabowane pieniądze przechyliły szalę i niewierna żona podjęła decyzję o wyjeździe do ślubnego. Zanim dołączyła do Biggsa, poddała się w Londynie aborcji i dopiero po wykonaniu zabiegu, razem z trójką synów, pojechała do męża.

Po ich przyjeździe Ronnie Biggs poddał się operacji plastycznej. Zapłacił za nią, bagatela, 40 tys. funtów. Jednak nowa twarz nie zagwarantowała mu bezpieczeństwa; od kumpli z Londynu dostał cynk, że Scotland Yard wpadł na jego trop. Przestępca postanowił zwiać z Europy - w 1966 roku uciekł do Australii. Przez kilka miesięcy mieszkał w Sydney, a stamtąd przeniósł się na południe kontynentu - do uroczej nadmorskiej miejscowości Glenelg. Wkrótce dołączyła do niego rodzina. Po latach Biggs wspominał, że uwielbiał australijski klimat; każdego dnia czerpał z życia pełnymi garściami. W 1967 roku urodził mu się kolejny syn.

Jednak sielanka nie trwała długo.

Stało się tak za sprawą anonimowego listu z grudnia 1968 roku, w którym ktoś życzliwy ostrzegł bandytę, że brytyjska policja wie o jego pobycie w krainie kangurów. Dzień po otrzymaniu przesyłki Biggs przeniósł się do Melbourne (żona z dziećmi przeprowadziła się do Doncaster). Ale to nie był koniec jego kłopotów. W październiku 1969 roku australijski korespondent agencji Reutera opublikował artykuł w bulwarówce "The Sun", w którym informował czytelników, że Biggs mieszka w Melbourne. Bandzior nie zastanawiał się długo i, posługując się sfałszowanym paszportem swojego przyjaciela, dostał się na statek i odbył 20-dniowy rejs do Panamy. Stamtąd po ok. 2 tygodniach ulotnił się do Rio de Janeiro. Wybrał Brazylię nieprzypadkowo, kraj ten nie miał wówczas podpisanej umowy ekstradycyjnej z Wielką Brytanią.

Charmain miała serdecznie dość życia na walizkach i postanowiła zostać z dziećmi w Australii.

Fotka z bandziorem

Niecały rok po ucieczce męża w wypadku samochodowym zginął najstarszy syn państwa Biggs, 10-letni Bryan. Ronnie nie odważył się przybyć na pogrzeb pierworodnego, co rozwścieczyło pogrążoną w żałobie żonę. Małżeństwo zawisło na włosku. Czarę goryczy przelał list od męża, w którym informował, że po raz kolejny został ojcem (dziecko urodziło się z jego związku z pewną ponętną striptizerką, Raimundą de Castro). W 1974 roku Charmain wniosła pozew o rozwód. Po
2 latach, gdy sąd oficjalnie zatwierdził rozstanie, kobieta powróciła do swojego panieńskiego nazwiska. Już jako pani Powell za 40 tys. funtów sprzedała australijskim mediom historię małżeństwa z najbardziej poszukiwanym brytyjskim przestępcą.

Kobiecie udało się ułożyć sobie życie na nowo, skończyła w Australii studia i pracowała jako dziennikarka w lokalnej telewizji.

Tymczasem Ronnie wciąż nie mógł zaznać spokoju. W 1974 roku dziennikarz "Daily Express" dostał cynk, że Biggs prawdopodobnie przebywa w Rio de Janeiro. To był gorący temat! Naczelny bulwarówki wysłał do Brazylii trzech dziennikarzy, którzy przeprowadzili wywiad ze zbiegiem. Niedługo później do Rio przyleciał funkcjonariusz Scotland Yardu, detektyw Jack Slipper - miał wysondować, czy możliwa będzie ekstradycja uciekiniera. Urzędnicy Ministerstwa Sprawiedliwości nie pozostawili cienia nadziei: brazylijskie prawo zabraniało wydania rodzica jednego ze swoich obywateli.

Mijały kolejne lata. Chociaż Ronnie już nie musiał specjalnie przejmować się pościgiem, to i tak popadł w kłopoty: skończyła mu się forsa z napadu. Pusty portfel skłonił bandytę do odcinania kuponów od kryminalnej sławy. Opatulony brytyjską flagą pozował z turystami do zdjęć na plaży w Copacabanie, a w brazylijskich sklepach z pamiątkami pojawiły się kubki, filiżanki i koszulki z jego podobizną.

W Wielkiej Brytanii po raz kolejny zrobiło się o nim głośno, media szeroko komentowały jawne kpiny Biggsa ze ścigających go śledczych. A przestępca wpadł na kolejny pomysł, w jaki sposób przytulić jeszcze trochę grosza. Otóż zaczął organizować w swoim domu przyjęcia, podczas których - za sowitą opłatą - opowiadał turystom o udziale w napadzie, ucieczce z więzienia i późniejszym umykaniu brytyjskiemu wymiarowi sprawiedliwości.

Chciał londyńskiego piwa

W kolejnych latach Anglicy jeszcze dwukrotnie podejmowali próbę przeprowadzenia ekstradycji Biggsa, lecz brazylijskie władze pozostały nieugięte. Przełom w jego sprawie nastąpił w 1997 roku, została wówczas ratyfikowana umowa ekstradycyjna między Brazylią a Wielką Brytanią. Po 2 miesiącach od momentu wejścia dokumentu w życie brytyjskie Ministerstwo Sprawiedliwości skierowało oficjalny wniosek o wydanie Biggsa. Przestępca tym razem już nie miał zamiaru uciekać, postanowił, że podda się woli sądu. Ku jego zdumieniu, brazylijski Sąd Najwyższy odrzucił prośbę Brytyjczyków i zagwarantował mu prawo do dożywotniego mieszkania w Brazylii.

Jednak na stare lata Ronnie Biggs postanowił wrócić do ojczyzny, o czym poinformował w 2001 roku w wywiadzie dla dziennika "The Sun". Tłumaczył, że ciężko choruje i jedyne, czego pragnie przed śmiercią, to odsiedzieć wyrok, by potem w spokoju napić się piwa w swoim ulubionym londyńskim pubie. Mało kto dał się nabrać na tę rzewną historię, opinia publiczna była przekonana, że jego nostalgia wynika z kłopotów zdrowotnych i pustego portfela. Jak podejrzewano, przestępca chce wrócić do Wielkiej Brytanii tylko po to, aby mieć w więzieniu dostęp do darmowej opieki zdrowotnej.

Uciekinier postawił stopę na brytyjskiej ziemi w 2001 roku, po 36 latach nieobecności. Od razu trafił za kratki. W więzieniu przesiedział niecałe 8 lat. Kiedy w lipcu 2009 roku przeszedł udar mózgu, jego prawnik złożył pismo o przedterminowe zwolnienie. Choć brytyjski minister sprawiedliwości Jack Straw początkowo nie wyraził na to zgody, po miesiącu - dzięki usilnej pracy adwokata - ministerstwo zmieniło decyzję. Ronald Biggs wyszedł na wolność w przeddzień 46. rocznicy napadu - 7 sierpnia 2009 roku.

Ronnie skończył jako niedołężny starzec, którego trzeba było karmić przez sondę. Nie mógł mówić, z otoczeniem porozumiewał się na migi lub za pomocą klocków z literami. Zamieszkał z synem i Raimundą w północnym Londynie. Nie mieli pieniędzy na leczenie, za które trzeba było płacić 30 tys. funtów rocznie. Koszty kuracji były więc pokrywane z kieszeni brytyjskich podatników.

Ronald Biggs zmarł w skrajnym ubóstwie 18 grudnia 2013 roku.

Ani podczas śledztwa, ani podczas procesu nie udało się ustalić, kto zadał Millsowi cios metalowym prętem. Maszynista nie odzyskał zdrowia i zmarł kilka miesięcy po napadzie. Choć na temat skoku i samych rabusiów napisano kilkadziesiąt książek, nakręcono filmy fabularne i dokumentalne, przez długie dekady nie rozwiązano tej zagadki. Jednak fama głosi, że w 2011 roku na łożu śmierci do tego czynu przyznał się Jim Hussey.

Większości pieniędzy zrabowanych podczas napadu nigdy nie odzyskano.

Miłosz A. Gerlich

Śledztwo
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy