A co? Płakać nie wypada?

Nie za bardzo przystojny, sepleni, ale jakimś cudem sprzedał milion płyt. Muniek Staszczyk, chłopak z biednej dzielnicy Częstochowy, do kariery miał pod górkę. Za co go ludzie kochają? "Szczerość czują", tak uważa.

Twój STYL: "Muniek" to czwarta książka o tobie, zespole T.Love. Intymna.

Muniek Staszczyk: Bo ja jestem szczery chłopak. I mam bagaż życiowy. Tylko czasem ciąży za bardzo. Długo tak to czułem.

Budzisz się wtedy rano i co?

- Totalny smutek.

Płaczesz?

- A co? Płakać nie wypada? Wielokrotnie płakałem, ot tak, po prostu. Nad swoim życiem. Czasem nawet jadę samochodem i ryczę. Na maksa. Potem przechodzi. Z jednej strony jest we mnie ogromna potrzeba harmonii, porządku, monogamii, a z drugiej strony - totalny chaos. Jestem łajdakiem i dobrym chłopakiem. Wciąż balansuję na granicy skrajnych emocji, mam nieustanną huśtawkę nastrojów.

Reklama

Jak sobie radzisz z takimi stanami? Bierzesz prozac, idziesz z kumplami na wódkę?

- Czasami się upiję, ale to nic nie daje. Bo to pogłębia smutek następnego dnia. Stan kaca jest smutny. Co robić? Byłem na kilku terapiach, to teraz takie modne, nic nie dały. Powiem górnolotnie: trzeba samemu znaleźć w sobie jakąś przestrzeń.

Ale patrząc oczami Kowalskiego...

- To jestem człowiekiem sukcesu? I płaczę nad sobą?

No...

- Przecież każdy może mieć depresję. I pani z mięsnego, i policjant, i rockman. Ktoś powie: "O, gość dobiega pięćdziesiątki, dopadł go kryzys wieku średniego". Pierwszy objaw był taki, i to mnie zaniepokoiło, że bez powodu się rozpłakałem. Bo nagle, gdy byłem zupełnie na chodzie, coś we mnie pękło. To było w roku 2004. Jakiś kolejny koncert miał być w Chicago, sprzedany już, a ja wiedziałem, że nie mogę na niego jechać, bo nie dam rady.

- Pierwszy raz powiedziałem: "Kurwa, nie lecę. Bo mam jakiś problem". A po chwili: "Jak to, ja? Przecież jestem silny psychicznie". Byłem nawet u psychiatry, ale nie brałem prochów, żadnych uppersów. Jakoś sobie poradziłem, ale od tego momentu smutek wraca co jakiś czas.

I teraz wróciło?

- Bałem się tego wywiadu, bo znowu wyjdzie, że mam depresję. "Permanentnie koleś płacze?", ludzie zaczną się zastanawiać. Ale kłamałbym, gdybym powiedział: "Jest świetnie, płytkę nagraliśmy, teraz drugą, jest książka, jedziemy w trasę". Jedziemy, ale nie ma "wow!". Mam poczucie schyłkowości. Zjawiamy się krótko na tej planecie, pełnimy jakieś role, mamy uczucia, ale gdzieś w środku, nawet w związku, jesteśmy samotni.

- Ta samotność boli. I żadna nowa wyimaginowana sytuacja - czy to będzie flaszka, czy związek, czy seks z dopiero co poznaną kobietą - nie załatwi tego, co masz w sobie, póki sam z sobą się nie dogadasz.

Ale to komfortowa sytuacja! Nie musisz zaliczać kolejnych panienek, wypić morza wódki, by wiedzieć, że to ci szczęścia nie da.

- Nie róbmy ze mnie ascety. Czasem trzeba się czymś podkręcić. Musi być nagroda. Przeżyłem wszystkie ekstremalne stany. Już dość. Choć trochę mi brakuje skrajnych emocji. Najgorsze jest to, że nie wiem, jak żyć. Mam 47 lat i nie wiem.

Musisz wiedzieć?

- Wypadałoby. Zawsze wiedziałem. Właściwie nieinteresujący jest człowiek, a już na pewno autor, który nie wie. Nawet z Bogiem tak mam. Zmagam się z moją wiarą i niewiarą, bo raz wierzę, raz wątpię.

Wątpisz, gdy Bóg doświadcza za bardzo?

- To nie tak. Bo on przecież szczęście też daje, nie tylko zgryzoty. Potrafi harmonię przynieść, jak się go o to poprosi. Mam w sobie gniew, mam ból, czasem wkurwienie, ale chodzę do kościoła, bo czuję taką potrzebę.

Tak zostałeś wychowany?

- Wychowałem się w starej, robotniczej dzielnicy Raków w Częstochowie. Gomułkowskie bloki, ławka, trzepak, piwnica. Właściwie do końca nie wiadomo, czy nasz blok stał na Rakowie, czy Ostatnim Groszu - zawsze się o to z tatą kłóciliśmy. Nie było o co, bo obie dzielnice marne, biedne. Na Ostatnim Groszu furmani przepijali swój ostatni grosz w knajpie. A Raków był "dzielnicą cudów", bo można było w łeb dostać. Tak pisano na murach "Witamy w dzielnicy cudów". Ale ja nigdy nie czułem zagrożenia, może dlatego, że tam mieszkałem.

- Byli oczywiście żule, którzy pili tanie wina i opowiadali dzieciakom erotyczne historie, przynosili zdjęcia pornograficzne. To była szkoła życia. Miałem 10 lat. Wracałem do domu z wypiekami na twarzy. Klimaty jak z filmu Amarcord Felliniego. Ktoś w zęby dostał, gdzieś się krew polała. W domu "Zygmusiu, obiad", a na podwórku różnie.

Twoja rodzina była "porządna", nie patologiczna. Mama, kierowniczka sklepu, ojciec robotnik, ale miłośnik literatury. Byłeś zadbanym dzieckiem.

- Pamiętam: "Zygmusiu, włóż sweterek". Bo zawsze miałem schludny sweterek i fryzurkę na pazia, stąd pewnie na podwórku nazwali mnie Mongoł.

Bolało?

- U nas nie panowały oksfordzkie klimaty. Każdy miał ksywkę, więc ja też. Fryzura na pazia, oczy mam takie wąskie, może trochę wyglądałem orientalnie. Ktoś kiedyś rzucił "Mongoł" i tak zostało. I tak przez całą podstawówkę. Bo w liceum byłem już "Muniek". To nie było żadne sceniczne pseudo. Tak mnie nazwał facet od muzyki. Pamiętam, przyszedł na lekcję i powiedział: "Cześć, nazywam się Witold Krawczyński, prowadzę chór w naszym liceum. Opowiedzcie mi coś o sobie. Kto jakiej muzyki słucha?". Każdy wstawał i mówił.

- "Zygmunt Staszczyk, słucham muzyki rockowej", odpowiedziałem, kiedy przyszła moja kolej. A on na to: "Zygmunt? To Muniek na ciebie mówią?". Nigdy nikt tak się do mnie nie zwracał. A następnego dnia koleś z sąsiedniej ławki zapytał: "Ty, Muniek, masz kanapkę?". I tak zostało. Nie protestowałem.

Ile miałeś lat, gdy zbuntowałeś się po raz pierwszy?

- Pierwszy mój bunt był w wieku czterech lat. Zapłakany wybiegłem z przedszkola. Źle się czułem. Śmierdziało szmatą i jakąś ohydną zupą. Postanowiłem: "Wychodzę". Dwa dni chodziłem do tego przedszkola, więc już znałem drogę. Przedszkole było czterysta metrów od domu. Ale dla czterolatka była to wyprawa. Przyszedłem do domu i babcia Marysia powiedziała: "Zygmusiu, nie będziesz chodził więcej do przedszkola, to była dobra decyzja".

Podobno byłeś grzecznym chłopcem.

- Do pewnego momentu. Potem rozdziewiczenia i grzeszki miałem jak każdy chłopiec.

O rozdziewiczeniu opowiesz?

- Kiedy pierwszy raz seks uprawiałem? To było tuż przed osiemnastką, ona była młodsza, ale doświadczona. Udawałem więc, że kumam, a ja dziewicą byłem. To moje hojraczenie wyszło na jaw. Można powiedzieć, że było zaliczone, choć błyskawicznie wypadłem z gry. Ten mój pierwszy raz nie był modelowy, ale był. U mnie w mieszkaniu, kiedy rodzice byli w pracy.

Dostałeś kiedyś lanie od ojca?

- Kilka razy dostałem pasem po dupie i to ostro, ale nie mam mu za złe. Ostatni raz w liceum, w drugiej czy trzeciej klasie. Nielegalnie zrobiłem balangę. Rodzice wyszli na sylwestra. Coś tam nie wypaliło z imprezą u kolegi, laski załatwione, może coś się zdarzy, bo to jeszcze przed tym rozdziewiczeniem było, a tu nie ma gdzie. "To ja zrobię", powiedziałem. Na tych naszych 40 metrach kwadratowych. Kolega z koleżanką wylądowali na tapczanie półce i rozwalili go. Stary się wkurzył. Bo nie dość, że kiepsko posprzątałem, nie zatarłem śladów, to jeszcze łóżko zepsute.

Surowy był?

- Tak został wychowany. Dziadek kochał go bardzo, ale trzymał krótko. I mój ojciec, choć jest łagodnym i wrażliwym facetem, czasem przypominał sobie, że dzieci powinny znać granice. Skończył liceum, ale oblał maturę. Mógł wprawdzie ją poprawiać, ale zmarł mu ojciec. On bardzo to przeżył, a potem musiał iść do pracy, bo trzeba było zarabiać na życie. A gdzie po liceum można iść do pracy? Zatrudnił się więc jako pracownik fizyczny, bo trzeba było się utrzymać. Jednak to nie był jego świat.

A mama?

- Dominowała nad ojcem. Prosta kobieta, ale z dużą inteligencją. Myślę, że gdyby nie okropny PRL, doszłaby dalej. Całe życie przepracowała w sklepie spożywczym, skończyła zawodówkę handlową. W końcu została kierowniczką. Ten sklep ją pochłaniał. Pamiętam, że wychodziła o świcie, wracała późno, a jeszcze po nocach wklejała kartki na cukier do specjalnego zeszytu, takie były czasy. Nie miała lekko, włamania, czasem też jako kierowniczka musiała z kimś posiedzieć, pogadać, innemu coś zostawić spod lady, z kimś kielicha wypić. Zarabiała więcej od ojca. Ale choć lubiła tę robotę, umęczyła ją. Dziś mówi, że to był zły czas. Domem mogła zajmować się w niedziele.

Do liceum poszedłeś elitarnego, jednakowe mundurki...

- To dzięki Ani, starszej ode mnie koleżance z klatki, w której się podkochiwałem. Bez sukcesu. Nasi starzy się znali i czasem spotykali na wódeczkę. Ania poszła do "Sienkiewicza" i opowiadała, jaki tam jest fajny klimat. Postanowiłem, że skoro ona chodzi, ja też pójdę.

- W liceum po raz pierwszy poznałem chłopaków i dziewczyny z innych środowisk, bo u mnie w podstawówce były głównie dzieci robotników. A tam synowie i córki lekarzy, adwokatów, profesorów, bogatych prywaciarzy. Dobra szkoła. Chodziliśmy w mundurkach. Kiedy wracałem ze szkoły na podwórko, chłopaki wołali: "Mongoł, świrujesz, Mongoł się do dobrej szkoły załapał, jaki elegancki".

A skąd polonistyka?

- Debilem byłem ze ścisłych przedmiotów, a miałem świetnego polonistę. Lubiłem lekcje u mojego wychowawcy, śp. profesora Kucharskiego, to on pokazał mi Schulza, Gombrowicza, Witkacego - nie było tego w programie. Napisałem najlepszą maturę w szkole na temat "Niepokoje moralne człowieka we współczesnej literaturze". Ale jak spotykał mojego ojca w kinie, brał go na stronę i mówił: "Niech go pan ostro trzyma, bo z nim tak trzeba".

Polonistyka pomogła w pisaniu tekstów?

- Chyba najwięcej zawdzięczam lekcjom polskiego w liceum. Na polonistyce miałem mnóstwo nudnych przedmiotów. Skończyłem ją dla rodziców. Skończ te studia, Zygmusiu", wciąż powtarzali. Wiedziałem, że nigdy nie będę nauczycielem. Zresztą już wtedy bardzo zaangażowałem się w zespół, to dlatego "walczyłem" na uniwersytecie przez dziewięć lat. Ale w akademiku na Kickiego w Warszawie wielu nas takich było. Po pierwszym roku było groźnie, chcieli mnie wyrzucić.

Polonistyka na coś się przydała. Wydałeś tomik poezji zatytułowany "Ganja". Gandzia to inaczej marihuana...

- Tomik powstał w okresie, kiedy dużo jarałem. Były tak nudne zajęcia z przysposobienia wojskowego na Żwirki i Wigury, że chłopaki przez osiem godzin dostawali szmergla. W kiblu paliliśmy zioło. Nikt nie kumał w Polsce, co to jest. I wtedy zacząłem pisać takie wierszyki, śmieszne, trochę naturalistyczne. Po latach wydał je mój przyjaciel, Paweł Dunin-Wąsowicz, w swoim wydawnictwie "Lampa Iskra Boża", tym samym, które dziś publikuje Dorotę Masłowską.

- Nawet wieczór autorski miałem w domu kultury, a niektóre teksty niecenzuralne były, na granicy porno. Ale mnie chodziło o zabawę słowem.

A kiedy pierwszy raz zapaliłeś marihuanę?

- Miałem 18 lat. To było w Sopocie, pojechałem na festiwal Pop Session, żeby zobaczyć mój ulubiony zespół "Kryzys". Zbiegło się to z gorącym latem Solidarności '81. Byli tam też hipisi, którzy mieli trawę. Zakumplowaliśmy się. Dali nam nasiona. "Posadźcie to w tej swojej Częstochowie", powiedzieli. Nie mam temperamentu ogrodnika, ale kolega zasiał w ogródku. Wyrosło. Nikt wtedy nie wiedział, co to jest, więc kumpel spokojnie mógł uprawiać. Kiełbachą śmierdziało, to nie był dobry towar. Ale na głównym placu w Częstochowie zajaraliśmy. Może nawet pierwsi w tym mieście.

Łatwiej piszesz teksty nakręcony narkotykami?

- Nie ćpam od 15 lat. Nie potrzebuję. Nie jest tak, że stałem się bardziej kontemplacyjny, ale lepiej alkohol mnie spiduje. Był taki moment, że miałem dłuższy romans z amfetaminą. Ale jestem chyba za mało ufny, żeby zdać się na jedną substancję, bo może mi coś załatwi. Niczego nie załatwi. To iluzja.

Skąd w ogóle u ciebie śpiewanie?

- W rodzinie nie było żadnych tradycji. "Niby po kim Zygmuś miałby mieć talent do śpiewania?", dziwiła się mama. Ale na naszym podwórku zawsze ważna była muzyka. Słuchaliśmy Trójki. Szybko zacząłem molestować ojca, żeby mi kupił magnetofon. Pamiętam, taki wielki był, szpulowy, ZK120, na licencji Grundiga. To był 1975 rok. Czasem po dwunastej urywałem się na długiej przerwie ze szkoły, bo musiałem nagrać "W tonacji Trójki". To była wtedy kultowa audycja. Ojciec też mi nagrywał, a potem razem słuchaliśmy.

- W końcu sam próbowałem grać. Najpierw na gitarze, ale palce mi krwawiły od strun i byłem chyba zbyt leniwy, bo szybko ją porzuciłem. Zainspirowały mnie piosenki zespołów, które śpiewały o tym, jaki jest syf, nuda i że nie ma po co wyjść na miasto. Poczułem to. I postanowiłem założyć własny zespół.

- Jeszcze w liceum wymyśliłem The Schoolboys. Mianowałem się wokalistą, chociaż w ogóle nie miałem pojęcia o śpiewaniu. Instrumenty kupił kolega Tomek Nowak. Nas nie było stać, a on miał gest i kasę. Jego ojciec, właściciel wesołego miasteczka, był bogaty. Nieważne, że nikt grać nie umiał. A potem powstał T.Love.

Brałeś kiedyś lekcje śpiewu?

- Dopiero po latach koncertowania, kiedy zacząłem mieć kłopoty z głosem, bo śpiewałem gardłem, nie technicznie. Po prostu się darłem. Poszedłem do takiej babci, do której chodził chyba Panasewicz albo Krzywy. Ona nauczyła mnie pracować przeponą.

T.Love powstało w stanie wojennym, ale nie chodziliście na barykady.

- Rzeczywiście nie byliśmy, jak Jacek Kaczmarski, uwikłani w politykę. Choć był wielkim artystą, uważałem, że takie bezpośrednie teksty mają krótkie nogi. Robi się agitka polityczna, a nie kawałek, który o czymś mówi. A ja chciałem, żeby nasze piosenki były uniwersalne. I udało się. Bo są aktualne również dziś. Nie chodziło o tchórzostwo, podobnie jak inne kapele mieliśmy kłopoty z cenzurą.

Jak to wyglądało?

- Chodziło się "na dywanik" na ulicę Mysią. W pokoju siedziało dwóch facetów - jeden młody, fajny, a drugi stary, upierdliwy. Ten stary to był Witold Gawdzik, czyli Profesor Przecinek, autor słynnych książek Ortografia na wesoło i Gramatyka na wesoło. "Ale co tutaj piszecie, że żołnierze tak sobie idą, idą", zaczynał. Piosenka Idą żołnierze była o tym, że w wojsku jest nuda, depresja, młodzi ludzie strzelają sobie w łeb, w kiblu się wieszają. "Jak się wieszają? W jakich kiblach? Co to za wzór! - wrzeszczał. - Pacyfistą jestem - odpowiedziałem. - Pacyfistą? Tu jest pan »trupistą« chyba" - taka była dyskusja.

- Co się udało własną inteligencją przepchać, zostało. Wtedy powiedział: "nie przejdzie" i zamiast "idą żołnierze" zaproponowałem "idą kołnierze". Trochę surrealistycznie, ale ok . W piosence Liceum jest fragment o seksie w szalecie. Nie spodobało się w kategoriach obyczajowych. W kategoriach polemiki dałem dupy, bo zgodziłem się na zmianę seksu w szalecie na "wszędzie". Niby żadna zmiana, ale jednak. Potem na koncertach i tak śpiewałem w wersji właściwej. Poszedłem na kompromis, bo albo byśmy mieli singla, albo nie. Ale "Dezerter" na 11 piosenek aż 9 miał ocenzurowanych.

Za co cię ludzie kochają?

- Szczerość czują. Bo za co? Wyszedłem z tego podwórka, niespecjalnie wyglądam, nie bardzo śpiewam, seplenię.

Pamiętasz pierwszy swój kawałek w radiu?

- Pamiętam, jak po raz pierwszy wymienili naszą nazwę w radiu, dostaliśmy się wtedy do Jarocina. Gówniarska radość. A potem po którymś Jarocinie puścili moją piosenkę. Byłem na balandze na Gocławiu, wtedy balangi odbywały się przy Liście przebojów Trójki. I nagle usłyszałem naszą piosenkę My, marzyciele. Na szóstym miejscu!

Uderzyła woda sodowa do głowy?

- Nigdy nie czułem się lepszy. Może gdybym odniósł taki sukces jak Maanam, to bym zwariował, ale tak... Zresztą nie po to zacząłem grać, żeby zostać gwiazdą, tylko dlatego, że kręciła mnie muzyka, która miała korzenie podwórkowe. Cieszy mnie, że ludzie lubią moje piosenki, ale czy z tego powodu mam się czuć lepszy od gościa, który piecze chleb? Mam świadomość, że kariera, popularność to soap opera, nic trwałego. Jestem kanapką między katastrofą smoleńską a prognozą pogody.

Każdy sukces ma swoją cenę. Jaka była twoja?

- Zawód artystyczny jest egoistyczny i bardzo niebezpieczny. Jest tyle "łatwych" rzeczy. Za free wóda, narkotyki, wszyscy cię lubią, są twoimi kumplami, a tak naprawdę nie wiesz, ilu ich masz.

Wierność jest trudna?

- Pewnie, na maksa. To taki zawód jarmarczny, pijacki, robota w nocy. Jest alkohol, kobiety same ci się pchają do łóżka, nawet jak nie jesteś przystojniakiem. Możesz być kulawy i garbaty, a i tak dziewczyny będą cię kochały. Popełniłem mnóstwo błędów. Jakieś pożary były, ale zgliszcza nie.

Jak myślisz, dlaczego twoje małżeństwo się nie rozpadło?

- Nie wiem, ale trwamy 26 lat. Myśmy tyle przeżyli górek, dołków, jazd. Nie jest ze mną łatwo, ascetą nie jestem, ale nie jestem też potworem.

A ojcem jesteś dobrym?

- Do ojcostwa poczułem się, gdy niosłem Janka ze szpitala na Bielanach do domu. Schodziłem z nim po schodach. Była zima, on zawinięty w kocyk. Trzymałem zawiniątko, trzęsąc się, że zaraz upuszczę. Odpowiedzialność pojawiła się na tych schodach. Długo byłem chłopcem i nie wiem, czy jestem już mężczyzną.

- Ale tatą byłem zawsze, oczywiście w pierwszych latach bardziej zaniedbywałem swoje obowiązki. Jestem blisko dzieci od trzeciego roku życia. Dziś stanowimy kombo. Z córką łączy nas muza, podbiera mi płyty, bo mam kilkutysięczną kolekcję. Z synem sport i szczere rozmowy na temat dziewczyn, zawodów miłosnych. Dzieci może tylko za bardzo rozpieszczam, bo mają wszystko.

Pieniądze są dla ciebie ważne?

- Może gdybym ich nie miał, patrzyłbym na nie inaczej. Ale tyle, co mi potrzeba, mam, o więcej nie zabiegam. Pewnie to brzmi bezczelnie, bo większość ludzi musi ciężko pracować.

Byłeś kiedyś biedny?

- Kiedy dwadzieścia lat temu pojechałem do Londynu i przez tydzień nie miałem pracy, bieda zajrzała mi w oczy. Bo wcześniej taki rozpieszczony Muniuś byłem. Jak nie miałem kasy, zawsze znalazł się ktoś, kto dał albo pożyczył. A tam, w tym Londynie, byłem zupełnie sam. Pewnie dlatego nie nakręcam się na kasę. Już tych górek w życiu tyle widziałem i wiem, że za każdą jest jakaś pustka. W kategoriach biznesowych jestem idiotą. Wielokrotnie odmawiałem intratnych kontraktów reklamowych.

- Piwo Żywiec dawało mi 400 tysięcy za reklamę, ale się nie zgodziłem. Wojtek Waglewski to wziął i wyszła przyzwoita reklamówka. Wojtek powiedział, że w jego wieku się nie odmawia. Ja nie mogłem się przemóc.

Nie żałujesz?

- Nie spędza mi to snu z powiek. Czułbym się trochę głupio, gdybym takie nieprzyzwoite pieniądze wziął tylko za swoją gębę. Kiedy się napracujesz, to rozumiem. A może jestem staromodny? Ale za śpiewanie swoich piosenek mogę zarobić tyle samo, może w skali pół roku, a nie pół tygodnia. I przynajmniej nie muszę mówić, że lubię żywiec.

Skąd masz kasę?

- Z tantiem z ZAIKS-u, z koncertów i z płyt. Z koncertów tak rocznie, jak patrzę na PIT, mam 350-400 tysięcy, z tantiem około pół miliona, a z płyt z 50 tysięcy.

A za reklamę dostałbyś tę kasę w dwa dni.

-Dla mnie najważniejszy jest mój wizerunek, który wyniosłem z etosu podwórkowego. Jakoś nie mogę cynicznie powiedzieć: "Idę sobie walnąć reklamkę za czterysta tysięcy". Bo ja piosenki napisałem o czymś, do cholery.

To zeszmacenie się?

- Dla mnie to pazerność. Chciwość. Bo rozumiem, że nie mam kasy, zbieram na biedne dzieci, to mogę reklamować wszystko. Kiedy właściwie niczego mi nie brakuje, to po co mam z siebie robić pajaca. No fakt, może jak nie masz mieszkania, ale ja mam.

Jak mieszkasz?

- Mam dom we Włochach, taki z ogródkiem, duży, ma ze czterysta metrów kwadratowych, działka osiemset. Żona wybudowała, bo ja się na tym nie znam. Nawet się tam nie pokazywałem. To Marta zresztą chciała mieć dom, ja wychowywałem się w bloku, moi rodzice do dziś tam zresztą mieszkają. Ale żona nalegała. "Po co mi dom? - pytałem. - Skończę jak jakiś "American Beauty", strzelę sobie w łeb". Na szczęście nie jest na wsi, bo tego bym nie zniósł. Mieszkamy tam od pięciu lat. Najpierw źle się tu czułem, te piloty, automaty, bramy otwierane. Wszedłem i pomyślałem: "Jaki ten dom wielki!". Bardzo długo się aklimatyzuję. Dopiero po roku polubiłem Włochy.

Dom, ogród, dobre samochody, pewnie pies...

- Mamy dwa psy i kota. Jeden kundel, Misia, znaleźliśmy ją parę lat temu w Górach Świętokrzyskich. A na Gwiazdkę zrobiłem prezent rodzinie i kupiłem Mopsa. Mamy jeszcze 12-letniego kota, ma na imię Koticz.

Osobistego doradcę finansowego też masz?

- Nie lokuję w banku, choć ciągle mnie namawiają. Tak jak w życiu lubię ryzyko, to inwestorem jestem ostrożnym.

Zazdrościsz komuś czegoś?

- Mam kumpla, jest poukładany, spokojny. Tego spokoju mu zazdroszczę. Może to jest kwestia lat życia na adrenalinie. Czuję, że stoję przed jakimś zakrętem, ale nie wiem jakim. A zawsze wiedziałem. Miałem pewną regularność w życiu - nagrałem płytę, potem następną. Jeszcze pięć lat temu powiedziałbym ci: "wiem". Teraz czuję, że nie wiem, co jest za tym zakrętem. Jestem taki jakiś goły... Może to wszystko wynika z dobrobytu? Może nie miałbym tych górek i dołków i nie zajmował się głupotami, gdybym musiał zapierdalać na chleb. A że nie muszę, to tak jest.

Czego się boisz najbardziej?

- Kiedyś myślałem, że samotności, ale dziś wiem, że człowiek zawsze jest samotny. Ja się w ogóle boję. Jest taki tomik Miłosza "To". Pisze w nim o naszych lękach egzystencjalnych, które nie pozwalają być spokojnym. Mam w sobie te lęki. W najlepiej układającej się sytuacji zawsze czuję jakieś fatum, przewiduję, że zaraz coś się skończy, zawali. To odbiera mi radość. Nieustannie jestem w lęku.

Rozmawiała Beata Biały

Twój STYL 5/2011

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: szczerość
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy