Tunelem po miliony

Grupa gangsterów kierowana przez sprytnego Syryjczyka ukradła z niemieckiego banku kilkanaście milionów marek. Udało im się zbiec z łupem dzięki pomysłowemu planowi ucieczki.

W czerwcu 1995 roku doszło w Berlinie do najbardziej spektakularnego i zuchwałego skoku na bank w historii niemieckiej kryminalistyki. Jedenastoosobowa grupa gangsterów wydrążyła tunel do budynku filii Commerzbanku.

Po 1,5 roku pracy dwóch z nich przedostało się przez piwnicę do skarbca, a czterech dokonało napadu z zewnątrz. Przestępcy wzięli zakładników, wymusili wysoki okup, opróżnili sejf i skrytki, po czym z ponad 16 milionami marek w torbach zwiali policji sprzed nosa.

Półtora roku kopania

Już na początku lat 90. Khaled Al-Barazi, 46-letni Syryjczyk z niemieckim paszportem, pomysłodawca i główny architekt napadu (z zawodu technik-rentgenolog), snuł plany rabunku na wielką skalę. Odsiadywał wówczas w więzieniu karę za handel narkotykami. Konkretne przygotowania do zamierzonego skoku rozpoczął po wyjściu na wolność w marcu 1994 roku. Wtedy zaangażował wspólników. Przestępcy zaczęli od wybrania obiektu.

Reklama

Rozpatrywali kilka możliwości, w końcu zdecydowali się obrabować berlińską placówkę Commerzbanku, mieszczącą się przy ulicy Breisgauer Strasse 8, w bogatej dzielnicy Zehlendorf. Potem przystąpili do dyskretnych pomiarów i obliczeń. W pobliżu filii banku wynajęli garaż (przy Matternhornstrasse 48). Stamtąd grupa mężczyzn rozpoczęła drążenie tunelu, który miał prowadzić
ich do... kanału ściekowego.

Khaled Al-Barazi, jak przystało na szefa, nie brudził sobie rąk kopaniem. Ciężką robotę wykonywali m.in. jego dwaj bracia, jeszcze inny Syryjczyk - 33-letni Mohamed El Karmi o pseudonimie "Momo", Niemiec Sebastian Vierrath oraz dwaj bracia - Libańczycy, Dergham i Ali Ibrahim.

Jeden z nich był zbyt korpulentny, aby zejść pod ziemię, wobec tego powierzono mu wywożenie worków z "urobkiem". Transportował je na... deskorolce.

Podkop miał średnicę zaledwie jednego metra, ale jego długość była naprawdę spora - wynosiła 20 metrów. Kiedy został ukończony, przestępcy przebili się do kanału, przeszli nim około 100 metrów, po czym w wyznaczonym wcześniej miejscu zaczęli drążyć następny odcinek tunelu. Ten miał 50 metrów długości (!) i prowadził bezpośrednio do piwnicy Commerzbanku.

Wykonanie obu odcinków zajęło gangsterom prawie 1,5 roku. Była to mozolna robota, wymagająca także wiedzy inżynieryjnej. Jak potem stwierdzili policyjni eksperci, takiego efektu nie powstydziłby się żaden górnik - tunel wsparto drewnianymi balami i wyłożono deskami.

Wydobytą ziemię wywieźć musiałoby kilka ciężarówek, tymczasem przestępcy wynosili ją ręcznie. Wykazali się też sporą pomysłowością przy pozbywaniu się urobku. Taka ilość materiału utworzyłaby sporą górkę... Jeśli dodamy, że wszystko wykonano bez wzbudzania podejrzeń mieszkańców okolicy, to "górnicy" naprawdę zasłużyli sobie na miano fachowców.

17 milionów marek

Nie obyło się jednak bez wypadku: w trakcie drążenia w pewnym momencie obsunął się grunt i zwał piasku omal nie pogrzebał jednego z kopiących. Później jakiś przechodzień zauważył powstałą na ulicy dziurę i powiadomił odpowiedni urząd. Ten zlecił naprawę szkody firmie zajmującej się remontem dróg...

Plan napadu na bank o mało nie spalił na panewce. Jednak złodziejom dopisało szczęście - wgłębienie wyrównano "od góry", nie troszcząc się o jego przyczynę. Dla przestępców oznaczało to jednak przymusową przerwę do czasu załatania dziury. Innym razem do tunelu dostała się woda i o mało co nie zalała pracującego tam akurat "górnika".

Ostatni odcinek podkopu został pomyślnie ukończony 26 czerwca 1995 roku. Następnego dnia
o 10.25 gangsterzy wkroczyli do akcji. Ich plan był niezwykle przebiegły: w czasie gdy dwóch z nich przebijało otwór w podłodze piwnicy banku, do środka wtargnęli ich czterej kompani - zamaskowani i wyposażeni w broń półautomatyczną i granaty ręczne. Mimo zaskoczenia jednej z urzędniczek udało się w ostatnim momencie uruchomić alarm. Policja dowiedziała się o napadzie...

Przestępcy sterroryzowali sześciu pracowników i dziesięciu klientów, a następnie skuli ich kajdankami. Jednemu z pracowników (zastępcy kierownika filii, 32-letniemu Arminowi Jende) wyznaczyli rolę pośrednika między nimi a policją. Krótko po pojawieniu się zamaskowanych sprawców w banku, na miejsce przyjechał oddział antyterrorystów. Budynek został otoczony, jego okolice wyłączone z ruchu. Do akcji odbicia zakładników przygotowywali się również snajperzy. Najpierw jednak należało ustalić, kto jest w środku i czego chce. Policjanci nawiązali kontakt z włamywaczami. Ich "rzecznik" przekazał funkcjonariuszom warunki: bandyci żądali 17 milionów marek w zamian za uwolnienie zakładników.

Domagali się helikoptera oraz podstawienia samochodu, który miał na nich czekać w pobliskim Dreilinden, na byłym przejściu granicznym pomiędzy Berlinem Zachodnim a NRD. W razie odmowy zagrozili na początek postrzeleniem swego negocjatora w nogę. Dla postrachu oddali kilka strzałów, nie raniąc jednak nikogo.

Szorstko, a chwilami nawet brutalnie

Wszystkie żądania zostały starannie przemyślane, jak przyznał później komisarz Arnold Fischer, któremu powierzono dowodzenie powołanym wkrótce po napadzie oddziałem śledczym o kryptonimie "CoBa" (od Commerzbank). Odwróciły one uwagę policji przekonanej, że napastnicy zamierzają zbiec z kilkoma zakładnikami, jako gwarancją ich nietykalności. W rzeczywistości trasa ich ucieczki przebiegała zupełnie inaczej...

Policja i zarząd Commerzbanku uznali, że bandyci są niebezpieczni i gotowi na wszystko. Podjęto z nimi negocjacje. Po kilku godzinach dostarczono przestępcom część zażądanej sumy - 5 mln 620 tys. marek - w nadziei, że za te pieniądze uda się wykupić chociaż część zakładników. Równocześnie postawiono im ultimatum: najpóźniej do godziny trzeciej nad ranem mają uwolnić zakładników.

Rozpoczęło się pełne napięcia i nadziei oczekiwanie. Kiedy po upływie wyznaczonego czasu gangsterzy nie zareagowali, o 3.43 nad ranem (18 godzin od napadu), funkcjonariusze zdecydowali się na użycie siły. Można sobie wyobrazić ich miny, kiedy zastali wszystkich zakładników żywych i bez najmniejszych obrażeń, natomiast nie znaleźli przestępców. Wkrótce okazało się, że bandyci, oprócz zainkasowania okupu i opróżnienia sejfów, włamali się jeszcze do 207 z 400 skrytek, w których klienci trzymali swoje oszczędności i biżuterię. Schowki zostały opróżnione w czasie, gdy toczyły się negocjacje z policją. Potem szóstka włamywaczy zeszła do piwnicy i zbiegła wykopanym tunelem.

Przesłuchiwani później zakładnicy, którzy przez kilkanaście godzin zdani byli na łaskę i niełaskę gangsterów, wspominali, że traktowano ich szorstko, a chwilami nawet brutalnie. Jednak ci, którzy mieli odwagę powiedzieć, że chce im się pić, otrzymywali napoje. Najbardziej ucierpiał zastępca szefa filii. Pełniąc rolę pośrednika między napastnikami i policją, Armin Jende przesiedział piętnaście godzin przy oknie przywiązany do fotela, z czego dwanaście godzin z bawełnianą torbą na głowie. Kilka razy został uderzony - raz pięścią w twarz, raz otrzymał cios kolbą pistoletu, parę razy go spoliczkowano.

Nie wiadomo, ile ukradli

- To nie wyglądało na żaden piknik, jak przedstawiają to niektórzy dziennikarze - powiedział później w wywiadzie dla berlińskiej bulwarówki. - Na mój bank napadli kalkulujący z zimną krwią przestępcy. Wielu z byłych zakładników do dziś cierpi na stany lękowe i przeżywa senne koszmary. Tylko nieliczni chcą się wypowiadać na temat rabunku. Jedna z kobiet oświadczyła: - Niektórzy krytykują akcję policji z tymi ich salwami i granatami świetlnymi, ale ja rozumiem teraz, dlaczego to zrobiono. Wtedy pomyślałam: no, to nadchodzi mój koniec.

Inna zakładniczka z kolei wyznała: - To było straszne. Popychano mnie to w jedną, to w drugą stronę i nie wiedziałam już, czy to robili bandyci, czy policjanci. Kolejna z kobiet wspominała: - 17 godzin miałam przed sobą oczy jednego z gangsterów. Chcę teraz zobaczyć, kto się krył pod maską. Ten przestępca był mniej szorstki niż pozostali. Wszyscy mieli na sobie kolorowe kombinezony, ten nosił czerwony.

Dokładnej sumy, którą zrabowali napastnicy, nie udało się ustalić. W przybliżeniu oszacowano ją na ponad 16 milionów marek, łącznie z 5 milionami 620 tysiącami marek okupu. Trudność w obliczeniu kwoty wynikała z tego, że klienci, którzy korzystali ze skrytek bankowych, nie musieli deklarować, jakie przedmioty i walory w nich przechowują. Także po napadzie nie wszyscy poszkodowani to uczynili, prawdopodobnie z obawy przed urzędem skarbowym. Tylko ci z okradzionych, którzy mieli ubezpieczenie na zdeponowane mienie, mogli później wystąpić do ubezpieczycieli z żądaniem odszkodowania.

Tak stało się w przypadku jednego z klientów, który posiadał polisę na skradzioną biżuterię o wartości 395 tys. marek. Z przedstawionych przez poszkodowanych danych wynikało, że ze skrytek
zniknęło m.in. 519 złotych monet, 102 złote i 18 srebrnych sztabek, 69 pierścionków, 26 naszyjników, 8 kolii, kosztowne zegarki i bransoletki oraz gotówka o łącznej wartości 1 mln 973 tys. 220 marek oraz 214 tys. 365 dolarów amerykańskich. Ponadto z sejfów banku gangsterzy ukradli 700 tys. marek w gotówce.

Pieniądze znalezione w Polsce

Do dziś policji udało się odzyskać tylko 5 mln 300 tys. marek. Więcej niż połowa tej sumy została ukryta w kufrach na strychu pewnego domu w Wusterwitz w Brandenburgii. Część pieniędzy znaleziono w Polsce, w domu rodziców przyjaciółki jednego z pomocników gangsterów, sporą ilość banknotów zlokalizowano w Holandii i w niemieckim Szwarcwaldzie. Reszta łupu wylądowała prawdopodobnie w Syrii lub w Libanie.

Po ukazaniu się w mediach wiadomości o napadzie i brawurowej ucieczce gangsterów berlińska policja stała się obiektem krytyki i drwin. Jednak już niecały miesiąc później 60-osobowy oddział "CoBa", dowodzony przez komisarza Fischera, zidentyfikował i aresztował wszystkich sześciu bezpośrednich uczestników napadu oraz odzyskał część zrabowanej gotówki. Śledztwo rozpoczęto od dokładnego zbadania wydrążonego tunelu. Ponieważ istniało podejrzenie, że przestępcy zastawili pułapki, najpierw wprowadzono do środka specjalnie skonstruowanego robota, wyposażonego w kamerę. Nie natrafiono na żadne niebezpieczne niespodzianki.

Po spenetrowaniu tunelu policjanci mogli do niego zejść. W podkopie znaleziono wówczas mnóstwo przedmiotów porzuconych przez "górników": m.in. puste puszki po coli, kawałki szlaucha, za pomocą którego wietrzyli tunel, oraz kable elektryczne, doprowadzające prąd. Wszystkie te przedmioty poddano drobiazgowemu badaniu w nadziei, że uda się ustalić odciski palców przestępców. Żmudna praca przyniosła efekty. Choć włamywacze najprawdopodobniej nosili rękawiczki, jeden z nich był mniej ostrożny. Na fragmencie plastikowej rury odnaleziono w końcu odcisk - decydujący ślad, który doprowadził później policję do uczestnika napadu.

Dla ekipy śledczych bardzo ważnym elementem w łamigłówce okazał się także garaż przy Matternhornstrasse. Do niego właśnie prowadziło wyjście z tunelu, a raczej znajdował się w nim jego początek. Pomieszczenie zostało wynajęte na fikcyjną osobę. Ustalono jednak poprzedniego najemcę - był nim 19-letni Syryjczyk Moutaz Al-Barazi, z zawodu lakiernik samochodowy. Al-Barazi posiadał obok tego garażu warsztat samochodowy. Gdy ustalono, że to jego odciski palców znaleziono po tak żmudnych badaniach, policja "odwiedziła" go w warsztacie. Tam śledczy natknęli się na następny dowód rzeczowy: kombinezon użyty przez jednego z bandytów w czasie napadu.

Wyroki zamiast Dolce Vita


Tym sposobem policjanci wpadli na ślad pomysłodawcy napadu i szefa bandy, Khaleda Al-Barazi, przyrodniego brata lakiernika. W trakcie dochodzenia tajny informator doniósł o kradzieży drewnianych bali z pewnego składu drewna. Miał jej dokonać Syryjczyk o przydomku "Momo". Mężczyzna ten został aresztowany 20 lipca 1995 roku i złożył obszerne zeznania. Na przesłuchaniu opowiedział między innymi o... napadzie na filię Commerzbanku. Skarżył się, że wykorzystywano go do najgorszej roboty. Zamiast obiecanych mu 200 tys. marek za pomoc w skoku, otrzymał potem jedynie nędzne półtora tysiąca.

Zeznania Khaleda Al-Baraziego uruchomiły prawdziwą reakcję łańcuchową. Już po kilkunastu dniach szóstka bezpośrednich uczestników napadu siedziała za kratkami. Pozostałym pięciu członkom gangu udało się na razie ujść niemieckiemu wymiarowi sprawiedliwości. Jeden z nich, Libańczyk Ali Ibrahim, zgłosił się dobrowolnie w Bejrucie na policję i przyznał do uczestnictwa w rabunku w Berlinie. Ponieważ ze złożonych przez niego zeznań wynikało, iż jego udział w napadzie był niewielki, skazany został tylko na trzy lata więzienia.

Proces włamywaczy odbył się w Berlinie i trwał kilka miesięcy. Prowadzono go z zachowaniem najwyższych środków ostrożności, np. przed wpuszczeniem widzów na salę rozpraw rewidowano wszystkich, zabierając do depozytu nawet zapalniczki i szczotki do włosów. W 1996 roku zapadły następujące wyroki: szef bandy Khaled Al-Barazi skazany został na 13 lat pozbawienia wolności, jego zastępca, 38-letni Libańczyk Dergham Ibrahim, starszy brat zbiegłego do Libanu Ali Ibrahima, zatrudniony jako bramkarz w jednej z dyskotek, na 12 lat, 23-letni Sebastian Vierrath (notabene syn policjanta, podczas napadu trzymał pod bronią zakładników), na 10 lat, zaś Syryjczykowi, u którego znaleziono część łupu (prawie milion marek), zasądzono karę sześciu lat więzienia.

Przypadek wspomnianego Ali Ibrahima (w chwili napadu 19-latka), brata Derghama Ibrahima, zasługuje na szerszą wzmiankę, gdyż człowiek ten nie do końca rozliczył się z niemieckim wymiarem sprawiedliwości. Otóż po rzekomym odsiedzeniu w Bejrucie swojej niewielkiej kary (prokuraturze berlińskiej nie udało się ustalić, czy faktycznie ją odbył), w roku 2001 wyjechał do Szwecji, gdzie wystąpił z wnioskiem o azyl polityczny. Azyl otrzymał i zamieszkał w małym, spokojnym miasteczku Degefors. Prowadził zwyczajne życie, nie wchodząc w konflikt z prawem.

Byli super, ale my byliśmy lepsi

Dziwnym może wydać się jedynie to, że zmienił swoje nazwisko na Robi, ale w końcu nie jest to karalne. Mężczyzna podjął pracę w pizzerii w pobliskim mieście Örebro, ożenił się z poznaną w Szwecji Libanką, miał z nią trójkę dzieci. W 2006 roku otrzymał szwedzkie obywatelstwo. Jednak jego beztroskie życie skończyło się rankiem 2 czerwca 2008 roku. Na podstawie wydanego kilka lat
wcześniej międzynarodowego listu gończego Interpolu, Ali Ibrahim alias Robi został aresztowany w Karlskoga w Szwecji. Okazało się, że wciąż go ściga berlińska prokuratura.

Ponieważ między Niemcami a Libanem nie ma żadnej umowy, która zabraniałaby podwójnego karania przestępców (tzw. ne bis in dem - nie dwa razy w tej samej sprawie), Ali Ibrahim może stanąć przed sądem w Niemczech za udział w napadzie 27 czerwca 1995 roku. Negocjacje z rządem szwedzkim w sprawie jego ekstradycji nadal trwają. Komisarz Arnold Fischer w wywiadzie dla jednej z berlińskich gazet na temat napadu na bank i późniejszego sukcesu jego oddziału "CoBa", powiedział: - Aresztowania sprawców były dla mnie i dla moich ludzi osobistym zadośćuczynieniem. Przyczyniliśmy się do odzyskania prestiżu berlińskiej policji. Przestępcy byli super, ale my byliśmy lepsi.

Andrzej Poll

Śródtytuły pochodzą od redakcji portalu INTERIA.PL

Śledztwo
Dowiedz się więcej na temat: bank | tunel
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy