Najokrutniejsze eksperymenty na ludziach

Zarażanie śmiertelnymi chorobami, wszczepianie uszkodzonych narządów, palenie żywym ogniem – czy to pomysły szalonego scenarzysty horrorów? Nie, to krótka i niepełna lista barbarzyńskich doświadczeń, jakim poddano wielu ludzi na zlecenie rządów bądź koncernów farmaceutycznych. Przedstawiamy 7 najokrutniejszych eksperymentów XX wieku.

Szatkowanie mózgu

Czy za wymyślenie metody, która trwale okaleczyła ponad 70 tysięcy ludzi, można spodziewać się nagrody? Tak, i to nawet noblowskiej! Dostał ją w 1949 roku portugalski neurolog António Egas Moniz za "jedno z  najważniejszych odkryć, jakich kiedykolwiek dokonano w dziedzinie terapii psychiatrycznej" - lobotomię.

Ten okryty haniebną sławą zabieg na szczęście powoli odchodzi w zapomnienie. Polegał on na mechanicznym oddzieleniu czołowych płatów mózgowych od innych struktur mózgu. Dla laika jest to trudne do zrozumienia. Jeśli jednak wyobrazimy sobie człowieka, który wbija szpikulec do lodu lub pokaźnych rozmiarów dłuto w oczodół nieprzytomnej osoby, powtarza to z drugim okiem, następnie chwyta oba narzędzia, tkwiące w mózgu nieszczęśnika i zaczyna nimi kręcić - będziemy mieli dość jasny obraz tego pseudochirurgicznego zabiegu.

Reklama

Pierwszymi ofiarami szalonego pomysłu Moniza byli pacjenci szpitala psychiatrycznego w Lizbonie. Operację przeprowadzano zresztą wtedy inaczej: wymagała specjalistycznego sprzętu, znieczulenia, wiercenia otworu w  czaszce, hospitalizacji. W  ojczyźnie idea doktora nie znalazła uznania. Podchwycono ją jednak za oceanem. Opis eksperymentu wpadł w 1936 roku w ręce Waltera Freemana. Do pomocy zaangażował on młodego neurochirurga i wspólnie uprościli procedurę, doprowadzając ją do postaci krótkiego zabiegu. Lobotomia miała leczyć depresję, schizofrenię, psychozy, napady agresji, halucynacje. Jej faktycznym efektem było zazwyczaj nieodwracalne zniszczenie mózgu, które sprowadzało pacjenta do roli biernego "warzywa", a w najlepszym wypadku do poziomu kilkuletniego dziecka, niepotrafiącego o siebie zadbać i skazanego do końca życia na opiekę.

Często w ten sposób pozbywano się niewygodnego "problemu", czyli osoby odbiegającej stylem życia od norm społecznych. Tak skończyła Rosemary, siostra prezydenta J.F. Kennedy’ego. Lobotomią "leczono" prostytutki, recydywistów, homoseksualistów, a w Japonii nawet dzieci, które sprawiały trudności wychowawcze. Były też, rzecz jasna, ofiary śmiertelne. Sam Freeman przyznawał się do ponad stu takich przypadków. Ten straszny proceder zakończyło dopiero pojawienie się leków psychotropowych. Freemanowi odebrano prawo wykonywania zawodu w roku 1967. Moniz nie został pozbawiony Nagrody Nobla mimo protestów rodzin ofiar lobotomii.

Anioł Śmierci

Ten zbrodniarz powinien nosić raczej miano Diabła! Nazwisko Josefa Mengele, pełniącego funkcję lekarza w  niemieckim nazistowskim obozie Auschwitz-Birkenau, na długie lata stało się synonimem zła. Od 1943 roku był on panem życia i  śmierci setek tysięcy więźniów. Do swoich odrażających doświadczeń wybierał przede wszystkim bliźnięta oraz osoby dotknięte różnymi anomaliami, np. karłów lub garbatych.

Nie interesowało go leczenie chorych, których posyłał bez wahania do gazu. Jego "praca" miała służyć dobru III Rzeszy, a przedmiotem badań były cechy rasowe, dziedziczność i ciąże mnogie. Drobiazgowo dokumentował swoje działania, nie tylko opisując je, lecz także fotografując. Ponieważ nie dowierzał technice w kwestii dokładnego oddania kolorów, zmuszał artystów uwięzionych w obozie do malowania makabrycznych portretów, na których uwieczniali cierpienia nieszczęsnych ofiar.

W pamięci świadków zachowały się sekcje przeprowadzane na żywych ludziach, zszywanie ze sobą dwojga dzieci, transfuzje krwi między bliźniętami, wkrapianie do oczu rozmaitych środków chemicznych, powodujących nierzadko ślepotę lub śmierć, zakażanie ran, wstrzykiwanie zarazków tyfusu...

Ofiary eksperymentów, o ile same nie umarły, były zabijane w celu sporządzenia preparatów lub prowadzenia dalszych "badań", np. przeszczepiania ich narządów kolejnym nieszczęśnikom. Mengele nie był wyjątkiem. Wielu niemieckich lekarzy sprzeniewierzyło się przysiędze Hipokratesa. W Dachau doktor Sigmund Rachser w ramach "badań nad hipotermią" wychładzał ludzi na śmierć. W Ravensbrück Karl Gebhard i Fritz Fischer łamali więźniom kończyny i zakażali rany gangreną, aby udowodnić, że leczenie sulfonamidami jest w tym przypadku nieskuteczne.

Profesor Carl Clauberg i  jego współpracownik doktor Horst Schumann w Auschwitz-Birkenau przymusowo i w okrutny sposób sterylizowali więźniów, bądź to wstrzykując im - w przypadku kobiet - do narządów rodnych żrące substancje, bądź naświetlając długotrwale promieniami Roentgena. Po takim traktowaniu ofiary często umierały w  straszliwych cierpieniach. Wiele "badań" zlecał wielki koncern IG Farbenindustrie, po wojnie przymusowo podzielony na mniejsze firmy, z których do dziś działają trzy: Agfa, BASF i Bayer.

Na więźniach testowano leki oraz badano ich reakcje na substancje chemiczne, np. benzynę wstrzykiwaną wprost w serce. Większość tych zbrodniarzy, łącznie z Josefem Mengele, umknęła sprawiedliwości. Przed trybunałem w Norymberdze stanęło zaledwie 20  pseudonaukowców, z  których 7 całkowicie uniewinniono...

Jednostka 731

Jeśli przeraziły was opisy tortur, jakim poddawano więźniów niemieckich obozów, nie czytajcie dalej... Ogrom zbrodni, jakich dopuścili się Japończycy w "laboratorium" zbudowanym na terenie okupowanej Mandżurii, przekracza wszelkie wyobrażenia. Dla potrzeb cesarskiej armii, która chciała podbić całą Azję, tysiące ludzi zamordowano na najbardziej wymyślne sposoby. Więźniów dostarczała policja, a nieszczęśników nazywano "maruta" - kłodami.

Jednostka badawcza udawała zaś tartak. Ofiarom zamrażano kończyny, wstrzykiwano do nerek koński mocz, amputowano nogi lub ręce i przyszywano je "na odwrót", bez znieczulenia wycinano narządy lub ich części, żeby sprawdzić, jak długo mogą bez nich przeżyć. Ludzi zakopywano żywcem w ziemi, poddawano działaniu wysokiego ciśnienia w specjalnych komorach, palono miotaczami ognia, głodzono, zarażano rozmaitymi chorobami i truto przeróżnymi toksynami.

Nikt żywy nie miał prawa opuścić jednostki 731. Jeżeli jakimś cudem przetrwał jeden eksperyment, był zamęczany w następnym. Kolejnym strategicznym celem placówki była wielkoskalowa produkcja broni biologicznej. Zarazki liczono na kilogramy, a wytwarzano ich setki miesięcznie!

Skuteczność laboratoryjnie wyhodowanych bakterii Japończycy wypróbowali na chińskich miejscowościach, zrzucając na nie woreczki wypełnione ziarnem i ...pchłami, zakażonymi dżumą oraz cholerą. Okoliczne szczury szybko roznosiły zarazę wśród ludzi. Te sztucznie wywołane epidemie nękały Mandżurię jeszcze długo po wojnie. Wraz z wkroczeniem na te tereny Armii Czerwonej tajne jednostki szybko zlikwidowano. Po kapitulacji Japonii Amerykanie przedstawili jej władzom propozycję nie do odrzucenia: immunitet dla "naukowców" prowadzących te sadystyczne eksperymenty w zamian za pełną dokumentację ich wyników. Sami nie mogliby bowiem pozwolić sobie na powtórzenie takich doświadczeń...

Tym sposobem kolejna grupa zwyrodniałych psychopatów nie poniosła żadnej odpowiedzialności za swoje zbrodnie, a tajemnica jednostki 731 i jej podobnych przetrwała w ukryciu jeszcze kilkadziesiąt lat.

Radioaktywni ludzie

W 1995 roku ówczesny prezydent Stanów Zjednoczonych Bill Clinton ze skruchą zaprezentował rodakom liczący kilka tysięcy stron raport Komitetu Doradczego ds. Eksperymentów Radiacyjnych. Wynikało z niego, że od 1940 do 1974 roku amerykańskie agencje rządowe hojnie finansowały doświadczenia przeprowadzane na ludziach. Celem tych tajnych eksperymentów było zbadanie wpływu promieniowania radioaktywnego na ludzki organizm.

Najczęściej poddawano im ubogich, chorych, czarnoskórych lub rdzennych mieszkańców Ameryki, którzy nie mieli wiedzy, siły przebicia ani szans na wynajęcie prawnika. W ten sposób USA szykowały się do konfrontacji ze Związkiem Radzieckim i ewentualnej wojny nuklearnej. Niczego nieświadomym pacjentom w szpitalach podawano radioaktywne pierwiastki w różnych postaciach - zastrzyków, skażonej wody lub pokarmu. Jako pierwsze ujawniono eksperymenty z użyciem plutonu - jednej z najbardziej śmiercionośnych trucizn.

O dziwo, niektórzy z poddanych jego działaniu pacjentów żyli jeszcze kilkadziesiąt lat! Inni nie mieli tyle szczęścia i umierali zaledwie po tygodniu. Na Uniwersytecie Iowa noworodkom i ciężarnym kobietom aplikowano radioaktywny jod, aby zmierzyć potem jego ilość w tarczycy. W 1949 roku dużą ilość izotopów jodu celowo uwolnił do atmosfery kompleks reaktorów jądrowych Hanford. Wytrzymałość ludzkich nerek badacze mierzyli przy pomocy zastrzyków z uranu. Tym pierwiastkiem traktowano także pogrążonych w śpiączce pacjentów z chorobami nowotworowymi mózgu.

Również górnicy wydobywający uran w amerykańskich kopalniach nie byli informowani o zagrożeniu powodowanym przez wdychany pył. W stanowej szkole dla dzieci opóźnionych w  rozwoju uczniów karmiono "wzmocnioną" owsianką, zawierającą radioizotopy żelaza i wapnia. Doskonałą okazją do obserwacji były także próbne eksplozje termojądrowe, takie jak ta na atolu Bikini w 1954 roku. Tajny Projekt 4.1 - pod przykrywką niesienia pomocy poszkodowanym mieszkańcom skażonych terenów - był przede wszystkim cennym dla wojska badaniem wpływu wybuchu na organizm człowieka.

Amerykanie testowali również broń atomową na własnych żołnierzach. Tak było podczas operacji Teapot (Czajniczek do herbaty) w 1955 roku, kiedy to na poligonie, w obecności wojska, zdetonowano 14 ładunków jądrowych. Skutkiem była śmierć ponad 600 żołnierzy i ogromna liczba zachorowań na raka tarczycy.

Zła krew w Tuskegee

Tuskegee w Alabamie w latach 30. XX wieku było bardzo ubogim miasteczkiem, zamieszkałym w większości przez Afroamerykanów. Z racji niedostępności wiedzy i leków wyjątkowo szybko - nawet jak na warunki panujące w większości podobnych miejscowości stanu Alabama - szerzył się tam syfilis. W tamtych czasach wielu lekarzy sądziło, że kiła dotykająca białych ludzi jest inną chorobą niż syfilis czarnoskórych. Dla zbadania przebiegu tej śmiercionośnej dolegliwości Publiczna Służba Zdrowia postanowiła poświęcić ponad 600 mieszkańców Tuskegee. Wybrano ich spośród ubogich farmerów. 399 mężczyzn cierpiało na kiłę, pozostali stanowili grupę kontrolną.

Badanych nie poinformowano o rzeczywistym stanie ich zdrowia, powiedziano im, że mają "złą krew". W zamian za udział w doświadczeniu mieli zyskać darmowy pochówek, a za życia wynagrodzenie w wysokości 1 dolara rocznie, pamiątkowy certyfikat i bezpłatne posiłki w  dniach, kiedy ich badano. Eksperyment zaczął się w 1932 roku i  miał trwać 6-9 miesięcy. Jednak po upływie tego czasu "badań" nie przerwano. Ciągnęły się do... 1972 roku, kiedy o tragedii mieszkańców Tuskegee dowiedziała się prasa.

Do tego momentu syfilitycy zarażali swoje rodziny, rodziły się dzieci obciążone wrodzoną kiłą, część chorych zmarła albo bezpośrednio na syfilis, albo z powodu powikłań wywołanych tą chorobą. Nikomu nie podano leków, choć antybiotyk zabijający krętka bladego - penicylina - był w powszechnym użyciu od 1947 roku. Kto skorzystał na obserwacji nieleczonych i cierpiących ludzi? Epidemiolog Raymond Vonderlehr, dyrektor wydziału chorób wenerycznych Publicznej Służby Zdrowia oraz jego współpracownicy zrobili "naukową" karierę - opublikowali w branżowych czasopismach kilkanaście artykułów na ten temat.

Jak to możliwe, że nikt nie stanął w obronie chorych z Tuskegee? Cóż, byli słabi, biedni i czarni... Nikłe głosy sprzeciwu w środowisku lekarskim i naukowym pojawiły się w latach 60. i nie miały szans w starciu z państwową instytucją. Dopiero publikacja artykułu w "New York Timesie" wywołała burzę, skutkującą wstrzymaniem programu, zmianą prawa oraz wypłaceniem ofiarom i ich rodzinom 10 mln dolarów odszkodowań. Na oficjalne przeprosiny zdobył się prezydent Bill Clinton w 1995 roku.

Okazja czyni złodzieja

Często zadajemy sobie pytanie, skąd biorą się pozbawieni uczuć zwyrodnialcy i oprawcy? Nieco światła na te pytania rzuca kolejny ponury eksperyment... "Ludzie ludziom gotują ten los" - napisała w swoich dziennikach Zofia Nałkowska. I to się nie zmieniło. Nie trzeba być psychopatycznym sadystą, żeby w odpowiednich warunkach zacząć się znęcać nad niewinnym bliźnim.

W 1971 r. na Uniwersytecie Stanforda w Stanach Zjednoczonych psycholog Philip Zimbardo postanowił zbadać, jak więzienne otoczenie wpływa na zachowanie zdrowej psychicznie jednostki. W tym celu spośród studentów zwerbowano grupę ochotników, cieszących się dobrą kondycją psychofizyczną i nienaganną przeszłością. 9 z nich przydzielono role strażników, a 9 - więźniów. W uczelnianych piwnicach naukowcy stworzyli sztuczne więzienie, pozbawione okien i zegarów. Strażnicy nosili uniformy w kolorze khaki, ciemne okulary i pałki.

Więźniom kazano włożyć długie koszule, na głowy wsadzono damskie pończochy, a do nóg przymocowano łańcuchy. Naukowcy nie poinstruowali dokładnie żadnej z grup, jak mają się zachowywać. Studenci gładko weszli w role. Strażnicy stawali się coraz brutalniejsi, a więźniowie - coraz bardziej ulegli i zastraszeni. "Klawisze" wykazywali się wielką inwencją w wymyślaniu coraz to nowych form poniżania osadzonych. Rozbierali ich do naga, odmawiali snu i pożywienia, kazali im robić godzinami pompki, myć gołymi rękami muszle klozetowe, a wreszcie symulować akty homoseksualne. Eksperyment został przerwany po 6 dniach, choć planowano go na dwa tygodnie.

Badaczy przeraziła rosnąca agresja strażników i przypadki załamań psychicznych wśród więźniów. Okazało się, że ludzie bardzo łatwo przyjmują powierzone im obowiązki, tracąc wyrozumiałość, współczucie oraz... odpowiedzialność za swoje czyny. Sami uczestnicy eksperymentu byli bardzo zaskoczeni swoimi postawami, bo dotychczas uważali się za osoby niezależne i wrażliwe na krzywdę innych. Do czasu...

Radzieckie krzyżówki

Plany naukowców z ZSRR były bardzo ambitne. Władze młodego państwa, chcąc zaznaczyć jego pozycję w świecie, szczodrze wspierały nawet najbardziej nieprawdopodobne pomysły swoich badaczy. Tym bardziej, jeśli można było przy okazji opracować technologie służące dalszej ekspansji Kraju Rad. Profesor Ilia Iwanow miał już na swoim koncie obiecujące eksperymenty z krzyżowaniem myszy i szczura oraz krowy i bizona. Uznał, że nadszedł czas na śmielszy krok - hybrydę człowieka i jego najbliższego krewniaka, czyli szympansa. Jakież możliwości miałby taki małpolud! Gdyby połączyć ludzką inteligencję ze sprawnością "czwororękiego" zwierzęcia i  stworzyć armię takich mieszańców, któż mógłby się jej oprzeć?

Ten pomysł zyskał aprobatę samego Stalina! Iwanow ruszył do Afryki, gdzie próbował zapładniać małpy ludzkim nasieniem. Kiedy z oburzeniem wydalono go z Czarnego Lądu, wrócił do ZSRR, przywiózłszy ze sobą gromadę małpich samców. Podobno na miejscu znalazły się ochotniczki z Komsomołu, gotowe udostępnić swoje macice dla dobra Związku Radzieckiego.

Eksperyment jednak się nie powiódł... Iwanowa zesłano do łagru, gdzie niebawem zmarł. W inny sposób chciał wzmocnić kondycję radzieckiego człowieka Aleksander Bogdanow, lekarz, filozof i pisarz science-fiction. Uważał, że antidotum na zużycie ciała ludzkiego jest transfuzja nowej krwi. W Moskwie utworzył Państwowy Naukowy Instytut Przetaczania Krwi, gdzie poddawał eksperymentom nie tylko swoich pacjentów, ale przede wszystkim siebie. Umarł po podaniu sobie krwi studenta chorego na gruźlicę i malarię.

Iwanowa i Bogdanowa można jednak nazwać amatorami w porównaniu z Grigorijem Majranowskim. Ten biochemik pod koniec lat 30. przejął kierownictwo tajnego Laboratorium X, podlegającego NKWD. Jednostka ta zajmowała się produkcją i testowaniem wszelkiego rodzaju trucizn, poszukiwała również "serum prawdy", które mogłoby zastąpić powszechnie stosowane i  nie zawsze skuteczne tortury.

Do czasu zatrudnienia doktora Majranowskiego próby przeprowadzano na zwierzętach. Nowy kierownik szybko przekonał zwierzchników, że znacznie praktyczniejsze będą testy na materiale ludzkim, którego obficie dostarczały liczne procesy więźniów politycznych. Przebrani w lekarskie fartuchy oprawcy podawali skazańcom przeróżne toksyny, m.in. strychninę, kurarę, arszenik, akonitynę, cyjanek potasu, tal i gaz musztardowy. Ofiary umierały w potwornych męczarniach.                               

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy