Życie w towarzystwie... ducha

W nawiedzonym domu mieszka wdowiec, a duch zmarłej żony dotrzymuje mu towarzystwa.

Na początku maja br. amerykański dziennik lokalny "Blackpool Gazette" opisał życie, jakie wiedzie w amerykańskim mieście Thornton, w domu przy Windsor Avenue, niejaki Frank Jones ze swoją żoną Sadie. Pewnie by to była ckliwa historia, jakich wiele, bo Frank i Sadie bardzo się kochają. Problem jednak w tym, że Sadie Jones zmarła 5 lat temu.

Historia domu państwa Jonesów może zmrozić krew w żyłach. Wkrótce po wzniesieniu domu w 1971 r.

dał tam o sobie znać poltergeist.

Nocami jakieś niepokojące kształty pojawiały się przy łóżkach śpiących ludzi, słychać było niezrozumiałe szepty, a w powietrzu unosił się fetor. Zajścia w budynku były iście upiorne i doprowadziły ówczesnych właścicieli posesji, rodzinę Rossów, do porzucenia swego dobytku. O sprawie było głośno, a media nazwały ten przypadek "The Thornton Thing". Nawiedzonego domu długo nikt nie chciał kupić. Wreszcie w 1988 r. posesję nabył Frank Jones.

Nowi właściciele także stali się uczestnikami złowieszczych zajść. Znosili to przez 8 lat, po czym Frank Jones poprosił duchownych, aby

Reklama

odprawili w domu egzorcyzmy.

Podobno dzięki temu rytuałowi przez długi czas przy Windsor Avenue panował spokój - żaden z zaświatowych bytów nie nękał mieszkańców. Do czasu. W wyniku tragicznego zajścia budynek przy Windsor Avenue znów stał się aktywną bramą pomiędzy światami.

Liczący dziś 59 lat Frank Jones bardzo kochał Sadie. I wciąż kocha. Z uporem twierdzi, że od dnia śmierci swej żony, jest z nią w paranormalnym kontakcie. Zmarła Sadie często daje o sobie znać Frankowi na rozmaite sposoby, także za pomocą jego telefonu komórkowego.

W połowie 2003 r. guz mózgu pozbawił życia Stevena, 32-letniego syna Jonesów. Trzy miesiące później licząca 69 lat Sadie

zmarła na atak serca.

Frank, prowadzący firmę handlującą złomem, nie mógł po tej serii zgonów otrząsnąć się z bólu. Nastrój poprawił mu się dopiero, gdy za pośrednictwem rozmaitych znaków odezwała się do niego zmarła żona.

- Po śmierci Sadie wpadłem w depresję, nawet nie chciało mi się wychodzić z domu. Moja firma zaczęła podupadać - oświadczył Frank Jones w wywiadzie udzielonym Blackpool Gazette. - Wkrótce jednak ktoś zaczął dzwonić na moją komórkę. Na wyświetlaczu pojawiał się numer mojego telefonu domowego. Gdy odbierałem połączenie, nikt się nie odzywał. I nie było nikogo w domu, kto mógłby do mnie dzwonić. Jednak kiedy po takim telefonie zaczynałem nerwowo chodzić po domu, to zawsze czułem zapach dymu gatunku papierosów, który Sadie paliła oraz woń jej perfum. Wiem, że wciąż jest przy mnie, że jej dusza nadal mieszka ze mną w naszym domu.

Pojęcie "nawiedzony dom" w przypadku z Thornton nabiera nowego znaczenia. Nie jest już złowieszcze, bo kojarzy się z miłością silniejszą niż śmierć.

Tadeusz Oszubski

MWMedia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy