Morska zaraza - piraci XXI wieku

Zjawisko piractwa towarzyszy żegludze od wieków. Napady na morzu połączone z kradzieżą ładunku, a nierzadko i zabiciem załogi zawsze kuszą ludzi, którzy pragną szybkiego i łatwego zysku.

Postać pirata kojarzy się przeciętnemu zjadaczowi chleba z jednookim, spalonym słońcem, brodatym mężczyzną w bandance na głowie, ubranym w obszarpaną koszulę, z drewnianą protezą nogi, w jednej ręce dzierżącym szablę, a w drugiej butelkę rumu. Ten stereotypowy, niepozbawiony pewnego romantyzmu obraz morskiego bandyty wielokrotnie powielano w literaturze i filmie. Współcześni piraci często wyglądają jak eleganccy biznesmeni, a ich bronią, zamiast szabli czy pistoletu, są najnowsze zdobycze techniki.

Postrach mórz i oceanów

Artykuł 101 Konwencji Narodów Zjednoczonych podaje definicję piractwa. Według niej zaliczamy do niego każdy bezprawny akt gwałtu, zatrzymania lub grabieży popełniony dla celów osobistych przez załogę lub pasażerów prywatnego statku lub samolotu. Czyn ten popełniony jest na pełnym morzu przeciwko innemu statkowi morskiemu lub powietrznemu albo przeciwko osobom lub mieniu na pokładzie takiego statku morskiego lub powietrznego. Za tą suchą, prawniczą definicją kryją się morderstwa na załodze i pasażerach, grabież bagażu i ładunku oraz trwająca od setek lat walka z morskimi rozbójnikami.

Reklama

Z klasycznego piractwa wyodrębniła się zinstytucjonalizowana forma tego rodzaju bandyckiej działalności - korsarstwo. Zajmujący się nim ludzie, zwani korsarzami, działali na zlecenie konkretnego władcy, kraju czy portowego miasta. Dzielili się zyskami ze swoimi patronami, a w zamian byli przez nich chronieni i dotowani.

Obecnie piraci nie tylko wdzierają się na pokład atakowanego statku, aby po sterroryzowaniu załogi zabierać przewożony ładunek oraz rzeczy osobiste marynarzy czy pasażerów, ale także często żądają okupu za zwolnienie jednostki. W tym celu uprowadzają zajęte okręty. Zdarza się, że mordują bądź pozostawiają zakładników na otwartym morzu. Zagrabiony ładunek zostaje sprzedany. Czasem statek nie wraca już do armatora, trafia za to do dobrze zakamuflowanej stoczni. Przemalowany i na nowo zarejestrowany staje się gotowy do wyczarterowania. W ten sposób przestępcy dodatkowo na nim zarabiają.

Tankowiec albo forsa

Jesienią 2008 roku cały świat zelektryzowała wiadomość o porwaniu przez somalijskich piratów pływającego pod liberyjską banderą saudyjskiego supertankowca "Sirius Star" - jednej z największych tego typu jednostek na świecie. 330-metrowej długości gigant przewoził w ładowniach dwa miliony baryłek ropy, co stanowiło równowartość jednej czwartej dziennego wydobycia tego surowca w Arabii Saudyjskiej. Wartość ładunku wynosiła 100 milionów dolarów. Załoga składała się z 25 osób, wśród których znajdowali się Filipińczycy, Chorwaci, dwóch Brytyjczyków oraz dwóch Polaków. Jeden z naszych rodaków był kapitanem jednostki.

Początkowo za uwolnienie okrętu i marynarzy piraci zażądali 25 milionów dolarów, potem w trakcie negocjacji zeszli do sumy trzech milionów. Statek został sprowadzony do portu Harardere w Somalii. Przestępcy po długich pertraktacjach otrzymali okup i zwolnili tankowiec oraz załogę. Ironią losu można nazwać incydent, jaki zdarzył się podczas przekazywania pieniędzy - łódź piratów przewróciła się na wodzie i utonęło pięciu mężczyzn wraz z częścią łupu.

Ta historia skończyła się dobrze dla porwanego statku i płynących nim marynarzy. Nikt nie stracił zdrowia ani życia, a ładunek pozostał nienaruszony. Do tego jeszcze los zemścił się na rabusiach. Jednak przypadek "Sirius Star" jest wyjątkowy pod kilkoma względami. Po pierwsze, somalijscy piraci zazwyczaj nie napadają na tak duże jednostki. Po drugie, dotarli do supertankowca, gdy znajdował się on w odległości 450 mil morskich od wybrzeży Kenii. To najbardziej oddalone od lądu miejsce, w którym kiedykolwiek zaatakowali. Po trzecie, wysokość okupu to jedna z najwyższych sum, jaką kiedykolwiek zapłacono za uwolnienie porwanego statku.

Mimo podejmowanych przez różne państwa oraz międzynarodowe organizacje inicjatyw mających wyeliminować morskie rozboje, piractwo wciąż ma się jak najlepiej i praktycznie żaden statek w pobliżu Afryki czy Azji nie jest bezpieczny. Nawet wtedy, gdy płynie na otwartym morzu w dużej odległości od lądu.

Ukraść, ile się da

Pierwsze zapiski dotyczące piratów pochodzą sprzed kilku tysięcy lat. Już staroegipskie papirusy informują o walkach ze zorganizowanymi bandami, jakie faraonowie prowadzili tysiące lat przed Chrystusem. Problem piractwa dotykał zarówno cesarzy chińskich, władców Egiptu, sułtanów Imperium Osmańskiego, rzymskich cezarów, jak i indyjskich maharadżów. Morscy rozbójnicy pojawiali się wszędzie tam, gdzie można było złupić przewożące towary okręty. Na przestrzeni stuleci zmieniały się sposoby ich działania, lecz cel pozostał ten sam - ukraść, ile się da.

Ogromny rozkwit piractwa nastąpił między XVI a XVIII wiekiem, kiedy wypełnione zrabowanym azteckim złotem galeony płynęły z Ameryki do Hiszpanii. Ciężkie okręty, pozbawione odpowiedniej ochrony, łatwo padały łupem chciwych rabusiów. To wówczas narodziły się legendy najsłynniejszych piratów wszech czasów, takich jak Francis Drake, William Kidd czy Edward Teach, zwany Czarnobrodym.

Nie byłoby tak barwnych i romantycznych opowieści o piratach, gdyby nie Port Royal, miasto dziś już nieistniejące. W XVII wieku było stolicą Jamajki i jednocześnie jednym z największych portów na Karaibach. Tu właśnie znajdowała się główna siedziba najokrutniejszych, najbardziej znanych morskich rozbójników oraz innych przestępców żyjących na bakier z prawem. Otoczone złą sławą miasto w czerwcu 1692 roku w wyniku trzęsienia ziemi osunęło się do morza. Do dziś można oglądać pozostałości po jego budowlach, nurkując w miejscu, gdzie niegdyś się znajdowało.

Uwaga - piraci! Zobacz galerię ilustrującą problem morskiego piractwa

Zbójeckie mateczniki

Piraci atakują statki na całym świecie, jednak niektóre rejony - zarówno ze względu na dogodne położenie geograficzne, jak i panujące tam warunki polityczne - są szczególnie niebezpieczne. Także Ocean Atlantycki nie jest od nich wolny. W rejonie Karaibów i zachodniej Afryki często zdarzają się bandyckie napaści nawet na duże jednostki. Działalnością przestępczą tłumaczy się niektóre z zaginięć w obrębie tzw. Trójkąta Bermudzkiego. Straż przybrzeżna uważa, że większość prywatnych jachtów i łodzi, które przepadły tam bez wieści, została zaatakowana zarówno przez piratów, jak też gangi powiązane z narkobiznesem. Bandy te - po wymordowaniu załogi - uprowadzają jednostki, aby wykorzystywać je do szmuglowania kokainy.

Bardzo niebezpiecznie jest także w innym rejonie świata. Cieśnina Malakka, która łączy Morze Andamańskie z Morzem Południowochińskim oraz oddziela Półwysep Malajski od Sumatry, to raj dla morskich bandytów. To tutaj popełnia się najwięcej aktów piractwa. Długość cieśniny wynosi 800 km.

W najwęższym miejscu mierzy jedynie 17 km szerokości. Pełno w niej mielizn, statki muszą więc płynąć tędy powoli i dlatego stanowią łatwy cel. Równie złą sławą cieszy się Zatoka Adeńska na Oceanie Indyjskim, rozciągająca się między Jemenem (Półwysep Arabski) a wybrzeżem Somalii w Afryce.

Nieskuteczne próby

Piraci opanowali również wody przybrzeżne Czarnego Lądu. Afryka Wschodnia słynie z napaści somalijskich rozbójników oraz napadów, jakie mają miejsce w delcie rzeki Niger. Bandyci rabują też w stolicy Nigerii, Lagos - ich łupem padają najczęściej statki stojące w porcie lub zakotwiczone na redzie. Międzynarodowe Biuro Morskie zalicza wody przybrzeżne Nigerii i Somalii do wyjątkowo niebezpiecznych.

Z kolei dzieje piractwa w Azji Południowo-Wschodniej liczą sobie tysiące lat. Z flotyllami morskich rabusiów nie radziły sobie ani armie cesarzy, ani lokalni gubernatorzy. Wielopokoleniowa tradycja i silne powiązania gangów morskich rabusiów z miejscową ludnością sprawiły, że podejmowane na przestrzeni wieków próby zmniejszenia skali tego zjawiska stały się bardzo trudne, często wręcz niemożliwe.

W okresie II wojny światowej działalność piratów w tym rejonie świata nieco osłabła. Przyczyną były zarówno działania militarne, jak też konwojowanie frachtowców przez okręty marynarki wojennej, w starciu z którymi tradycyjne dżonki (niewielkie drewniane statki o wielokątnych masztach), używane przez napastników, nie miały szans. Poza tym Japończycy bez pardonu rozstrzeliwali każdego, kogo podejrzewali o bandytyzm. Jednak po zakończeniu działań wojennych ten region znów stał się niebezpieczny.

To właśnie wtedy, tuż po wojnie, na czele największej, liczącej aż kilka tysięcy osób bandy morskich rozbójników, dysponujących kilkuset różnego rodzaju statkami wyposażonymi w najnowsze zdobycze ówczesnej techniki i przez lata siejącej postrach w tym rejonie Azji, stanęła kobieta - Madame Wong, zwana także Lady Hongkong. Historię o niej przytacza w swojej książce "Piraci znów atakują" Henryk Mąka (Książka i Wiedza, 1995 r.). Dama ta była w swoim czasie najbardziej poszukiwaną kobietą na świecie. Nie wiedziano nawet, jak wygląda. Władze prześcigały się w oferowaniu wielkich sum pieniędzy choćby za jej zdjęcie. Tropiły ją Interpol oraz policje Hongkongu, Japonii, Chin, Tajlandii i Filipin - bezskutecznie. Sam Arystoteles Onassis, grecki multimiliarder, właściciel armady tankowców, oferował za głowę Madame Wong milion dolarów. Nigdy jednak nikomu nie udało się jej ani sfotografować, ani tym bardziej ująć.

Pani życia i śmierci

Lady Hongkong przywództwo dobrze zorganizowaną grupą piratów odziedziczyła po mężu, który zginął zastrzelony przez policję podczas próby ucieczki z aresztu w Makao. Szan Wong była bezwzględna - jeśli ktokolwiek kwestionował jej pozycję, natychmiast go zabijała. Rozbudowała swoje zbrodnicze imperium i unowocześniła metody działania, tak aby każda akcja przynosiła jak największe korzyści. Jednostki pływające jej flotylli wyposażono m.in. w radionamierniki, echosondy oraz radary. Błyskawiczną ucieczkę umożliwiały szybkoobrotowe silniki, a odnalezienie pośród mgły celu ataku nie stanowiło problemu dzięki zastosowaniu jodowych reflektorów. Piraci dysponowali bronią automatyczną, przeciwpancernymi rusznicami, a także moździerzami. Używali granatów oraz szybkostrzelnych dział sterowanych czujnikami na podczerwień.

Szefowa bandy stworzyła również rozbudowaną i dobrze opłacaną sieć fałszerzy dokumentów, paserów, specjalistów od łączności i nawigacji. Szpiedzy mający dostęp do dokumentów handlowych przekazywali jej informacje o cennych ładunkach, przewożonych przez konkretne jednostki.

Madame Wong była odpowiedzialna za wiele spektakularnych akcji. Celem jednej z nich stał się liberyjski motorowiec "African Tide", obsadzony międzynarodową załogą i płynący do portu Kaosiungu na Tajwanie. Jednostka wiozła imponującą ilość sprzętu radiowego i telewizyjnego oraz silniki przyczepne do łodzi. Gdy statek znajdował się u wschodniego wyjścia z Cieśniny Singapurskiej, na jego pokład w nocy dostało się trzydziestu piratów. Po sterroryzowaniu i zamknięciu marynarzy w jednym z pomieszczeń gospodarczych, napastnicy skierowali frachtowiec na płytkie wody, gdzie zakotwiczyli, po czym przeładowali na swój okręt ładunek o wartości sześciuset tysięcy dolarów. Nim opuścili pokład "African Tide", uszkodzili jego silniki, zniszczyli łodzie ratunkowe oraz zabrali radiostację, aby załoga nie mogła wezwać pomocy.

Inny przebieg miała napaść na holenderski statek "Van Heutz" jesienią 1947 roku w okolicach Tajwanu. Piraci w wojskowych mundurach podpłynęli do frachtowca na ścigaczu. Załoga była przekonana, że ma do czynienia z wojskiem, szybko jednak okazało się, że był to sprytny wybieg rabusiów. Sterroryzowali marynarzy, opróżnili ładownię statku i zniknęli z łupem wartym 750 tysięcy dolarów. W 1951 roku piraci przebrani za pasażerów złupili statek "Conny Fate". Zabrali ładunek oraz bagaże podróżnych i załogi. Straty - 280 tysięcy dolarów.

Ludzie Madame Wong potrafili też działać brutalnie. Przykładem może być incydent ze statkiem przewożącym konie z Bombaju do Suratu. Kiedy kapitan prosił bandytów o darowanie życia załodze, ci nakazali majtkom całkowite milczenie, a następnie związawszy jeńców, zaszyli im usta szpagatem. Sam statek wraz z końmi spalili, a marynarzy wysadzili na jednej z pobliskich wysp. Jeszcze okrutniejsi okazali się w stosunku do załogi portugalskiego frachtowca "Oporto", płynącego do Makao. Ponieważ mąż Madame Wong zginął z ręki Portugalczyków, szefowa nakazała zastrzelić w odwecie całą 20-osobową obsadę statku.

Pomysłowy napad

Madame Wong szybko odkryła inne sposoby na czerpanie zysków z przestępczego procederu. Dwudziestu sześciu uzbrojonych po zęby piratów wdarło się na pokład brytyjskiego statku "Mallory", skąd zabrali wart 450 tysięcy dolarów ładunek oraz kilku pasażerów, w celu wymuszenia okupu. Podobnie stało się z inną brytyjską jednostką, statkiem "Wing Song". Napastnicy zagarnęli cenną zawartość ładowni, a także uprowadzili brytyjskiego dyplomatę oraz kapitana jednostki, za uwolnienie których zażądali wysokiego okupu. Najczęściej porwane osoby odzyskiwały wolność, gdy rodziny za pośrednictwem armatorów przekazywały bandytom pieniądze.

Piraci Madame Wong napadali także na statki zakotwiczone na redzie czy stojące w portach w oczekiwaniu na rozładunek. Pomysłowość królowej piratów nie miała granic. Do wybranego okrętu na dżonkach podpływały prostytutki. Wyposzczeni długim przebywaniem na morzu marynarze, spragnieni niewieścich wdzięków, chętnie przyjmowali miłych gości. Tym bardziej, że ceny, jakie panie oferowały za swe usługi, nie były zbyt wygórowane. Podczas gdy towarzystwo wesoło spędzało czas, piraci zakradali się na pokład statków i zabierali ładunek. Kiedy zaczęto kojarzyć wizyty owych usłużnych dam z kradzieżami, Madame Wong zmieniła taktykę. Dostarczała na pokład upatrzonych jednostek egzotyczne owoce. Niepodejrzewający niczego złego marynarze łapczywie rzucali się na apetycznie wyglądające frukty, aby następnie... zapaść w głęboki sen. Owoce bowiem przyprawiono silnym środkiem nasennym. W czasie, gdy załoga spała, statek padał ofiarą pirackiej napaści.

Madame Wong wymuszała również haracze za spokojne przepłynięcie przez opanowane przez jej ludzi wody. Z reguły żądała niezbyt wygórowanych sum i armatorzy chętnie płacili, byleby tylko nie stracić zawartości ładowni. Z czasem Lady Hongkong zaczęła domagać się zapłaty także za ochronę przed innymi piratami. Metody działania jej organizacji przestępczej wydają się wręcz modelowe.

Ta niezwykła kobieta zniknęła w tajemniczych okolicznościach w 1963 roku. Nie wiadomo, co dokładnie się z nią stało. Jej życie i działalność przeszły do legendy ubarwiającej dzieje piractwa kwitnącego na wodach przybrzeżnych Azji Południowo-Wschodniej. Dowodzeni przez nią piraci mieli na koncie co najmniej kilkadziesiąt napaści na duże jednostki - liczbę obrabowanych przez nich okrętów trudno ustalić, bo nie wszyscy armatorzy zgłaszali napady władzom. Pojawili się następcy Madame Wong, lecz żaden nie dorównał w pomysłowości niezwykłej Chince.

Okrutni i chciwi

Katastrofalne tsunami, które spustoszyło Azję Południowo-Wschodnią w grudniu 2004 roku spowodowało, że wielu działających na tym terenie piratów bądź utonęło, bądź też straciło swoje łodzie. Wody cieśniny Malakka kontrolowały oddziały wojskowe, eskortujące statki niosące w rejon zniszczeń międzynarodową pomoc. To spowodowało, że nawet ci rozbójnicy, którzy przetrwali uderzenie morderczej fali, nie odważyli się wyruszać na łowy. Z czasem jednak miejsce drobnych, nierzadko rodzinnych przedsiębiorstw pirackich zdziesiątkowanych przez tsunami, zajęły dobrze zorganizowane gangi morskich rabusiów, mające na wyposażeniu nowoczesną technikę. Działają one sprawniej, ale są też bardziej bezwzględne.

W marcu 2005 roku grupa około 40 bandytów dysponujących kilkoma łodziami motorowymi zaatakowała indonezyjski zbiornikowiec "Tri Samudra" przewożący metan. Załoga okrętu, na widok wycelowanych rakiet, zatrzymała statek. Piraci przejęli jednostkę, zabrali bagaże i rzeczy osobiste załogi. Uciekając uprowadzili ze sobą kapitana, a później zażądali za jego uwolnienie wysokiego okupu. Z kolei z japońskiego zbiornikowca, który padł ofiarą indonezyjskich piratów parę miesięcy później, zabrano zdobycz zgoła niewielką, równowartość ośmiu tysięcy dolarów i kilkanaście telefonów komórkowych.

W ostatnim okresie można zaobserwować zjawisko nasilenia się brutalności piratów. Przejawia się to w sposobie, w jaki bandyci traktują załogę. Jesienią 2005 roku u wybrzeży Bangladeszu odnaleziono dryfujący trawler rybacki. Pracujących na nim kilkunastu mężczyzn napastnicy zamknęli w chłodni, skazując ich tym samym na okrutną, powolną śmierć. Życie straciła także prawdopodobnie załoga japońskiego frachtowca "Tenyu". 11 lat temu statek ten płynął do Korei Południowej z wartym kilka milionów dolarów ładunkiem aluminium. Okręt zaginął, a następnie odnalazł się w jednym z chińskich portów, przemalowany i pod inną banderą. Ciał marynarzy nigdy nie odnaleziono.

Europejska inicjatywa

Jesienią 2008 roku Hiszpania wystąpiła z inicjatywą utworzenia misji wojskowej angażującej powietrzno-morską flotę państw Unii Europejskiej. Cel: walka z piractwem w okolicach wybrzeża Somalii. Kilka krajów członkowskich, w tym Francja, Szwecja, Hiszpania, Portugalia, Niemcy oraz Holandia zgłosiło chęć uczestnictwa w tym przedsięwzięciu. Ponadto w walkę z piratami ma także zaangażować się Pakt Północnoatlantycki. Wojnę wydały im też rządy kilku krajów azjatyckich, m.in. Indii i Malezji. Czy za tymi deklaracjami pójdą konkretne czyny, czas pokaże. Jedno jest pewne: zwalczenie plagi pirackich napaści to niełatwe, być może nawet niemożliwe do zrealizowania zadanie.

Zygmunt Gołąb

Rys. Włodzimierz Bludnik

Śledztwo
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy