Plama na honorze Rzeczpospolitej

Obóz koncentracyjny w Berezie Kartuskiej należy do wstydliwych kart z dziejów II Rzeczypospolitej. Nie był zakładem karnym - służył władzom sanacyjnym do zwalczania i zastraszania opozycji.

Na Polesiu, w budynkach dawnego garnizonu carskiej armii, stworzono miejsce, w którym przetrzymywano ludzi bez wyroku sądowego, na mocy decyzji administracyjnej, gwałcąc przy tym zasady humanitaryzmu.

Oficjalnie - miejsce odosobnienia

Pomysł zorganizowania tego rodzaju instytucji wynikał z napiętej atmosfery społecznej i politycznej, panującej w Polsce w pierwszej połowie lat 30. XX w.

Z jednej strony jedności państwa zagrażał nacjonalizm ukraiński, z drugiej do zniszczenia kraju dążyli inspirowani przez Związek Radziecki komuniści. Swoje trzy grosze wrzucali też endecy z Obozu Narodowo-Radykalnego, tradycyjni wrogowie rządzącej sanacji. Bezpośrednim powodem powstania obozu - oficjalnie zwanego Miejscem Odosobnienia - było zamordowanie 15 czerwca 1934 r. przez działacza OUN (Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów) ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego.

Reklama

Dwa dni później, z inicjatywy ówczesnego premiera Leona Kozłowskiego, ukazał się dekret prezydenta Ignacego Mościckiego, postanawiający o izolowaniu "osób zagrażających spokojowi i porządkowi publicznemu". Jako pierwsi już w lipcu trafili do Berezy radykalni endecy z ONR oraz komuniści. Licznie przewinęli się przez nią ukraińscy działacze niepodległościowi, zamykano też socjalistów z PPS, ludowców czy, w późniejszym okresie, pospolitych przestępców i spekulantów. Do najsłynniejszych więźniów należeli narodowiec Bolesław Piasecki (w okresie PRL twórca i wieloletni szef Stowarzyszenia PAX) oraz znany dziennikarz Stanisław Cat-Mackiewicz.

Dziwny status osadzonych

Często porównuje się obóz na Polesiu z niemieckimi kacetami. Nie jest to do końca słuszne. Twórcom Miejsca Odosobnienia nie chodziło o fizyczną likwidację wrogów władzy (zmarło tam, jak podaje w monografii Berezy historyk Ireneusz Polit, 14 osób). Zamierzali oni zastraszyć, złamać psychicznie osadzonych za pomocą bicia i innych mniej lub bardziej wyrafinowanych udręk i tortur.

Teoretycznie powinny wystarczyć na to trzy miesiące - taki okres zatrzymania przewidywał dekret, z możliwością przedłużenia o kolejne trzy. Dziwny był status prawny zamkniętych w Berezie ludzi: ani oficjalni więźniowie (nie zostali skazani wyrokiem sądu), ani aresztanci (nie prowadzono przeciw nim żadnego śledztwa). Kandydata do pobytu tu wskazywał starosta, a zatwierdzał sędzia śledczy.

Podstawowymi sposobami szykanowania więźniów były: wszechobecne bicie (załoga obozu składała się z zawodowych policjantów potrafiących posługiwać się pałką) oraz nieludzko surowy regulamin. Pobudka - 4. rano, śniadanie (kawa lub żur plus 40 deka czarnego chleba), a od 6.30 "praca" ewentualnie "gimnastyka". Przez pierwszą rozumiano różne bezsensowne czynności, np. przetaczanie kamieni, kopanie i zasypywanie rowów, pompowanie wody prymitywnym kieratem. Ustępy czyszczono małymi szmatkami, czyli właściwie gołymi rękoma, których potem nie pozwalano umyć.

Jeszcze gorsza była kilkugodzinna, pseudowojskowa gimnastyka. Zarządzano wykonanie setek przysiadów, komend "padnij", "powstań", biegów w różnych nienaturalnych pozycjach ("kaczy chód" - w półprzysiadzie z wyrzuconymi do góry rękoma), czołgania się w błocie. Osadzeni musieli poruszać się biegiem, nie mogli się do siebie odzywać, strażnicy-policjanci nieustannie obrzucali ich obelgami (zwracali się do nich per "skurwysynu", "kurwa mać", "świńskie ścierwo").

Zlikwidowany na emigracji

Cel tych działań? Maksymalne zmęczenie, skatowanie wysiłkiem często fizycznie słabych lub starszych, schorowanych ludzi. Skąpiono więźniom jedzenia, więc wciąż odczuwali głód (np. obiad składał się z "zupy": gorącego płynu bez tłuszczu i porcji kartofli).

Marszałek Piłsudski zgodził się na funkcjonowanie takiego obozu jedynie na rok. Jednak Bereza przetrwała do końca II RP.

Jednorazowo przebywało tu do 300 osadzonych. Do 1939 r. przewinęło się ich ok. trzech tysięcy. W ostatnich miesiącach istnienia obozu zmieniono go w wielki ośrodek internowania, w którym zamykano Niemców, komunistów i Ukraińców. Uważano ich, w obliczu nadciągającej wojny, za groźnych dla państwa i mogących dokonywać działań dywersyjnych (V kolumna). Miejsce Odosobnienia ostatecznie zlikwidowali Sowieci, zajmujący te tereny po inwazji na Polskę. Oficjalnie jednak przestało istnieć we wrześniu 1941 r., gdy rezydujący w Londynie polski rząd emigracyjny, po zapoznaniu się z wynikami dochodzenia w "sprawie Berezy", jednogłośnie podjął decyzję o likwidacji obozu.

Jacek Inglot

Post scriptum, czyli nie wolno nawet myśleć

O atmosferze panującej w obozie wymownie świadczy relacja więźnia, Samuela Podhajeckiego, opublikowana w tomie "Kartki z Dziejów KPP" (rozdział "Wspomnienia z Berezy", Książka i Wiedza, 1958 Łódź):

"W Miejscu Odosobnienia panuje bezwzględna cisza - głosi regulamin. To znaczy - dodaje Pytel - że nie wolno wam, s...syny, słowa wypowiedzieć. Jesteście niemi. Dosyć pyskowaliście na wolności. Odpowiadać wolno tylko na pytania panów komendantów. Każdy policjant musi być w Berezie tytułowany przez was: panie komendancie. Każdy rozkaz musi być wykonywany przez aresztowanego szybko i ochoczo. To znaczy - dodaje Pytel - że przez cały czas pobytu w obozie nie wolno aresztowanemu nawet trzech kroków zrobić zwykłym krokiem. Zawsze musicie biegać. Przy pracy musicie poruszać się szybko. My wam pokażemy w Berezie amerykańskie tempo. (...) Nic wam nie wolno robić z własnej inicjatywy, dranie, nawet myśleć..."

Śledztwo
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy