Opowieść z piekła rodem

W Średniowieczu podejrzewanych o wampiryzm chowano na odludziach.

Przedtem odrąbywano im głowy, dłonie i stopy, zaś serca przebijano osikowym kołkiem. Wierzono bowiem, że obudzeni przez diabła zbrodniarze mogą ponownie wrócić na ziemię, by pić ludzką krew.

W upalne wakacyjne popołudnie wybrałem się na przechadzkę po Bytomiu z emerytowanym funkcjonariuszem policji kom. Henrykiem Kulawikiem. Przed Kościołem Św. Trójcy przystanęliśmy na chwilę. To właśnie w tym miejscu, podczas prowadzonych prac remontowych, odnaleziono wampiryczny grób sprzed ponad trzystu lat. Pochowanemu skazańcowi odcięto głowę, a następnie umieszczono ją między nogami...

Reklama

Ale to odległa historia. Kom. Kulawik jest chyba ostatnim bytomskim policjantem, który uczestniczył w obławach na bardziej współczesnych wampirów; Knychałę, Zuba i Marchwickiego. Wszyscy skończyli na stryczku. Co prawda żadnego z nich po śmierci nie pozbawiono głowy, ale zanim spoczęli w grobach, ich ciała pokieraszowały wszerz i wzdłuż chirurgiczne skalpele. Uczeni medycy za wszelką cenę usiłowali wniknąć w głąb ciał seryjnych zabójców.

- Kiedy wspominam te sprawy przychodzą mi na myśl legendy o prasłowiańskich wampirach przyjmujących postacie nietoperzy, wysysających krew śpiących. Czasami wydaje mi się, że sprawcy okrutnych zbrodni to wysłannicy z piekła rodem. Bo przecież zwykłego człowieka nie stać na popełnienie tak odrażających czynów.

Kto wie, jeśli istnieją

tajemne moce,

to może właśnie duch owego bezimiennego wampira pochowanego przy bytomskim kościele wstąpił tuż po Wszystkich Świętych 1974 roku w Joachima Knychałę?

Był 3 listopada 1974 roku. 21-letnia Maria B. wracała w towarzystwie koleżanek z dyskoteki w klubie Pyrlik w Bytomiu. Dziewczyny rozstały się na pobliskim skrzyżowaniu. Stamtąd Maria sama udała się w kierunku domu. Jeszcze przed wejściem do klatki schodowej usłyszała za sobą czyjeś kroki. Odwróciła się i ujrzała młodego mężczyznę. Chwilę potem otrzymała silny cios w głowę. Mimo mocnego uderzenia nie straciła przytomności i zaczęła wzywać pomocy. Hałas spłoszył napastnika. W taki oto sposób debiutował jeden z najgłośniejszych, śląskich wampirów naszych czasów - Joachim Knychała. Działania operacyjne milicji mające na celu jego ujęcie trwały ponad osiem lat. W tym czasie Knychała zabił pięć kobiet, a następnych dziewięć usiłował. Akta sprawy opatrzone były kryptonimem Frankenstein, który potem przylgnął do postaci Knychały jako swoista ksywa.

Dwa lata później znów zaatakował w okolicach Święta Zmarłych. Tego dnia posterunek milicji przy ul. Rostki w Bytomiu zaalarmowany został przez jednego z mieszkańców, że w piwnicy leżą

zwłoki kobiety.

Ofiara była całkowicie obnażona i miała zmasakrowaną twarz.

Fragmenty zeznań oskarżonego Knychały: - Dojrzałem ją w tramwaju. Postanowiłem śledzić. Gdy weszła do klatki schodowej uderzyłem ją w tył głowy. Chciałem wiać, ale w pobliskim mieszkaniu odezwał się pies. Myślę sobie, poczuł krew. Zawlokłem więc bezwładne ciało do piwnicy. Już miałem wychodzić z dołu, gdy doszły mnie jęki kobiety. Wróciłem i dołożyłem jej z całej siły siekierą. Ale ona dalej jęczała. Co za baba pomyślałem i jeszcze raz walnąłem ją w głowę.

Po dwóch nieudanych próbach zabójstw Frankenstein przemienił się na powrót w zupełnie normalnego człowieka. Wkrótce na świat przyszła jego córeczka. - Kochałem ją i kocham nadal. Poświęcałem jej wszystkie wolne chwile. Żonę też kocham. Żałuję, że będą musiały żyć z piętnem ojca i męża wampira - wspominał później Knychała opuszczając gmach Sądu Wojewódzkiego w Katowicach tuż po ogłoszeniu wyroku śmierci.

Kolejny raz zaatakował 23 czerwca 1979 roku. Tym razem nie zapomniał zabrać siekiery. Jego ofiarami padły dwie 10-letnie dziewczynki. Na ich obnażone ciała natrafiono w pobliżu starej cegielni w Kozłowej Górze. Jedną z nich zdołano uratować. Podała szczegółowy rysopis sprawcy. Mimo to Frankenstein pozostawał wciąż nieuchwytny. Dysponował bowiem koronnym alibi. W kopalniach panował bowiem zwyczaj, według którego zatrudniony mógł wykorzystać przepracowane godziny nadliczbowe w ramach dni dodatkowo wolnych od pracy. Jeśli zgłosił chęć wybrania nadgodzin w książce zjazdów wpisywano obecność w pracy.

- Tylko takie dni wykorzystywałem. Wychodziłem do pracy, a faktycznie do niej nie docierałem, choć formalnie byłem tam obecny. W tym czasie wypatrywałem swoje ofiary błąkając się po ulicach Bytomia i okolicznych miast - wspominał ze szczerością.

Przez półtora roku od momentu napadu na dziewczynki w piekarskim lesie Frankenstein wiódł życie poczciwego obywatela. Po raz ostatni wyszedł na swoje

krwawe łowy

8 maja 1982 roku. Na hałdzie kop. Andaluzja zamordował swoją 17-letnią szwagierkę Bogusławę L.

- Zatrzymaliśmy go zaraz po pogrzebie. Pamiętam, że strasznie na nim płakał. Wręcz zawodził. Aż trudno było nam uwierzyć, że kilka dni wcześniej dosłownie rozpłatał jej głowę kilofem - wspomina kom. Henryk Kulawik.

Sprawa Knychały zdaje się potwierdzać regułę, według której seryjny sprawca wraca do swej ofiary. Kryminolodzy określają to zachowanie mianem mechanizmu filogenetycznego, przypominającego obwąchiwanie trupa zabitego zwierzęcia przez zabijające zwierzę. Wielokrotny zabójca Kuerten, zwany Upiorem z Duesseldorfu, udawał się na groby swych ofiar i dotykając rękami ziemi mogił, przeżywał podniecenie seksualne. Znane są przypadki, że wielokrotni zabójcy, chcąc być możliwie blisko swoich ofiar, zakopują je w piwnicach i ogródkach.

Komisarz Bogusław Lach, psycholog z Komendy Wojewódzkiej Policji w Katowicach wielokrotnie sporządzał portrety pamięciowe seryjnych zabójców.

- Pamiętam sprawę mordercy, który na miejscu zbrodni pozostawiał swoje odchody. To jest pewna symbolika. Podobnie z przestępcami powracającymi na miejsce zbrodni lub układającymi ciała ofiar w taki sam sposób. Był też w mojej karierze zbrodniarz mordujący ofiary pod jesionami. On również przekazywał organom ścigania pewną symbolikę, ale trudną do odgadnięcia. Potem okazało się, że wybrał jesion, bo jest to drzewo rodzące kwiaty tylko rodzaju żeńskiego, a on nienawidził kobiet. Miał z nimi problemy.

W toku śledztwa w sprawie Knychały milicja również zwracała się dziesiątki razy o sporządzenie najrozmaitszych ekspertyz specjalistycznych. Zastanawiano się nawet nad wpływem pogody na psychikę sprawcy. W końcu stwierdzono, że bytomski wampir wychodzi na łowy zwykle

o pełni księżyca,

w dni niżu barycznego. To wydaje się niesamowite, ale na bazie tych danych prowadziło się potem działania operacyjne. W czasie pełni mieliśmy nasilenie służby w rejonach najbardziej zagrożonych. Nasi ludzie zapuszczali się w odludne miejsca, obserwowali pasażerów w tramwajach - wspomina Kulawik.

Prokurator Władysław Czekaj w ciągu swej ponad trzydziestoletniej kariery zawodowej przeanalizował setki portretów psychologicznych seryjnych gwałcicieli i morderców. Często wraca do nie wykrytych spraw sprzed dziesięciu, piętnastu lat. Dokonuje analiz i porównań, zwłaszcza, gdy w ręce policji wpada kolejny przestępca.

W kwadracie największego ryzyka pomiędzy Zabrzem, Bytomiem, Chorzowem i Rudą Śląską w ciągu ostatnich pięciu lat zdołano ująć Bedarskiego, Baczyka i gwałciciela-motorowerzystę Jaskulskiego. Każdy z nich ma na swym koncie kilkanaście gwałtów i co najmniej po jednym udowodnionym zabójstwie.

- Nie zdziwiłbym się, gdyby te liczy zostały podwojone - twierdzi Czekaj. - Z pewnością działali od dłuższego czasu. W archiwach kryminalnych leży wiele niewyjaśnionych spraw o gwałty i zabójstwa, gdzie sposób działania sprawców jest niemal identyczny. Jednak po latach ślady ulegają zatarciu.

Trudne dzieciństwo, luki w wykształceniu, praca w kopalni i nienaganna wręcz opinia w środowisku, - oto cechy charakterystyczne każdego wręcz seryjnego sprawcy z regionu przemysłowego Śląska. W niewyróżniających się niczym specjalnym mężczyzn, przykładnych ojców i mężów nagle wstępuje demon, który każe im gwałcić i zabijać. Po szychcie wystają godzinami na hałdach polując na dziewczyny. Czają się na odludziu, w bramach starych familoków, o zmroku wypatrują swych ofiar w autobusach i tramwajach.

Bedarski, Baczyk i Jaskuła oczekują na wyroki. Przyznali się wszyscy prócz Baczyka. Ten poszedł w zaparte. Gdy usłyszał, że sąd ma zamiar przeprowadzić konfrontację z ofiarami natychmiast zgolił wąsy, brodę i oczyścił oczy z węglowego pyłu.

- Nie wierzę w demony - wyjawia komisarz Kulawik, - ale wiem jedno. Ci ludzie nie mają szans na resocjalizację, na powrót do normalności. Wiem, bo z niejednym rozmawiałem. Niewiele mieli do powiedzenia, zwłaszcza po wyroku. Tak jak Tajstra, słynny morderca homoseksualistów. Kiedy zamieniono mu karę śmierci na 25 lat zapytałem, co będzie robił po wyjściu na wolność. Nawet się nie zająknął. Odpowiedział: jak to co? To samo...

Kajetan Berezowski

MWMedia
Dowiedz się więcej na temat: pieczenie | rod | krew | sprawcy | opowieść
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy